12
września 2009 – ta mała, niepozorna data okazała się być
punktem rozpoczęcia wspaniałej, jedenastoletniej przygody. To
właśnie tego dnia na Twilightseries.fora.pl ukazała się nasza
pierwsza analiza „'Księżyc w Pełni', czyli KwN
oczami anty”. Gdyby ktoś nas wtedy zapytał, czego oczekiwałyśmy
po tym projekcie, zapewne odpowiedziałybyśmy szczerze, że
kompletnie niczego; to była zabawa, która narodziła się na skutek
chwilowej inspiracji. Nie miałyśmy żadnych dalekosiężnych
planów, ba – nie wiedziałyśmy nawet, czy w ogóle doprowadzimy
analizę „Księżyca w nowiu” do końca. Z całą pewnością nie
zakładałyśmy, że przyjdzie nam analizować przez lata kilka
różnych serii YA, że będzie nas śledzić – sądząc po
komentarzach, pozostawionych na wszystkich naszych blogach –
całkiem sporo osób, że poznamy tylu fantastycznych ludzi,
usłyszymy tyle ciepłych słów, przeczytamy tyle świetnych
alternatywnych fików autorstwa czytelników.
Jednak nawet najfajniejsza przygoda
musi kiedyś dobiec końca ;) I tak oto przyszedł czas na oficjalne
pożegnanie. Zanim to jednak nastąpi, uznałyśmy, że warto byłoby
podsumować naszą analizatorką działalność i jednocześnie
symbolicznie nagrodzić w kilku kategoriach dzieła, które dzięki
swoim fabularnym bzdurkom zapewniły nam tyle godzin radości.
Załóżcie zatem wasze najpiękniejsze
suknie i najelegantsze fraki – czas na wielkie rozdanie nagród
literatury YA!
Aha – poniżej oczywiście spoilery
dotyczące treści wszystkich zanalizowanych przez nas dzieł. Jeżeli
ktoś dopiero planuje zabrać się za lekturę którejś z analiz,
radzimy pominąć konkretne kategorie ;)
Największa Mary Sue: America
Singer, „Selekcja”
„Ejże, jakim
cudem?” - zapyta ktoś. - „Analizowałyście przecież
'Zmierzch'!”. To prawda, podobnie jak prawdą jest, że ciężko
znaleźć postać bardziej wystrzeloną w kosmos pod względem
superfajności niż Bella Cullen... a jednak, mimo wszystko, to nie
ona załapała się na statuetkę w tej kategorii. Dlaczego? Cóż,
Bella może i jest najwspanialszym wampirem w historii wampiryzmu,
ale spędza w tej roli zaledwie 1/3 ostatniego tomu serii; przez lwią
część czasu antenowego Bella Swan to nudna, bezbarwna, wiecznie
marudząca i cokolwiek socjopatyczna nastolatka, która z
niewiadomych powodów przyciąga do siebie wszelkie potwory z okolicy
i określa samą siebie mianem satelity krążącej wokół pośladków
swego chłopaka. Panna Swan jest bierną i – nawet zdaniem samej
zainteresowanej, choć jest w tym zdrowa dawka krygowania się –
zwyczajną dziewczyną. Oczywiście, owo podkreślanie przeciętności
swojej pacynki było ze strony Meyer celowe; czytelnik miał popaść
w zachwyt nad nową, „ulepszoną” wersją Belli już po jej
transformacji w krwiopijcę.
Kiera Cass poszła
nieco inną drogą – postanowiła stworzyć bohaterkę tak idealną,
aby niczego w niej ulepszyć się nie dało.
