niedziela, 27 grudnia 2020

And the Oscar goes to...czyli pożegnania nadszedł czas

 
12 września 2009 – ta mała, niepozorna data okazała się być punktem rozpoczęcia wspaniałej, jedenastoletniej przygody. To właśnie tego dnia na Twilightseries.fora.pl ukazała się nasza pierwsza analiza „'Księżyc w Pełni', czyli KwN oczami anty”. Gdyby ktoś nas wtedy zapytał, czego oczekiwałyśmy po tym projekcie, zapewne odpowiedziałybyśmy szczerze, że kompletnie niczego; to była zabawa, która narodziła się na skutek chwilowej inspiracji. Nie miałyśmy żadnych dalekosiężnych planów, ba – nie wiedziałyśmy nawet, czy w ogóle doprowadzimy analizę „Księżyca w nowiu” do końca. Z całą pewnością nie zakładałyśmy, że przyjdzie nam analizować przez lata kilka różnych serii YA, że będzie nas śledzić – sądząc po komentarzach, pozostawionych na wszystkich naszych blogach – całkiem sporo osób, że poznamy tylu fantastycznych ludzi, usłyszymy tyle ciepłych słów, przeczytamy tyle świetnych alternatywnych fików autorstwa czytelników.
Jednak nawet najfajniejsza przygoda musi kiedyś dobiec końca ;) I tak oto przyszedł czas na oficjalne pożegnanie. Zanim to jednak nastąpi, uznałyśmy, że warto byłoby podsumować naszą analizatorką działalność i jednocześnie symbolicznie nagrodzić w kilku kategoriach dzieła, które dzięki swoim fabularnym bzdurkom zapewniły nam tyle godzin radości.

Załóżcie zatem wasze najpiękniejsze suknie i najelegantsze fraki – czas na wielkie rozdanie nagród literatury YA!

Aha – poniżej oczywiście spoilery dotyczące treści wszystkich zanalizowanych przez nas dzieł. Jeżeli ktoś dopiero planuje zabrać się za lekturę którejś z analiz, radzimy pominąć konkretne kategorie ;)

Największa Mary Sue: America Singer, „Selekcja”

„Ejże, jakim cudem?” - zapyta ktoś. - „Analizowałyście przecież 'Zmierzch'!”. To prawda, podobnie jak prawdą jest, że ciężko znaleźć postać bardziej wystrzeloną w kosmos pod względem superfajności niż Bella Cullen... a jednak, mimo wszystko, to nie ona załapała się na statuetkę w tej kategorii. Dlaczego? Cóż, Bella może i jest najwspanialszym wampirem w historii wampiryzmu, ale spędza w tej roli zaledwie 1/3 ostatniego tomu serii; przez lwią część czasu antenowego Bella Swan to nudna, bezbarwna, wiecznie marudząca i cokolwiek socjopatyczna nastolatka, która z niewiadomych powodów przyciąga do siebie wszelkie potwory z okolicy i określa samą siebie mianem satelity krążącej wokół pośladków swego chłopaka. Panna Swan jest bierną i – nawet zdaniem samej zainteresowanej, choć jest w tym zdrowa dawka krygowania się – zwyczajną dziewczyną. Oczywiście, owo podkreślanie przeciętności swojej pacynki było ze strony Meyer celowe; czytelnik miał popaść w zachwyt nad nową, „ulepszoną” wersją Belli już po jej transformacji w krwiopijcę.

Kiera Cass poszła nieco inną drogą – postanowiła stworzyć bohaterkę tak idealną, aby niczego w niej ulepszyć się nie dało.

America Singer to chodzący ideał: jest piękna (co potwierdza kilka niezależnych źródeł: od tru loffów, przez rodzinę i przyjaciół, po Scary Sue), a co ważniejsze – piękna naturalnym pięknem, nie potrzebującym makijażu; utalentowana muzycznie (gra lepiej od zawodowych członków orkiestry, choć jest nastolatką pobierającą wyłącznie domowe nauki); odważna (nie ma żadnego problemu z tym, by ustawić do pionu samego księcia); dobroduszna (kochają ją maluczcy w osobie służby i fanów); pomysłowa (to ona podsuwa księciu rewolucyjny projekt walki z głodem w uboższych kastach).

