WTEDY
Tack i Hunter nie byli w stanie uratować zbyt wiele z azylu koło Rochester. Bomby i pożar zrobiły swoje. Ale udało im się znaleźć kilka rzeczy cudownie ocalonych z dymiących gruzów: puszki fasoli, dodatkową broń, pułapki i, co dziwne, jedną całą czekoladę.
Tack nalega, żeby jej nie ruszać, i przyczepia ją do swojego plecaka, niczym amulet na szczęście.
Podczas marszu Sara nie może oderwać od niej wzroku. I rzeczywiście wydaje się, jakby czekolada przynosiła szczęście — a może to tylko kwestia tego, że Tack i Hunter z powrotem są z nami, i tego, jak wpłynęło to na nastrój Raven. Pogoda się utrzymuje. Wciąż jest zimno, ale ze słońcem nad głową dużo łatwiej się idzie. Fasola zapewnia nam energię do dalszego marszu, a do tego zaledwie po połowie dnia drogi od ostatniego obozowiska natykamy się pośrodku lasu na pojedynczy dom, zupełnie nienaruszony. Gdy go zbudowano, musiał się znajdować całe kilometry od jakiejś dużej drogi. Wygląda jak pieczarka wyrastająca z ziemi: ściany porośnięte są brązowym bluszczem, gęstym jak futro, a dach jest niski i okrągły, naciągnięty jak kapelusz. Przed blitzem była to zapewne chatka pustelnika, oddalona od wszystkiego i wszystkich. Nic dziwnego, że przetrwała nietknięta. Bombowce mogły ją przeoczyć, a nawet pożary nie dotarły tak daleko.
O, patrzcie, magiczna chatka na
kurzej nóżce, otoczona zaklęciami ochronnymi jak z Harry’ego Pottera. Słodko.
Mieszka w niej czworo dorosłych Odmieńców, którzy pozwalają nam rozbić obóz na swoim terenie. To dwóch mężczyzn i dwie kobiety, a do tego pięcioro dzieci, z których żadne nie wydaje się należeć konkretnie do którejś pary. Traktują się jak jedną wielką rodzinę, oznajmiają nam podczas kolacji. Dowiadujemy się też, że zamieszkują ten dom od dziesięciu lat.
I nikt ich wcześniej nie… a racja,
zaklęcia ochronne.
Są tak mili, że dzielą się z nami tym, co mają — bakłażanami i kabaczkami marynowanymi z czosnkiem na ostro, paskami suszonej sarniny (z łani upolowanej wczesną jesienią) i innymi rodzajami wędzonego mięsa: królikiem, bażantem, wiewiórką.
I to wszystko tak bez pana Wiesia?
Niemożliwe.
Hunter i Tack poświęcają wieczór na to, by wrócić po naszych śladach i wyciąć znaki na drzewach, żebyśmy następnego roku, kiedy będziemy migrować — o ile będziemy się jeszcze przenosić — odnaleźli to miejsce.
Wy już się nigdzie nie przenoście,
patałachy jedne, mało wam jeszcze? Zbudujcie sobie magiczny domek i siedźcie na
dupie.
Rankiem, gdy przygotowujemy się do wymarszu, jedno z dzieci wybiega z domu, i to boso, mimo śniegu.
— Masz — mówi i wciska mi do ręki tobołek. W środku, zawinięte w ścierkę, znajdują się twarde, płaskie bochenki chleba (pieką go tutaj, jak podsłuchałam jedną z kobiet, nie z mąki, ale z żołędzi) i porcja suszonego mięsa.
— Dziękuję — odpowiadam, ale chłopiec już pędzi w stronę domu, pokrywając śmiechem zakłopotanie. Przez chwilę czuję ukłucie zazdrości: że przyszło mu dorastać w tym miejscu, że żyje bez lęku, szczęśliwy. Być może nigdy nawet nie dowie się o świecie po drugiej stronie muru, o prawdziwym świecie. Dla niego w ogóle nie będzie istniał.
Na szczęście Lena zdaje sobie
sprawę, że życie w chatce na kurzej nóżce ma jednak wiele wad.