America Singer to
chodzący ideał: jest piękna (co potwierdza kilka niezależnych
źródeł: od tru loffów, przez rodzinę i przyjaciół, po Scary
Sue), a co ważniejsze – piękna naturalnym pięknem, nie
potrzebującym makijażu; utalentowana muzycznie (gra lepiej od
zawodowych członków orkiestry, choć jest nastolatką pobierającą
wyłącznie domowe nauki); odważna (nie ma żadnego problemu z tym,
by ustawić do pionu samego księcia); dobroduszna (kochają ją
maluczcy w osobie służby i fanów); pomysłowa (to ona podsuwa
księciu rewolucyjny projekt walki z głodem w uboższych kastach).
Nie trzeba chyba
wyjaśniać, że powyższy obraz istnieje wyłącznie w autorskich
założeniach, bowiem w rzeczywistości Amisia to rozwydrzone,
niewychowane, zarozumiałe dziewczę o więcej niż skromnej
inteligencji, dla której najlepszą rozrywką jest drażnienie się
z zakochanymi w niej chłopakami. Nie zmienia to faktu, że wszystkie
wady bohaterki (co staje się jasne, gdy człowiek przeczyta sobie
parę wypowiedzi autorki serii) to wyłącznie kwestia rozjazdu wizji
i finalnego produktu; America naprawdę miała być wyjątkowej urody
kwiatem kobiecości, porażającym innych swym wdziękiem i urokiem,
wywołującym zazdrość u rywalek samym swym istnieniem.
Najwyraźniej
jednak ktoś szepnął Cass na uszko, że protagonistka, która (w
założeniu) nie posiada żadnych wad jest na dłuższą metę
cokolwiek nudna – a ta przejęła się owym feedbackiem na tyle, że
w rezultacie otrzymaliśmy...
Najkoszmarniejsza protagonistka:
Eadlyn Schreave, „Następczyni” (seria „Selekcja”)
Podanie tytułu
konkretnej książki jest w tym wypadku niezbędne, bowiem „Korona”,
kolejny z tomów relacjonowany z punktu widzenia tej bohaterki, choć
także ma swoje słabsze momenty, jest lekturą zdecydowanie
przyjemniejszą od swojej poprzedniczki – co w sumie nie znaczy aż
tak wiele, biorąc pod uwagę, jak nisko zawieszona została
poprzeczka.
Eadlyn Schreave to
zdecydowanie najgorsza z protagonistek, z jakimi przyszło nam się
mierzyć; właściwie jedyną pozytywną rzeczą, jaką można
powiedzieć o tej postaci jest to, że – biorąc pod uwagę treść
sequela – przynajmniej część z
jej koszmarnych zachowań musiała zostać napisana z premedytacją.
Nie zmienia to jednak faktu iż, sądząc z wypowiedzi Cass, autorka
uważa córkę Amisi i Maxona za istotę znacznie sympatyczniejszą
niż potwór, z którym czytelnicy muszą barować się przez
kilkaset stron.
Eadlyn jest głęboko przekonana, że sam fakt urodzenia w rodzinie
królewskiej automatycznie czyni z niej istotę gatunkowo lepszą od
plebsu, który ją otacza; w efekcie otrzymujemy skrzyżowanie Veruki
Salt z dowolnym bogatym, oderwanym od rzeczywistości celebrytą.
Edzia, w analizach ochrzczona przez nas czułym mianem Antychrysta,
uwielbia wypominać każdej napotkanej osobie, że jest przyszłą
władczynią absolutną Illei, uważa, że nie istnieje większy
zaszczyt, niż możliwość spełniania jej zachcianek, traktuje
protekcjonalnie wszystkich poza najbliższą rodziną (a i tu wiele
zależy od jej humoru) i z niewiadomych przyczyn nieustannie wyżywa
się na młodszej, zapatrzonej w nią dziewczynce. Jej nieustanne
muchy w nosie, obrażalstwo i pycha składają się na bohaterkę tak
dalece odrzucającą, że gdy na Eadlyn spadają jakiekolwiek
narracyjne nieszczęścia czytelnik miast jej współczuć - zaciera
łapki z radości, że wreszcie dopadła ją karma. Drodzy autorzy
YA: nie idźcie tą drogą.