Nie trzeba chyba wyjaśniać, że powyższy obraz istnieje wyłącznie w autorskich założeniach, bowiem w rzeczywistości Amisia to rozwydrzone, niewychowane, zarozumiałe dziewczę o więcej niż skromnej inteligencji, dla której najlepszą rozrywką jest drażnienie się z zakochanymi w niej chłopakami. Nie zmienia to faktu, że wszystkie wady bohaterki (co staje się jasne, gdy człowiek przeczyta sobie parę wypowiedzi autorki serii) to wyłącznie kwestia rozjazdu wizji i finalnego produktu; America naprawdę miała być wyjątkowej urody kwiatem kobiecości, porażającym innych swym wdziękiem i urokiem, wywołującym zazdrość u rywalek samym swym istnieniem.

Najwyraźniej jednak ktoś szepnął Cass na uszko, że protagonistka, która (w założeniu) nie posiada żadnych wad jest na dłuższą metę cokolwiek nudna – a ta przejęła się owym feedbackiem na tyle, że w rezultacie otrzymaliśmy...

Najkoszmarniejsza protagonistka: Eadlyn Schreave, „Następczyni” (seria „Selekcja”)

Podanie tytułu konkretnej książki jest w tym wypadku niezbędne, bowiem „Korona”, kolejny z tomów relacjonowany z punktu widzenia tej bohaterki, choć także ma swoje słabsze momenty, jest lekturą zdecydowanie przyjemniejszą od swojej poprzedniczki – co w sumie nie znaczy aż tak wiele, biorąc pod uwagę, jak nisko zawieszona została poprzeczka.

Eadlyn Schreave to zdecydowanie najgorsza z protagonistek, z jakimi przyszło nam się mierzyć; właściwie jedyną pozytywną rzeczą, jaką można powiedzieć o tej postaci jest to, że – biorąc pod uwagę treść sequela – przynajmniej część z jej koszmarnych zachowań musiała zostać napisana z premedytacją. Nie zmienia to jednak faktu iż, sądząc z wypowiedzi Cass, autorka uważa córkę Amisi i Maxona za istotę znacznie sympatyczniejszą niż potwór, z którym czytelnicy muszą barować się przez kilkaset stron.

Eadlyn jest głęboko przekonana, że sam fakt urodzenia w rodzinie królewskiej automatycznie czyni z niej istotę gatunkowo lepszą od plebsu, który ją otacza; w efekcie otrzymujemy skrzyżowanie Veruki Salt z dowolnym bogatym, oderwanym od rzeczywistości celebrytą. Edzia, w analizach ochrzczona przez nas czułym mianem Antychrysta, uwielbia wypominać każdej napotkanej osobie, że jest przyszłą władczynią absolutną Illei, uważa, że nie istnieje większy zaszczyt, niż możliwość spełniania jej zachcianek, traktuje protekcjonalnie wszystkich poza najbliższą rodziną (a i tu wiele zależy od jej humoru) i z niewiadomych przyczyn nieustannie wyżywa się na młodszej, zapatrzonej w nią dziewczynce. Jej nieustanne muchy w nosie, obrażalstwo i pycha składają się na bohaterkę tak dalece odrzucającą, że gdy na Eadlyn spadają jakiekolwiek narracyjne nieszczęścia czytelnik miast jej współczuć - zaciera łapki z radości, że wreszcie dopadła ją karma. Drodzy autorzy YA: nie idźcie tą drogą.

Najbardziej toksyczny z tru loffów: Jared Howe, „Intruz”

To w sumie smutne, że przy okazji tej kategorii można mówić o bodaj najbardziej zaciekłej rywalizacji. Gdybyśmy zrobiły ankietę wśród czytelników, istnieje spora szansa, że kilku kandydatów szło by łeb w łeb. Ale cóż – zwycięzca może być tylko jeden.

Jared Howe wyróżnia się na tle innych tru loffów YA pewną ciekawą cechą; do chwili, gdy na skutek niewyjaśnionych okoliczności staje się kompletnie OOC na ostatnich kilkudziesięciu kartach powieści, nie da się o nim powiedzieć absolutnie nic dobrego. Pozostali książęta na białych rumakach przynajmniej od czasu do czasu zdobędą się na (pseudo)romantyczny gest albo poślą w stronę lubej wymyślny komplement; Jared natomiast konsekwentnie tkwi w trybie jaskiniowca.