Ale też nie dostanie lekarstw, gdy będzie chory, i nigdy nie naje się do syta, a zimą mróz każdego ranka będzie tak dokuczliwy, że będzie go odczuwał jak cios w brzuch. I pewnego dnia — o ile ruch oporu nie zwycięży i nie przejmie władzy nad krajem — samoloty i pożary i tak go dopadną. Kiedyś to wiecznie obserwujące oko zwróci się w jego stronę, jak promień lasera niszczący wszystko na swej drodze. Kiedyś cała Głusza zostanie zrównana z ziemią, a na jej miejscu wyrośnie miasto z betonu, schludne domy, równo przycięte ogrody, parki i lasy, świat chodzący jak w zegarku, świat z metalu, świat maszyn i ludzi działających od narodzin aż do śmierci jak trybiki w dobrze naoliwionym mechanizmie.
Życzę powodzenia, jak powycinają całe
lasy, zamiast nich postawią trzy parki na krzyż, to dopiero zrobi się nieciekawie. Ale Mały Brat jest na tyle głupi, że
może wpaść na taki pomysł, o ile starczy mu na to kasy.
Wesoła gromadka rusza wreszcie dalej,
aż natrafia na rzekę.
Duży zielony znak, który oderwał się z jednej strony, zwisa teraz pionowo. Napis MOST TAPPAN ZEE kołysze się na silnym wietrze, który przenika nas na wskroś, wyciska łzy z oczu i wypełnia powietrze upiornym wyciem. Pomarszczona falami rzeka płynąca pod nami ma kolor betonu. Most biegnie nad nią tak wysoko, że kręci mi się w głowie. Czytałam kiedyś, że skok do wody z takiej wysokości człowiek odczułby jak uderzenie o kamień. Przypominam sobie wiadomość telewizyjną sprzed wielu lat o nieleczonej dziewczynie, która zabiła się w dniu swojego zabiegu, skacząc z dachu laboratorium, i to wspomnienie rodzi we mnie poczucie winy.Myślę jednak, że tego właśnie chciałby dla mnie Alex: tej blizny na szyi (jakimś cudem świetnie zagojonej, jak prawdziwa blizna po zabiegu),
Ależ oczywiście, nikt nie
spodziewał się niczego innego. Skoro rozharatana przez psa noga zagoiła się w
jeden dzień, to tym bardziej jakieś śmieszne znaczki wyryte na szyi.
węźlastych mięśni i poczucia celu. Wierzył w ruch oporu, a teraz ja wierzę weń za niego. I może kiedyś znowu się z nim spotkam. Może naprawdę istnieje raj. I może jest otwarty dla wszystkich, nie tylko dla wyleczonych.Ale teraz przyszłość, tak samo jak przeszłość, nie znaczy nic. Teraz istnieje dla mnie tylko ten azyl zbudowany z odpadków, na skraju zniszczonego miasta, tuż za miejskim wysypiskiem. Liczy się to, że wreszcie dotarliśmy — wygłodniali, na pół przemarznięci — do miejsca, gdzie jest jedzenie i woda, do czterech ścian, które ochronią nas przed zaciekłymi wiatrami. Właśnie to jest dla nas raj.
I na tym kończy się oficjalnie
część WTEDY. Jak nasi ulubieni odmieńcy zainstalowali się w azylu, a później
przedostali do miasta i zaczęli konspirę? Tego już Oliver nie raczyła porządnie opisać.
Albo nie miała na tyle wyobraźni. Tak czy siak od teraz przenosimy się na stałe
do teraźniejszości i przygód Leny i Juleczka.
TERAZ
Rajem jest ciepła woda. Rajem jest mydło. Ocalenie — tak zawsze nazywaliśmy ten azyl — składa się z czterech pomieszczeń. Są to kuchnia, duży magazyn, zajmujący chyba połowę domu, i ciasna sypialnia, w której stoją koślawe i niezgrabnie sklecone piętrowe łóżka. Ostatnie pomieszczenie służy za łazienkę. Stare metalowe balie rozmaitych rozmiarów, niby-wanny, spoczywają na podwyższeniu wyposażonym w wielką kratę. Poniżej, na kamiennej podłodze, znajdują się kawałki zwęglonego drewna, pozostałości ognisk, które paliliśmy w zimie, by ogrzać jednocześnie pomieszczenie i wodę.