Najbardziej
toksyczny z tru loffów: Jared Howe, „Intruz”
To w sumie smutne, że przy okazji tej kategorii można mówić o
bodaj najbardziej zaciekłej rywalizacji. Gdybyśmy zrobiły ankietę
wśród czytelników, istnieje spora szansa, że kilku kandydatów
szło by łeb w łeb. Ale cóż – zwycięzca może być tylko
jeden.
Jared Howe wyróżnia się na tle innych tru loffów YA pewną
ciekawą cechą; do chwili, gdy na skutek niewyjaśnionych
okoliczności staje się kompletnie OOC na ostatnich kilkudziesięciu
kartach powieści, nie da się o nim powiedzieć absolutnie nic
dobrego. Pozostali książęta na białych rumakach przynajmniej od
czasu do czasu zdobędą się na (pseudo)romantyczny gest albo poślą
w stronę lubej wymyślny komplement; Jared natomiast konsekwentnie
tkwi w trybie jaskiniowca.
Kiedy go poznajemy, zdziela swoją opętaną przez kosmitę lubą
pięścią w twarz, a później jest już tylko lepiej: groźby mordu, napastowanie seksualne, osaczanie ofiary niczym
przestępca ze slashera. Przy tym wszystkim Jared traktuje Melanie
jak swoją własność, i to najzupełniej dosłownie; dość, że
mówimy tu o „prawie do ciała”. A co najsmutniejsze, podczas gdy
brat i wuj panny Stryder nie mają żadnego problemu z uwierzeniem,
że zaradna dziewczyna zdołałby się oprzeć kosmicznemu praniu
mózgu, Howe uparcie neguje możliwość, że Mel była na tyle silna
i zdeterminowana, by przeżyć napaść – nawet wtedy, gdy dowody
zostają mu podsunięte pod sam nos.
Gratulacje, Stefa: udowodniłaś, że jednak DA się jeszcze
koszmarniej, niż w „Zmierzchu” - pomijając, rzecz jasna,
zakochiwanie się w noworodku.
Największy przegrany wśród
zapasowych tru loffów: Julian Fineman, „Delirium”
To jedna z tych
magicznych kategorii, gdzie odpowiedź nasuwa się sama i nie
pozostawia specjalnych wątpliwości. W przypadku większości
trójkątów miłosnych w powieściach młodzieżowych, chcąc
kibicować któremuś z dżentelmenów człowiek znajduje się w
sytuacji przypominającej konieczność wyboru między kiłą i
rzeżączką. „Delirium” pod tym względem wyróżnia się na
plus, dając czytelnikom przynajmniej jednego młodzieńca, za
którego z czystym sumieniem można trzymać kciuki.
Julian Fineman to
chłopak ze wszech miar udany: sympatyczny, odważny, zaradny,
skłonny do wielkich poświęceń, cierpliwy i szczerze oddany swej
lubej, choćby ta przez większość czasu traktowała go jak
uciążliwą zawalidrogę. Nic zatem dziwnego, że w ostatecznym
rozrachunku przegrywa walkę o serce głównej bohaterki (co,
ciekawostka, nie jest tożsame z walką o samą bohaterkę) z
niezrównoważonym psychicznie typem, którego ulubionym sposobem
wyznawania miłości jest emocjonalny szantaż. Mało tego – jako
bodaj jedyny z tru loffów beta, na skutek ostatecznego zawieszenia
wątku miłosnego w próżni, nie otrzymuje od autorki plasterka na
złamane serce w postaci nowej partnerki. Wygląda na to, że zdaniem
Oliver scenariusz idealny to taki, w którym Lena zawsze będzie
miała przy sobie zapasowego, zapatrzonego w nią kawalera, gotowego
pójść za nią w ogień nawet wtedy, gdy będzie wzdychać do
innego mężczyzny.