Kiedy go poznajemy, zdziela swoją opętaną przez kosmitę lubą pięścią w twarz, a później jest już tylko lepiej: groźby mordu, napastowanie seksualne, osaczanie ofiary niczym przestępca ze slashera. Przy tym wszystkim Jared traktuje Melanie jak swoją własność, i to najzupełniej dosłownie; dość, że mówimy tu o „prawie do ciała”. A co najsmutniejsze, podczas gdy brat i wuj panny Stryder nie mają żadnego problemu z uwierzeniem, że zaradna dziewczyna zdołałby się oprzeć kosmicznemu praniu mózgu, Howe uparcie neguje możliwość, że Mel była na tyle silna i zdeterminowana, by przeżyć napaść – nawet wtedy, gdy dowody zostają mu podsunięte pod sam nos.

Gratulacje, Stefa: udowodniłaś, że jednak DA się jeszcze koszmarniej, niż w „Zmierzchu” - pomijając, rzecz jasna, zakochiwanie się w noworodku.

Największy przegrany wśród zapasowych tru loffów: Julian Fineman, „Delirium”

To jedna z tych magicznych kategorii, gdzie odpowiedź nasuwa się sama i nie pozostawia specjalnych wątpliwości. W przypadku większości trójkątów miłosnych w powieściach młodzieżowych, chcąc kibicować któremuś z dżentelmenów człowiek znajduje się w sytuacji przypominającej konieczność wyboru między kiłą i rzeżączką. „Delirium” pod tym względem wyróżnia się na plus, dając czytelnikom przynajmniej jednego młodzieńca, za którego z czystym sumieniem można trzymać kciuki.

Julian Fineman to chłopak ze wszech miar udany: sympatyczny, odważny, zaradny, skłonny do wielkich poświęceń, cierpliwy i szczerze oddany swej lubej, choćby ta przez większość czasu traktowała go jak uciążliwą zawalidrogę. Nic zatem dziwnego, że w ostatecznym rozrachunku przegrywa walkę o serce głównej bohaterki (co, ciekawostka, nie jest tożsame z walką o samą bohaterkę) z niezrównoważonym psychicznie typem, którego ulubionym sposobem wyznawania miłości jest emocjonalny szantaż. Mało tego – jako bodaj jedyny z tru loffów beta, na skutek ostatecznego zawieszenia wątku miłosnego w próżni, nie otrzymuje od autorki plasterka na złamane serce w postaci nowej partnerki. Wygląda na to, że zdaniem Oliver scenariusz idealny to taki, w którym Lena zawsze będzie miała przy sobie zapasowego, zapatrzonego w nią kawalera, gotowego pójść za nią w ogień nawet wtedy, gdy będzie wzdychać do innego mężczyzny.

Ale hej, nie smuć się, Juleczku – nasi czytelnicy już dawno wymyślili ci dużo przyjemniejsze, alternatywne uniwersum, w którym możesz się schronić. Mają tam różowe słonie!

Najbardziej karykaturalna Scary Sue: Celeste Newsome, „Selekcja”

Chyba mało która postać w YA może się pochwalić taką ilością zakreślonych pól na Scary Sue Bingo. Jej historia niemal idealnie wpisuje się w archetyp: Celeste rozpoczyna swą drogę jako oziębła, pewna siebie lalka Barbie, na przestrzeni serii uznaje swoją małość i korzy się u stóp Mary Sue, aż w końcu dopada ją karma w postaci przedwczesnego zejścia ze sceny.

Celeste jest postacią tak przejaskrawioną, że momentami wręcz komiczną: jest najpiękniejszą z kandydatek, a mimo to zazdrości Amisi jej naturalnej urody; sabotuje konkurentki w sposób, który w rzeczywistym świecie sprowadziłby na nią mnóstwo kłopotów (szkło w bucie, podarcie sukienki); nieustannie wyżywa się na podległych jej pokojówkach; nie zależy jej na księciu, a wyłącznie na sławie i pozycji społecznej.

Jak to jednak bywa w przypadku powieści młodzieżowych, im bardziej autorka stara się zohydzić czytelnikom tę bohaterkę, tym więcej głębi przypadkowo jej nadaje. I tak Celeste z jednej strony zachowuje się jak postać z kreskówki, z drugiej – gdy Cass daje jej na chwilę odpocząć od roli naczelnej zołzy – pokazuje nam swoją drugą twarz dziewczyny śmiertelnie przerażonej nieuchronnym tykaniem zegara i przemijającą urodą, która jest źródłem jej utrzymania i bezpieczeństwa w systemie kastowym; dziewczyny, która potrafi być bezwzględna, ale też przyznać się do błędu i skorygować swoje postępowanie.