Udaje mi się znaleźć po omacku latarenkę na baterie, biorę drewno ułożone w stos w kącie magazynu i rozpalam ogień, a Julian w tym czasie zwiedza resztę domu. Przynoszę wodę ze studni, choć sił starcza mi do napełnienia jedynie połowy wanny, bo potem zaczynają mi się trząść ramiona. To jednak powinno wystarczyć. Z magazynu biorę kostkę mydła i nawet udaje mi się znaleźć prawdziwy ręcznik. Skóra aż mnie swędzi od brudu. Czuję go wszędzie, nawet na powiekach. Zanim zacznę się rozbierać, wołam:
— Julian?
— Tak? — słyszę z daleka jego głos. Domyślam się, że jest w sypialni.
— Zostań tam, gdzie jesteś, okej?
I żadnego podglądania przez dziurę
w ścianie, zrozumiano?
W łazience nie ma drzwi. Nie są potrzebne, a rzeczami niepotrzebnymi nikt z Głuszy nie zawraca sobie głowy.
Ja rozumiem survival i fokle, ale
trochę prywatności w łazience przyda się chociażby dla komfortu psychicznego,
który nawet w ciężkich warunkach, a może przede wszystkim wtedy, jest jednak
potrzebny. Co to za problem zrobić jakieś prowizoryczne drzwi, do cholery,
przecież to tylko drzwi, a nie Wielki Zderzacz Hadronów?
Następuje chwila ciszy.
Juleczek zastanawia się, czy warto
nie być creepem?
— Okej — odpowiada.
Zastanawiam się, co teraz myśli.
Może o twoich cyckach?
Jego głos jest wysoki, nienaturalny, aczkolwiek może tylko dochodzi do mnie tak zniekształcony przez ściany z blachy i sklejki. Kładę broń na podłodze i ściągam ubranie. Rozpinam dżinsy, które ciężko spadają na ziemię. Przyglądam się swojemu ciału i wydaje mi się obce. Był czas, kiedy mimo mięśni na łydkach i udach od biegania wszędzie byłam nieco zaokrąglona. Żołądek miałam pękaty, a piersi pełne i ciężkie. Teraz jestem płaska — sama skóra i kości. Moje piersi to dwa małe, twarde, spiczaste pagórki.
Czyli może nie o cyckach, spoko.
Siniaki pokrywają całe ciało. Zastanawiam się, czy Alex wciąż uważałby mnie za piękną.
Zastanawiam się, czy Julian uważa mnie za brzydką.
Priorytety, bitch, priorytety. A
tak na serio, odpowiedź brzmi: ależ oczywiście, jesteś główną bohaterką.
Lenka porządnie szoruje całe ciało
i ubiera świeże ciuchy. Dzięki temu dostaje zastrzyk energii i jest w stanie
jeszcze skoczyć po wodę na kąpiel dla Juleczka.
Znajduję go w magazynie, przykucniętego przed niższą półką. Ktoś zostawił tu kilkanaście książek, wszystkie od wielu lat na liście zakazanych. Julian przegląda jedną z nich.
— Teraz twoja kolej — mówię.
Na dźwięk mojego głosu chłopak podskakuje i zamyka książkę z trzaskiem. Podnosi się i odwraca do mnie, a na jego twarzy maluje się poczucie winy. Potem zaś w jego oczach błyska coś dziwnego, lecz nie potrafię stwierdzić co.
— Nie przejmuj się — mówię mu. — Możesz czytać, co tylko chcesz.
— Wiesz... — zaczyna, ale tylko kręci głową. Wciąż obserwuje mnie z tym dziwnym wyrazem twarzy.
To zapewne miłość. Albo sraczka.
Czuję, jak robi mi się gorąco. Chyba za bardzo podgrzałam wodę do kąpieli. — Pamiętam tę książkę — kończy wreszcie, ale mam wrażenie, że nie to zamierzał powiedzieć na początku. — Była w gabinecie mojego ojca. Tym drugim, tym, o którym ci opowiadałem. Kiwam głową.
Julian podnosi książkę do góry. To Wielkie nadzieje Dickensa.
— Nie czytałam jej jeszcze — przyznaję. — Tack zawsze powtarzał, że to jedna z jego ulubionych... — Gryzę się w język. Nie powinnam była wspominać imienia Tacka.