Ale hej, nie smuć
się, Juleczku – nasi czytelnicy już dawno wymyślili ci dużo
przyjemniejsze, alternatywne uniwersum, w którym możesz się
schronić. Mają tam różowe słonie!
Najbardziej karykaturalna Scary Sue:
Celeste Newsome, „Selekcja”
Chyba mało która
postać w YA może się pochwalić taką ilością zakreślonych pól
na Scary Sue Bingo. Jej historia niemal idealnie wpisuje się w
archetyp: Celeste rozpoczyna swą drogę jako oziębła, pewna siebie
lalka Barbie, na przestrzeni serii uznaje swoją małość i korzy
się u stóp Mary Sue, aż w końcu dopada ją karma w postaci
przedwczesnego zejścia ze sceny.
Celeste jest
postacią tak przejaskrawioną, że momentami wręcz komiczną: jest
najpiękniejszą z kandydatek, a mimo to zazdrości Amisi jej
naturalnej urody; sabotuje konkurentki w sposób, który w
rzeczywistym świecie sprowadziłby na nią mnóstwo kłopotów
(szkło w bucie, podarcie sukienki); nieustannie wyżywa się na
podległych jej pokojówkach; nie zależy jej na księciu, a
wyłącznie na sławie i pozycji społecznej.
Jak to jednak bywa
w przypadku powieści młodzieżowych, im bardziej autorka stara się
zohydzić czytelnikom tę bohaterkę, tym więcej głębi przypadkowo
jej nadaje. I tak Celeste z jednej strony zachowuje się jak postać
z kreskówki, z drugiej – gdy Cass daje jej na chwilę odpocząć
od roli naczelnej zołzy – pokazuje nam swoją drugą twarz
dziewczyny śmiertelnie przerażonej nieuchronnym tykaniem zegara i
przemijającą urodą, która jest źródłem jej utrzymania i
bezpieczeństwa w systemie kastowym; dziewczyny, która potrafi być
bezwzględna, ale też przyznać się do błędu i skorygować swoje
postępowanie.
Ale drugie dno
pozostaje drugim dnem; to, co buja się na powierzchni, to bohaterka
rzucająca przedmiotami w służące i podkładająca rywalkom
świnie. Och, Celeste, ty zgrywusko.
Najbardziej godny współczucia
czarny charakter: Clarkson Schreave, „Selekcja”
Clarkson Schreave
to postać bez mała tragiczna – władca państwa opartego na
bezsensownym systemie, zaangażowany w wojnę, nękany regularnymi
atakami buntowników żyje ze świadomością, że musi utrzymać się
na stołku jak najdłużej, bowiem obowiązki po nim może przejąć
wyłącznie jego bezrozumny syn. Życie upływa mu na pracy,
wypełnianiu dokumentów, pracy, rozpaczliwych próbach wbicia do
głowy tępej latorośli zasad rządzenia krajem, pracy, użeraniu
się z marysójkami i pracy.
Mogło by się
zatem wydawać, że tego rodzaju bohater doczeka się ze strony
narracji bodaj minimum współczucia; tymczasem Cass z niewiadomego
powodu uparła się wykreować Clarksona na antagonistę serii. W
efekcie nieszczęsny król ni z tego, ni z owego zmienia się w
przemocowca rozpijającego żonę i lejącego syna nahajem po plecach
– a wszystko to za kulisami, co tylko potęguje kuriozalność owej
transformacji i sprawia, że czytelnik zaczyna zadawać niewygodne
pytania: ot, chociażby dlaczego Schreave miałby katować jedyną
nadzieję na przetrwanie dynastii i czy przypadkiem nie mamy tu do
czynienia ze złym bratem bliźniakiem, bowiem Clarkson, z którym
obcujemy na przestrzeni trylogii nijak nie pasuje do narracji, którą
na temat tej postaci snują naczelni bohaterowie z Ameriką na czele.