Ale drugie dno pozostaje drugim dnem; to, co buja się na powierzchni, to bohaterka rzucająca przedmiotami w służące i podkładająca rywalkom świnie. Och, Celeste, ty zgrywusko.

Najbardziej godny współczucia czarny charakter: Clarkson Schreave, „Selekcja”

Clarkson Schreave to postać bez mała tragiczna – władca państwa opartego na bezsensownym systemie, zaangażowany w wojnę, nękany regularnymi atakami buntowników żyje ze świadomością, że musi utrzymać się na stołku jak najdłużej, bowiem obowiązki po nim może przejąć wyłącznie jego bezrozumny syn. Życie upływa mu na pracy, wypełnianiu dokumentów, pracy, rozpaczliwych próbach wbicia do głowy tępej latorośli zasad rządzenia krajem, pracy, użeraniu się z marysójkami i pracy.

Mogło by się zatem wydawać, że tego rodzaju bohater doczeka się ze strony narracji bodaj minimum współczucia; tymczasem Cass z niewiadomego powodu uparła się wykreować Clarksona na antagonistę serii. W efekcie nieszczęsny król ni z tego, ni z owego zmienia się w przemocowca rozpijającego żonę i lejącego syna nahajem po plecach – a wszystko to za kulisami, co tylko potęguje kuriozalność owej transformacji i sprawia, że czytelnik zaczyna zadawać niewygodne pytania: ot, chociażby dlaczego Schreave miałby katować jedyną nadzieję na przetrwanie dynastii i czy przypadkiem nie mamy tu do czynienia ze złym bratem bliźniakiem, bowiem Clarkson, z którym obcujemy na przestrzeni trylogii nijak nie pasuje do narracji, którą na temat tej postaci snują naczelni bohaterowie z Ameriką na czele.

Głowa do góry, wasza wysokość; szczęśliwie nasi czytelnicy zadbali o twoje dobre imię w fanfikach.

Najlepsza postać drugoplanowa: Kaden Schreave, „Selekcja”

Określenie „drugoplanowa” jest tu chyba cokolwiek na wyrost – ten bohater, pomimo statusu księcia i brata protagonistki, pojawia się dosłownie w kilku scenach. Ale kiedy już się pojawia!

Kaden to godny wnuk swego dziadka Clarksona – pracowity, rozsądny, odpowiedzialny i, co najważniejsze, pozbawiony piętna czarnego charakteru pomimo częstego wypominania naczelnej Mary Sue jej przywar. To on w jednym ze swoich nielicznych wystąpień wspaniale sprowadza Eadlyn do parteru, oznajmiając jej, iż zadzieranie nosa tylko dlatego, że miało się szczęście urodzić w wysoko postawionej rodzinie to kiepska taktyka, zwłaszcza, jeżeli poza statusem człowiek nie może pochwalić się żadnymi własnymi osiągnięciami. A Kaden coś o tym wie – mimo tego, że jest trzeci w kolejce do tronu, swoje obowiązki traktuje niezwykle poważnie, pilnie studiując języki i wykorzystując przyjęcia jako okazję do nawiązywania dyplomatycznych stosunków. Tak naprawdę z czwórki dzieci Amisi i Maxona Kaden jest jedynym, który rzeczywiście zasługuje na koronę i doprawdy – aż żal człowieka ogarnia, iż to nie on został wyznaczony na głównego bohatera sequeli.

Bohater zasługujący na największe współczucie: Charlie Swan, „Zmierzch”

Charlie Swan z dużą dozą prawdopodobieństwa został stworzony po to, aby pełnić rolę zramolałego, czepiającego się starego stojącego na drodze Prawdziwej Miłości. Ponieważ jednak Prawdziwa Miłość w uniwersum „Zmierzchu” oznacza toksyczny związek pozbawionego ludzkich odruchów potwora i stalkującego ją wampira, Charlie koniec końców staje się najbardziej pożałowania godną postacią w tej serii: kochający, choć nieco wycofany i niezręczny w kontaktach z nastoletnią córką ojciec, bezradnie obserwujący, jak jego latorośl wplątuje się w niszczący ją związek, który w pewnym momencie przypłaca wielomiesięczną depresją (odmawiając przyjęcia jakiejkolwiek profesjonalnej pomocy), przestaje słuchać jego jakichkolwiek rad i próśb, nawet tych związanych z jej zdrowiem i bezpieczeństwem, a ostatecznie – zapada na jakąś tajemniczą chorobę, w czasie której Charlie nie może jej nawet odwiedzić. Jest to zresztą jeden z tych scenariuszy, gdzie ekranizacja bardzo pomogła w cementowaniu danej interpretacji; Billy Burke i jego smutne, bezsilne spojrzenie to nieodłączna część filmowego „Zmierzchu”.