Biorąc pod uwagę, jak bardzo
wsypałaś już siebie i ruch oporu, możesz się nie krępować i wypaplać wszystko. Z
resztą jeśli Juleczek jest jednak evil (marna szansa, już na pewno dopadła go
delirka), to i tak wyciągną to z ciebie na torturach, także spoko.
Zaufałam Julianowi, wpuściłam go do swojego świata, ale to mimo wszystko wciąż Julian Fineman, a siła ruchu oporu zależy od tajemnic.
No coś ty, żartujesz? Ja się w ogóle dziwię, że o tym pamiętasz.
Na szczęście chłopak nie podchwytuje tematu.
— Mój brat... — odkasłuje i zaczyna znowu. — Znalazłem tę książkę w jego rzeczach. Po jego śmierci. Nie wiem dlaczego. I nie wiem, czego tam szukałem.
Drogi powrotnej — myślę, ale nie mówię tego na głos.
— Zatrzymałem ją. — Julian unosi kącik ust w uśmiechu. — Wyciąłem szczelinę w materacu i chowałem ją tam przed tatą. Zacząłem ją czytać jeszcze tego samego dnia.
— Dobra jest? — pytam.
— Mnóstwo w niej nielegalnych rzeczy — odpowiada Julian powoli, jak gdyby oceniał na nowo znaczenie tego określenia. Jego spojrzenie ucieka przed moim i na chwilę zapada krępująca cisza. A potem jego oczy znów spotykają się z moimi i tym razem, gdy się uśmiecha, są pełne blasku. — Ale tak. Jest dobra. Moim zdaniem wręcz świetna.
Niespodziewanie dla samej siebie wybucham śmiechem. Po prostu sposób, w jaki to powiedział, rozładowując panujące między nami napięcie, sprawia, że wszystko staje się łatwe i możliwe do wykonania. Porwano nas, pobito, a potem ścigano, nie mamy jak wrócić do domu. Pochodzimy z różnych światów i stoimy po dwóch stronach barykady. Ale mimo to wierzę, że wszystko się ułoży.
Taki ślepy optymizm, bo ładny
chłoptaś polecił ci książkę? To nawet nie była porządna recenzja. A tak na poważnie,
nie ogarniam co ma piernik do wiatraka. Jednominutowa rozmowa o książce
Dickensa przełamuje napięcie z ostatnich kilku dni, WTF? Może ta scena jest dla
mnie za głęboka, ale nie sądzę.
— Nalałam ci wody do kąpieli. Pewnie już się zagrzała. Weź sobie czyste ubrania. — Wskazuję na półki z równo ułożonymi w stosy i opisanymi rzeczami: MĘSKIE KOSZULE, DAMSKIE SPODNIE, DZIECIĘCE BUTY. Robota Raven, rzecz jasna.
Jak to? To ciuchy nie walają się
skotłowane na podłodze?
Chłopak rusza w stronę łazienki. Przechodząc obok mnie, nagle się zatrzymuje. Widzę, że jego ciało sztywnieje, a potem wstrząsa nim dziwny dreszcz, który przez chwilę z przerażeniem biorę za atak. Ale wtedy Julian odzywa się:
— Twoje włosy...
— Co? — pytam, z zaskoczenia ledwo wydusiwszy z siebie to słowo.
Nie patrzy na mnie, ale wyczuwam jego napięcie, jak delektuje się tą chwilą bliskości, i przez to czuję się nawet bardziej obnażona, niż gdyby na mnie spoglądał.
— Twoje włosy pachną różami — oznajmia. Zanim zdążę mu odpowiedzieć, Julian rusza w stronę korytarza i zostaję sama, z sercem trzepoczącym w piersi.
Yyy…ok.? To miało być romĄtyczne?
Juleczek pluska się w najlepsze, a
Lenka przygotowuje jedzenie. Wyciąga puszki z żarciem i krakersy, zapala też
świeczki, żeby nie marnować baterii w latarence. Och, jak romantycznie, kolacja
przy świecach.