Głowa do góry,
wasza wysokość; szczęśliwie nasi czytelnicy zadbali o twoje dobre
imię w fanfikach.
Najlepsza postać drugoplanowa:
Kaden Schreave, „Selekcja”
Określenie
„drugoplanowa” jest tu chyba cokolwiek na wyrost – ten bohater,
pomimo statusu księcia i brata protagonistki, pojawia się dosłownie
w kilku scenach. Ale kiedy już się pojawia!
Kaden to godny
wnuk swego dziadka Clarksona – pracowity, rozsądny, odpowiedzialny
i, co najważniejsze, pozbawiony piętna czarnego charakteru pomimo
częstego wypominania naczelnej Mary Sue jej przywar. To on w jednym
ze swoich nielicznych wystąpień wspaniale sprowadza Eadlyn do
parteru, oznajmiając jej, iż zadzieranie nosa tylko dlatego, że
miało się szczęście urodzić w wysoko postawionej rodzinie to
kiepska taktyka, zwłaszcza, jeżeli poza statusem człowiek nie może
pochwalić się żadnymi własnymi osiągnięciami. A Kaden coś o
tym wie – mimo tego, że jest trzeci w kolejce do tronu, swoje
obowiązki traktuje niezwykle poważnie, pilnie studiując języki i
wykorzystując przyjęcia jako okazję do nawiązywania
dyplomatycznych stosunków. Tak naprawdę z czwórki dzieci Amisi i
Maxona Kaden jest jedynym, który rzeczywiście zasługuje na koronę
i doprawdy – aż żal człowieka ogarnia, iż to nie on został
wyznaczony na głównego bohatera sequeli.
Bohater zasługujący na największe
współczucie: Charlie Swan, „Zmierzch”
Charlie Swan z
dużą dozą prawdopodobieństwa został stworzony po to, aby pełnić
rolę zramolałego, czepiającego się starego stojącego na drodze
Prawdziwej Miłości. Ponieważ jednak Prawdziwa Miłość w
uniwersum „Zmierzchu” oznacza toksyczny związek pozbawionego
ludzkich odruchów potwora i stalkującego ją wampira, Charlie
koniec końców staje się najbardziej pożałowania godną postacią
w tej serii: kochający, choć nieco wycofany i niezręczny w
kontaktach z nastoletnią córką ojciec, bezradnie obserwujący, jak
jego latorośl wplątuje się w niszczący ją związek, który w
pewnym momencie przypłaca wielomiesięczną depresją (odmawiając
przyjęcia jakiejkolwiek profesjonalnej pomocy), przestaje słuchać
jego jakichkolwiek rad i próśb, nawet tych związanych z jej
zdrowiem i bezpieczeństwem, a ostatecznie – zapada na jakąś
tajemniczą chorobę, w czasie której Charlie nie może jej nawet
odwiedzić. Jest to zresztą jeden z tych scenariuszy, gdzie
ekranizacja bardzo pomogła w cementowaniu danej interpretacji; Billy
Burke i jego smutne, bezsilne spojrzenie to nieodłączna część
filmowego „Zmierzchu”.
Ale jest i dobra
wiadomość – w „Przed Świtem” Charlie ostatecznie znajduje
szczęście, wiążąc się z Sue Clearwater, matką Leah i Setha, co
wydaje się być jedynym słusznym zakończeniem, bo jeżeli ktoś w
tej serii faktycznie zasłużył na happy ending, to jest to
komendant Swan.
Najbardziej niedorzeczny świat
przedstawiony: Illea i jej kasty, „Selekcja”
Ustalmy coś:
stworzenie dystopicznego świata przedstawionego, który będzie miał
ręce i nogi nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać na
pierwszy rzut oka. Nie wystarczy wymyślić kilku praw utrudniających
życie naszym bohaterom; te prawa muszą mieć jakikolwiek sens w
kontekście istniejącego uniwersum. System kastowy w „Selekcji”
to wspaniały przykład tego, co się dzieje, kiedy autor sprowadza
dystopię do środowiska, w którym biedna, poniewierana Mary Sue ma
błyszczeć jako ten brylant na tle bardziej uprzywilejowanych
postaci.