Ale jest i dobra wiadomość – w „Przed Świtem” Charlie ostatecznie znajduje szczęście, wiążąc się z Sue Clearwater, matką Leah i Setha, co wydaje się być jedynym słusznym zakończeniem, bo jeżeli ktoś w tej serii faktycznie zasłużył na happy ending, to jest to komendant Swan.

Najbardziej niedorzeczny świat przedstawiony: Illea i jej kasty, „Selekcja”

Ustalmy coś: stworzenie dystopicznego świata przedstawionego, który będzie miał ręce i nogi nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Nie wystarczy wymyślić kilku praw utrudniających życie naszym bohaterom; te prawa muszą mieć jakikolwiek sens w kontekście istniejącego uniwersum. System kastowy w „Selekcji” to wspaniały przykład tego, co się dzieje, kiedy autor sprowadza dystopię do środowiska, w którym biedna, poniewierana Mary Sue ma błyszczeć jako ten brylant na tle bardziej uprzywilejowanych postaci.

Kasty w Illei to jeden wielki miszmasz; zawody są porozrzucane pomiędzy ośmioma poziomami nie na zasadzie logiki, ale upodobań autorskich (modelki znajdują się w tej samej grupie, co wojskowi, z kolej artyści podzieleni są na dwa podtypy – gwiazd filmowych i słynnych piosenkarzy oraz „osób parających się sztuką”, choć dalibóg, ciężko powiedzieć, gdzie właściwie przebiega granica), możliwości oszukania systemu są właściwie nieskończone (do wyższej kasty można się wkupić, a nie istnieją żadne odgórnie narzucone widełki co do płac), nie ma żadnych szkół zawodowych i zakładów, więc dzieci urodzone w danej kaście przejmują fach po rodzicach, niezależnie od zainteresowań i talentów (co przejdzie w przypadku sklepikarzy, ale nie rzeźbiarzy i malarzy), a żebracy i bezdomni mają swoją własną kategorię, choć w zasadzie nie wiadomo po co, skoro tak naprawdę obywatele nie posiadają żadnej dokumentacji potwierdzającej przynależność do danej społeczności.

Drodzy autorzy YA, mała rada na przyszłość: tworząc dystopiczne społeczeństwo, nie musicie dzielić bohaterów ze względu na ich charakter/zawód/numer buta. A jeżeli już naprawdę nie możecie się powstrzymać, to wymyślcie przynajmniej coś oryginalnego; co powiecie na powieść, w której Mary Sue musi zdecydować o swojej frakcji na podstawie testu „Jaką jesteś pizzą?”.

Najgorszy finał serii: „Delirium”

Tu nie ma specjalnego sensu się rozwodzić, skoro zrobiłyśmy to zaledwie tydzień wcześniej ;) A zatem w skrócie: Lauren Oliver napisała otwarte zakończenie, które sprawiło, że większość istotnych wątków (w tym trójkąt miłosny) nie doczekała się jakiegokolwiek satysfakcjonującego rozwiązania. Co więcej, zakończenie to jest mocno optymistyczne w swym przekazie i zwiastujące rychłe zmiany w społeczeństwie Oliverversum; sęk w tym, że gdy człowiek zdejmie różowe okulary i spojrzy na fabułę z rozsądnego dystansu, orientuje się, że wygrana głównych bohaterów jest czysto iluzoryczna – to trochę casus Cullenów cieszących się z „wygranej” nad Volturi, którzy to Volturi mogą w każdej chwili powrócić i zamienić ich w kupki brokatu. Lena i buntownicy nie tylko nie wygrali, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa czeka ich rychły i nieprzyjemny koniec – co samo w sobie nie byłoby złym zakończeniem, gdyby nie fakt, że autorka zdaje się nie widzieć, co wyszło spod jej palców.