Z łazienki dochodzi mnie plusk wody i mruczenie. Julian także znajduje radość w prostych przyjemnościach. Podchodzę do drzwi wejściowych i otwieram je. Słońce już zachodzi, niebo jest bladoniebieskie, poznaczone pasmami różowych i złotych chmur. Metalowe odpadki wokół domu i odłamki pocisków płoną czerwonym blaskiem. Wydaje mi się, że po lewej stronie dostrzegam jakieś poruszenie, ale to pewnie znowu kot przemykający między śmieciami.
Miszczyni konspiry i ruchu oporu i
fokle po raz kolejny udowadnia, że instynktu samozachowawczego i rozumu ma
tyle, co ów potencjalny kot napłakał. Zero podejrzliwości, ani chęci upewnienia
się, że naprawdę są tam sami. Po co, to kot, mysz, czy jakieś zwidy, przecież
nie może to być nic innego. Ta ameba niczego się nie nauczyła.
— Na co tak patrzysz?
Obracam się, odruchowo zamykając drzwi. Nie słyszałam, jak Julian do mnie podszedł. Stanął bardzo blisko. Czuję zapach jego skóry, mydlany i trochę jakby dziecięcy. Jego mokre włosy zawijają się wokół twarzy.
Jak liany albo inne pnącza? No
jakże to tak, włosy truloffa bez botanicznych porównań, tak być nie może. Ja
rozumiem, że wcześniej Juleczek nie miał jeszcze statusu ukochanego numer dwa,
ale jest już tak blisko, że można mu chyba już na to pozwolić.
— Na nic — odpowiadam. Potem, by przerwać krępujące milczenie, podczas którego Julian wpatruje się we mnie intensywnie, dodaję: — Wyglądasz prawie jak człowiek.
— I czuję się prawie jak człowiek — odpowiada i przejeżdża ręką po włosach. Ma na sobie biały podkoszulek i dżinsy, które leżą na nim jak ulał.
Cieszę się, że nie zadaje zbyt wielu pytań o azyl, o to, kiedy powstał i kto tu pomieszkuje, chociaż domyślam się, że musi umierać z ciekawości. Zapalam świeczki, siadamy na ziemi ze skrzyżowanymi nogami i przez chwilę jesteśmy zbyt zajęci jedzeniem, żeby mówić o czymkolwiek.
Ale zaspokoiwszy pierwszy głód, zaczynamy rozmowę: Julian opowiada mi o dorastaniu w Nowym Jorku i wypytuje mnie o Portland. Dowiaduję się, że chce studiować matematykę, a ja opowiadam mu o biegach przełajowych. Nie poruszamy tematu remedium, ruchu oporu ani AWD, ani tego, co będzie jutro - i przez godzinę, kiedy siedzimy naprzeciwko siebie na podłodze, czuję, jakby był moim prawdziwym przyjacielem. Śmieje się często, tak jak Hana. Potrafi opowiadać, a jeszcze lepiej słuchać. Czuję się przy nim dziwnie swobodnie — swobodniej nawet niż z Aleksem.
Cóż, Julcio jest odrobinę mniej
creepy od Simorośli, więc niespecjalnie się dziwię.
Nie chciałam robić tego porównania, ale samo się nasuwa, i wiem, że go nie odegnam, więc wstaję nagle, chociaż Julian jest w środku opowieści, i zabieram z sobą talerz. Chłopak przerywa w połowie zdania i obserwuje mnie, jak z brzękiem wkładam naczynia do zlewu.
— Wszystko w porządku? — pyta.
— W porządku — odpowiadam szorstkim tonem. Nienawidzę siebie w tej chwili, nienawidzę też Juliana i sama siebie nie rozumiem. — Jestem tylko zmęczona.
Julek postanawia poszukać jakiś
koców do spania, ale zanim odchodzi, dziękuje Lence za uratowanie dupska w kanałach.
Lena również mu dziękuje, sama wszak byłaby już trupem, gdyby nie Fineman na białym
koniu.
Julian wybrał dwa dolne łóżka i zasłał je najlepiej, jak umiał, nie do końca dopasowaną pościelą i cienkimi wełnianymi kocami. Plecak położył w nogach mojego łóżka. W pokoju jest ich kilkanaście, a mimo to on wybrał dwa tuż obok siebie.
No baaa.