Kasty w Illei to
jeden wielki miszmasz; zawody są porozrzucane pomiędzy ośmioma
poziomami nie na zasadzie logiki, ale upodobań autorskich (modelki
znajdują się w tej samej grupie, co wojskowi, z kolej artyści
podzieleni są na dwa podtypy – gwiazd filmowych i słynnych
piosenkarzy oraz „osób parających się sztuką”, choć dalibóg,
ciężko powiedzieć, gdzie właściwie przebiega granica),
możliwości oszukania systemu są właściwie nieskończone (do
wyższej kasty można się wkupić, a nie istnieją żadne odgórnie
narzucone widełki co do płac), nie ma żadnych szkół zawodowych i
zakładów, więc dzieci urodzone w danej kaście przejmują fach po
rodzicach, niezależnie od zainteresowań i talentów (co przejdzie w
przypadku sklepikarzy, ale nie rzeźbiarzy i malarzy), a żebracy i
bezdomni mają swoją własną kategorię, choć w zasadzie nie
wiadomo po co, skoro tak naprawdę obywatele nie posiadają żadnej
dokumentacji potwierdzającej przynależność do danej społeczności.
Drodzy autorzy YA,
mała rada na przyszłość: tworząc dystopiczne społeczeństwo,
nie musicie dzielić bohaterów ze względu na ich
charakter/zawód/numer buta. A jeżeli już naprawdę nie możecie
się powstrzymać, to wymyślcie przynajmniej coś oryginalnego; co
powiecie na powieść, w której Mary Sue musi zdecydować o swojej
frakcji na podstawie testu „Jaką jesteś pizzą?”.
Najgorszy finał serii: „Delirium”
Tu nie ma
specjalnego sensu się rozwodzić, skoro zrobiłyśmy to zaledwie
tydzień wcześniej ;) A zatem w skrócie: Lauren Oliver napisała
otwarte zakończenie, które sprawiło, że większość istotnych
wątków (w tym trójkąt miłosny) nie doczekała się
jakiegokolwiek satysfakcjonującego rozwiązania. Co więcej,
zakończenie to jest mocno optymistyczne w swym przekazie i
zwiastujące rychłe zmiany w społeczeństwie Oliverversum; sęk w
tym, że gdy człowiek zdejmie różowe okulary i spojrzy na fabułę
z rozsądnego dystansu, orientuje się, że wygrana głównych
bohaterów jest czysto iluzoryczna – to trochę casus Cullenów
cieszących się z „wygranej” nad Volturi, którzy to Volturi
mogą w każdej chwili powrócić i zamienić ich w kupki brokatu.
Lena i buntownicy nie tylko nie wygrali, ale z dużą dozą
prawdopodobieństwa czeka ich rychły i nieprzyjemny koniec – co
samo w sobie nie byłoby złym zakończeniem, gdyby nie fakt, że
autorka zdaje się nie widzieć, co wyszło spod jej palców.
Aha, i jeszcze
jedno: sądząc po wpisach na Delirium Wiki, to jedna z tych
kategorii, w przypadku której nasz wybór miałby pełne poparcie
fanów serii. Miłośnicy YA mogą wybaczyć dziury fabularne i
bezsensowne uniwersum, ale na pewno nie to, że w ostatecznym
rozrachunku nie wiadomo, kto wygrał tę bitwę – Team Alex czy
Team Julian.
Najbardziej kłamliwy blurb:
„Rywalki” (seria „Selekcja”)
Nie jest
tajemnicą, że notka wydawnicza ma zareklamować dzieło i zachęcić
do zakupu; w tym celu trzeba wyeksponować najbardziej ekscytujące
elementy fabuły. Problem zaczyna się wtedy, gdy opis przestaje mieć
cokolwiek wspólnego z faktyczną treścią książki.