Aha, i jeszcze jedno: sądząc po wpisach na Delirium Wiki, to jedna z tych kategorii, w przypadku której nasz wybór miałby pełne poparcie fanów serii. Miłośnicy YA mogą wybaczyć dziury fabularne i bezsensowne uniwersum, ale na pewno nie to, że w ostatecznym rozrachunku nie wiadomo, kto wygrał tę bitwę – Team Alex czy Team Julian.

Najbardziej kłamliwy blurb: „Rywalki” (seria „Selekcja”)

Nie jest tajemnicą, że notka wydawnicza ma zareklamować dzieło i zachęcić do zakupu; w tym celu trzeba wyeksponować najbardziej ekscytujące elementy fabuły. Problem zaczyna się wtedy, gdy opis przestaje mieć cokolwiek wspólnego z faktyczną treścią książki.

Blurb „Rywalek” sugeruje czytelnikowi, że czeka go historia mrożąca krew w żyłach: oto mamy grupę dziewcząt, uciekających z dystopicznego świata do bajkowego pałacu, by toczyć bezwzględną walkę o serce księcia; wśród nich jest i America, która wcale nie pragnie morderczego wyścigu o koronę, chce jedynie powrócić do swej miłości, ubogiego Aspena.

W rzeczywistości kastowy, okrutny świat to uniwersum, gdzie bieda objawia się brakiem cytryny do herbaty, kandydatki spędzają dnie w pałacu, pierdząc w stołek, a Amisia bardzo szybko zaczyna poważnie interesować się Maxonem. Ale cóż, bardziej prawdziwy opis: „Rozpuszczona dziewczyna trafia do pałacu, gdzie wszyscy w kółko powtarzają jej, jaka jest wspaniała, a jej jedynym problemem jest to, na którego z zakochanych w niej facetów się zdecydować” zapewne nie brzmiałby równie dobrze z marketingowego punktu widzenia.

Najgorsza okładka (wydanie polskie): „Delirium”

Stara, ludowa mądrość rzecze, że z gustem jak z rzycią – każdy ma swój, jest to zatem chyba najbardziej subiektywna z kategorii. Niemniej jednak, niezależnie od osobistych upodobań, ciężko oprzeć się wrażeniu, że okładki serii „Delirium” to w rzeczywistości nagłówki z onetowych blogasków lat 2005-2010, gdzie obowiązującym trendem był fotoszopowy groch z kapustą, wysublimowanie projektu mierzono ilością obiektów (zegarki, schody, ptasie skrzydła) wtopionych w oblicze aktorki mającej przedstawiać główną bohaterkę, a całość sprawiała wrażenie robionej z zamkniętymi oczami. Nie inaczej jest w przypadku okładek wydawnictwa Otwarte: nie dość, że brak tu spójnego motywu (pomijając ową radosną zabawę programem graficznym) i że każdy tom ozdabia facjata innej niewiasty, to w dodatku okładki te nijak nie nawiązują do treści samych książek.

Generalnie: grafik płakał, jak projektował.


***

I to już naprawdę wszystko z naszej strony, kochani czytelnicy!

Czy jeszcze kiedyś wrócimy? Cóż, nigdy nie mów nigdy. Na razie jednak zamykamy ten rozdział naszego życia. Był to bardzo fajny, kreatywny okres – i właśnie dlatego pragniemy zejść ze sceny, nim dopadnie nas wypalenie, a analizy staną się wyłącznie rutynowym zobowiązaniem; ostatecznie, to wszystko zaczęło się z chęci twórczego zabicia czasu. Nasze analizy nadal pozostaną na blogach – kto wie, może za jakiś czas odkryją je nowi czytelnicy? ;)

Dziękujemy Wam za wszystko: za całe lata, kiedy towarzyszyliście nam w przedzieraniu się przez kiepską literaturę młodzieżową, za liczne komentarze i ciepłe słowa, za wspaniałe fanfiki Waszego autorstwa. To właśnie Wy jesteście powodem, dla którego nasza przygoda z analizami trwała tak długo. Kilkakrotnie dziękowaliście nam za ubarwianie Waszych weekendów; my dziękujemy Wam za to, że swymi przemyśleniami i słowami wsparcia dawaliście nam inspirację, by zaczynać coraz to nowy projekt. Tacy czytelnicy to skarb!


DZIĘKUJEMY WAM RAZ JESZCZE – TRZYMAJCIE SIĘ CIEPŁO!

Beige & Maryboo