Staram się nie myśleć dlaczego. Siedzi pochylony na swoim łóżku i mocuje się ze skarpetkami. Kiedy wchodzę do pokoju, spogląda na mnie, a jego twarz jest tak pełna szczęścia, że na jej widok niemal upuszczam świeczkę, która gaśnie od gwałtownego ruchu, i sypialnia pogrąża się w ciemności.
To musiały być zajebiste
skarpetki.
— Trafisz? — pyta.
— Tak. — Idę po omacku za jego głosem, przytrzymując się innych łóżek.
Za głosem serca! SERCA!!!
— Powoli. — Gdy go mijam, delikatnie przejeżdża mi ręką po plecach. Kładę się i przykrywam prześcieradłem i kocem. Oba śmierdzą pleśnią i trochę mysimi odchodami, ale cieszę się, że w ogóle są, bo do sypialni nie dociera już ciepło z ogniska i łazienki.
Z każdym moim wydechem w ciemność ulatują małe kłęby pary. Będzie mi trudno zasnąć. Wyczerpanie, które dopadło mnie po kolacji, zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Odczuwam mrowienie w całym ciele, teraz maksymalnie czujnym. Jestem całkowicie wsłuchana w oddech Juliana, absolutnie świadoma jego długiego ciała leżącego niemal tuż obok mojego w zupełnej ciemności.
Będą mizianki?
Czuję, że on też nie może zasnąć. Po chwili odzywa się cichym, nieco zachrypniętym głosem:
— Lena?
— Tak? — Serce bije mi szybko i podchodzi do gardła. Słyszę szelest materaca, gdy Julian odwraca się twarzą do mnie. Łóżka stoją tak blisko siebie, że dzieli nas zaledwie kilkanaście centymetrów.
— Czy myślisz o nim czasem? O tym chłopaku, który cię zaraził?
Żebyś wiedział, stary. Rzygam
normalnie tymi ciągłymi wspominkami Simorośli.
W ciemności wyświetlają się obrazy: korona miedzianych włosów płonących jak jesienne liście, niewyraźna sylwetka, kształt biegnący obok mnie, postać ze snów.
— Staram się nie myśleć — odpowiadam.
Niestety, zupełnie ci to nie wychodzi.
— Dlaczego nie? — pyta cicho.
— Ponieważ to boli. — Rytmiczny oddech Juliana działa na mnie uspokajająco. — A ty myślisz czasem o swoim bracie?
Następuje chwila ciszy.
— Cały czas - mówi Julian. A potem dodaje: — Powiedzieli mi, że po zabiegu to minie. — I kolejna chwila ciszy. — Czy mogę ci wyznać jeszcze jeden sekret?
— Tak. — Naciągam koc ciaśniej wokół ramion. Włosy wciąż mam mokre.
- Wiedziałem, że to nie zadziała. Chodzi mi o remedium. Wiedziałem, że mnie zabije. I... i chciałem tego. -Słowa wypływają z jego ust cichym strumieniem. - Nigdy nikomu wcześniej o tym nie mówiłem.
Nagle zbiera mi się na płacz. Pragnę go chwycić za rękę. Chcę mu powiedzieć, że wszystko jest w porządku, i dotknąć ustami miękkiego płatka jego ucha.
Ucha? No ok., różne fetysze ludzie
mają…
Chcę się zwinąć w kłębek obok niego, tak jak robiłam to z Aleksem, i oddychać w jego ciepłą skórę.
Tyl e ż e to ni e Ale x. N ie ch cesz Jul i ana. Chc esz Ale ksa. A Al ex ni e ż yj e.
Lecz to nie do końca prawda. Juliana także pragnę.
How shocking. Do go on.
Całe ciało mnie boli. Pragnę poczuć jego pełne, miękkie usta na swoich. Poczuć jego ciepłe dłonie na swoich plecach i włosach. Chcę się w nim zatracić, rozpuścić w jego ciele, poczuć, jak moja skóra stapia się z jego skórą.
I take that back. Do NOT go on.
Zamykam oczy, by odpędzić od siebie tę myśl. Ale pod moimi powiekami Julian i Alex zlewają się. Ich twarze łączą się, a potem rozdzielają, a potem znowu są jednym, jak następujące po sobie obrazy odbijane w strumieniu, aż już nie jestem pewna, po którego z nich sięgam - w ciemności, w swojej głowie.