Blurb „Rywalek”
sugeruje czytelnikowi, że czeka go historia mrożąca krew w żyłach:
oto mamy grupę dziewcząt, uciekających z dystopicznego świata do
bajkowego pałacu, by toczyć bezwzględną walkę o serce księcia;
wśród nich jest i America, która wcale nie pragnie morderczego
wyścigu o koronę, chce jedynie powrócić do swej miłości,
ubogiego Aspena.
W rzeczywistości
kastowy, okrutny świat to uniwersum, gdzie bieda objawia się
brakiem cytryny do herbaty, kandydatki spędzają dnie w pałacu,
pierdząc w stołek, a Amisia bardzo szybko zaczyna poważnie
interesować się Maxonem. Ale cóż, bardziej prawdziwy opis:
„Rozpuszczona dziewczyna trafia do pałacu, gdzie wszyscy w kółko
powtarzają jej, jaka jest wspaniała, a jej jedynym problemem jest
to, na którego z zakochanych w niej facetów się zdecydować”
zapewne nie brzmiałby równie dobrze z marketingowego punktu
widzenia.
Najgorsza okładka (wydanie
polskie): „Delirium”
Stara, ludowa
mądrość rzecze, że z gustem jak z rzycią – każdy ma swój,
jest to zatem chyba najbardziej subiektywna z kategorii. Niemniej
jednak, niezależnie od osobistych upodobań, ciężko oprzeć się
wrażeniu, że okładki serii „Delirium” to w rzeczywistości
nagłówki z onetowych blogasków lat 2005-2010, gdzie obowiązującym
trendem był fotoszopowy groch z kapustą, wysublimowanie projektu
mierzono ilością obiektów (zegarki, schody, ptasie skrzydła)
wtopionych w oblicze aktorki mającej przedstawiać główną
bohaterkę, a całość sprawiała wrażenie robionej z zamkniętymi
oczami. Nie inaczej jest w przypadku okładek wydawnictwa Otwarte:
nie dość, że brak tu spójnego motywu (pomijając ową radosną
zabawę programem graficznym) i że każdy tom ozdabia facjata innej
niewiasty, to w dodatku okładki te nijak nie nawiązują do treści
samych książek.
Generalnie: grafik
płakał, jak projektował.
***
I to już naprawdę
wszystko z naszej strony, kochani czytelnicy!
Czy jeszcze kiedyś
wrócimy? Cóż, nigdy nie mów nigdy. Na razie jednak zamykamy ten
rozdział naszego życia. Był to bardzo fajny, kreatywny okres – i
właśnie dlatego pragniemy zejść ze sceny, nim dopadnie nas
wypalenie, a analizy staną się wyłącznie rutynowym zobowiązaniem;
ostatecznie, to wszystko zaczęło się z chęci twórczego zabicia
czasu. Nasze analizy nadal pozostaną na blogach – kto wie, może
za jakiś czas odkryją je nowi czytelnicy? ;)
Dziękujemy Wam za
wszystko: za całe lata, kiedy towarzyszyliście nam w przedzieraniu
się przez kiepską literaturę młodzieżową, za liczne komentarze
i ciepłe słowa, za wspaniałe fanfiki Waszego autorstwa. To właśnie
Wy jesteście powodem, dla którego nasza przygoda z analizami trwała
tak długo. Kilkakrotnie dziękowaliście nam za ubarwianie Waszych
weekendów; my dziękujemy Wam za to, że swymi przemyśleniami i
słowami wsparcia dawaliście nam inspirację, by zaczynać coraz to
nowy projekt. Tacy czytelnicy to skarb!
DZIĘKUJEMY
WAM RAZ JESZCZE – TRZYMAJCIE SIĘ CIEPŁO!
Beige
& Maryboo