Kobito, masz ze sobą spory problem.
- Lena? - pyta znowu Julian, tym razem jeszcze ciszej. Moje imię w jego ustach brzmi jak muzyka. Przysunął się bliżej mnie.
No dalej, to się ciągnie jak stara
guma od gaci. Wiadomo, do czego to wszystko zmierza.
Czuję go, widzę długie linie jego ciała, miejsce, gdzie ciemność się odkształca. Ja też się przysunęłam, zupełnie mimowolnie. Jestem na samym skraju łóżka, tak blisko niego, jak to tylko możliwe. Ale nie odwrócę się twarzą w jego stronę. Muszę pozostać nieruchoma. Powstrzymuję ręce i nogi, staram się też powstrzymać serce.
- Tak, Julian?
- Jak to jest?
Wiem, o co mu chodzi, ale mimo to pytam:
- Jak to jest z czym?
- Z delirią. - Chwila ciszy. A potem słyszę, jak powoli zsuwa się na podłogę i przyklęka między łóżkami. Nie jestem w stanie poruszyć się ani oddychać. Jeśli odwrócę głowę, nasze usta będzie dzielić naprawdę niewielka przestrzeń. - Jak to jest być zarażonym?
- Nie... nie potrafię ci tego opisać. - Z trudem wypowiadam słowa. Nie mogę oddychać, o Boże, nie mogę oddychać. Jego skóra pachnie dymem z ogniska, mydłem i rajem. Wyobrażam sobie, jak smakuje. Wyobrażam sobie, jak delikatnie gryzę go w usta.
Dziewanna!
- Chciałbym się tego dowiedzieć. - Jego słowa są ledwo słyszalnym szeptem. - Chciałbym się tego dowiedzieć z tobą.
Oszczędzę wam straszliwie ckliwego
opisu wymiany śliny między naszymi gołąbeczkami. Jest biały żar w piersi, fale radości i inne
fajerwerki.
Po raz pierwszy od śmierci Aleksa odnalazłam drogę do prawdziwie wolnej przestrzeni: przestrzeni nieograniczonej murami i nieskrępowanej strachem. Czuję, jakbym szybowała w przestworzach.
Bo tylko inny facet jest w stanie
pomóc na wszelkie smutki, jakież to rewolucyjne, naprawdę nie spodziewałam się
takiego obrotu sprawy.
A potem nagle Julian przerywa i odsuwa się.
— Lena — wyrzuca z siebie zdyszanym, chrapliwym głosem, jakby właśnie ukończył długi bieg.
— Nie mów tego. — Wciąż mam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę. Tyle jest delikatności w całowaniu, w innych ludziach. To wszystko jest jak szkło. — Nie psuj tego.
Ale on i tak mówi:
— Co będzie jutro?
— Nie wiem. — Przyciągam jego głowę do poduszki obok swojej. Przez chwilę mam wrażenie, jakbym wyczuwała w ciemności obecność kogoś jeszcze, jakąś poruszającą się postać, i obracam głowę w lewo. Nic. Może to duchy.
W głowie znów pojawia się Alex. — Nie martw się o to teraz — mówię zarówno do samej siebie, jak i do Juliana. Łóżko jest bardzo wąskie. Odwracam się na bok, plecami do Juliana, a gdy on otacza mnie ręką, wtulam się w niego, zwijam w kłębek w krzywiznę jego ciała, które wydaje się specjalnie w ten sposób wyrzeźbione. Pragnę uciec stąd i płakać. Pragnę błagać Aleksa — gdziekolwiek jest, jakikolwiek inny świat go teraz trzyma — o przebaczenie. Pragnę pocałować Juliana raz jeszcze. Ale nie robię żadnej z tych rzeczy. Leżę nieruchomo i czuję przez plecy równomierne bicie jego serca, dopóki moje serce również się nie uspokoi. Pozwalam, by mnie trzymał, i tuż przed zaśnięciem odmawiam krótką modlitwę, aby ranek nigdy nie nadszedł.
Ale ranek nadejdzie. A wtedy
dowiemy się, co to za koto-duchy kręciły się wokół naszych gołąbeczków.
Wszystkiego dobrego w Nowym Roku i
do zobaczenia!
Beige