niedziela, 24 czerwca 2018

Część V



Wracamy do teraźniejszości w Nowym Yorku. Zaczynamy mocnym akcentem na miarę Lenki, czyli czas na górnolotne jęczenie.


TERAZ

Oto dziewczyna, jaką byłam wówczas: idąca chwiejnym krokiem, tonąca, zagubiona w jasności i przestrzeni. Moja przeszłość została wymazana, sprana do nieskazitelnej bieli. Przyszłość można jednak zbudować z czegokolwiek, z niczego. Wystarczy jakiś odłamek czy impuls. Wystarczy pragnienie, by iść dalej, powoli: najpierw jedna noga, potem druga. Wiem już, że da się odbudować miasto z ruin.


Lena wydaje się być minimalnie bardziej ogarnięta niż wcześniej, choć w dalszym ciągu ma problemy z konspirą. Jak pamiętamy z początku książki, zamiast się nie wychylać, ta przysypia na lekcjach i zachowuje się dziwnie, przez co ląduje na dywaniku u dyrektorki szkoły, pani Tulle.


A oto dziewczyna, jaką jestem teraz: kolana razem, ręce na udach. Jedwabna bluzka zapięta ciasno pod szyją, spódnica z wełnianym pasem, mundurek z herbem szkoły Quincy Edwards. Jest szorstki. Chciałabym się podrapać, ale nie mogę. Wzięłaby to za oznakę zdenerwowania, a ja nie jestem zdenerwowana, już nigdy w życiu nie będę. Mruga oczami. Nie ja. To pani Tulle, nasza dyrektorka, z twarzą przypominającą rybę przyciśniętą do szyby. Jej wielkie oczy sprawiają wrażenie wyłupiastych.


Cóż, jak wiemy z poprzedniego tomu, nikt z ludzi, których Lena nie lubi, nie może być atrakcyjny.
Aha, no i Lena już nigdy w życiu nie będzie zdenerwowana. Jaaasne. Szczerze wątpię. Nawet remedium na to nie działa. Jeśli ta ameba myśli, że jest odporna na zdenerwowanie, bo przeżyła ciężkie chwile w Głuszy, to czeka ją niezła niespodzianka.


— Czy w domu wszystko w porządku, Magdaleno?
Dziwnie jest słyszeć w jej ustach moje pełne imię.
Wszyscy zawsze mówili do mnie Lena.
— Tak — odpowiadam.
Przekłada dokumenty na biurku. W jej gabinecie panuje nieskazitelny porządek, wszystkie krawędzie są ułożone prostopadle lub równolegle do innych. Nawet szklanka z wodą stoi dokładnie na środku podkładki. Wyleczeni zawsze lubili porządek: prostowanie, dopasowywanie, poprawianie. Czystość stoi obok Pobożności, a Porządek jest Zbawieniem. Domyślam się, że dzięki temu mają co robić, mają czym wypełnić długie, puste godziny.


Lena przeszła niezłą transformację, od osoby wierzącej ślepo w propagandę Małego Brata, poprzez kogoś, kto zaczyna dostrzegać wady systemu aż do pogardy i złośliwości w stosunku do wyleczonych. Nie jest to zaskakujące, Lena od samego początku miała zadatki do wywyższania się i niechęci do innych pomimo ich starań, żeby jej pomóc. A nie daj Boże-pierwiastku, żeby ktoś, wybaczcie mój klatchiański, nie trzymał jej palców w dupie. Lena lżyła w myślach nawet dzieci (pamiętacie Jenny?), więc nie jestem zszokowana, że dla innych ma tylko odrazę.


— Mieszkasz ze swoją siostrą i jej mężem, zgadza się? Kiwam głową i powtarzam historię mojego nowego życia:
— Moi rodzice zginęli w jednym z Incydentów.
To akurat nie jest do końca kłamstwem. Dawna Lena również była sierotą, a przynajmniej przez długi czas tak myślała. Nie muszę wyjaśniać, o co chodzi. Wszyscy już słyszeli o Incydentach: w styczniu ruch oporu przeprowadził pierwsze duże, brutalne ataki.


Niemożliwe! Te niedołęgi wreszcie zebrały się w sobie i zorganizowały coś bardziej skutecznego niż podmianę leków na rogaciznę?


W kilku miastach członkowie ruchu — wspomagani przez sympatyków, a czasami również przez młodych nieleczonych — podłożyli bomby w ważnych budynkach rządowych.
W Portland ruch oporu zdecydował się wysadzić część Krypt. Zginęło wtedy paru cywilów. Policja po jakimś czasie przywróciła porządek, ale kilkuset więźniom udało się zbiec. Co za ironia losu. Moja mama przez ponad dziesięć lat kopała tunel, by uciec z tego miejsca, podczas gdy wystarczyło poczekać kilka miesięcy...


Ale gdzie byłby wtedy cały dramatyzm i narm sceny z wydziabanym w ścianie LOVE? Wydziabanym przy użyciu wisiorka MIŁOŹDZI, dodam.


Pani Tulle się krzywi.
— Wiem, widziałam w twojej kartotece. — Nawilżacz powietrza za jej plecami brzęczy cicho. Mimo to powietrze jest suche. Gabinet pachnie papierem i lakierem do włosów. Strużka potu spływa mi po plecach. Gotuję się w tej spódnicy.
— Niepokoją nas twoje problemy z przystosowaniem się — mówi, wpatrując się we mnie tymi swoimi rybimi oczyma. — Jadasz sama lunch. — To jest oskarżenie.
Nawet tej nowej Lenie robi się głupio. Jedyną rzeczą gorszą od braku przyjaciół jest współczucie z powodu ich braku.


Oh, jestem na sto procent przekonana, że ona nie ma przyjaciół na własne życzenie, bo nie spełniają jej wyśrubowanych wymagań. Lena musi jednak sprzedać jakiś inny, przekonujący bullshit.


— Jeśli mam być szczera, to mam pewien problem z dziewczynami z klasy. Wydają mi się nieco... niedojrzałe. — Gdy to mówię, przechylam lekko głowę, żeby zobaczyła potrójną bliznę za lewym uchem: znak zabiegu, znak wyleczenia.
Jej twarz natychmiast łagodnieje.
— No tak, oczywiście. Wiele z nich jest w końcu młodszych od ciebie. Nie mają osiemnastu lat, nie są wyleczone.
Rozkładam ręce, jak gdybym chciała powiedzieć: „no właśnie". Dyrektorka jednak jeszcze ze mną nie skończyła, choć zwraca się już do mnie łagodniejszym tonem.
— Pani Fierstein mówiła, że znowu zasnęłaś na lekcji. Martwimy się, Leno. Uważasz, że masz za dużo pracy? Nie możesz spać w nocy?
— Jestem nieco zestresowana — przyznaję. — To przez tę całą sprawę z AWD.
Pani Tulle unosi brwi.
— Nie wiedziałam, że należysz do AWD.
— Sekcja A — wyjaśniam. — Planujemy manifestację na przyszły piątek. Tak w ogóle to dziś po południu na Manhattanie mamy spotkanie organizacyjne. Nie chciałabym się spóźnić.
— Oczywiście, oczywiście. Dużo słyszałam o tej manifestacji.
— Pani Tulle bierze dokumenty, wyrównuje je o blat biurka i wkłada do szuflady. Domyślam się, że to już koniec rozmowy. AWD to magiczny skrót: Ameryka Wolna od Delirii. Słowo wytrych, otwierające wszystkie drzwi. Teraz dyrektorka jest wcieleniem życzliwości. — To chwalebne, Leno, że próbujesz pogodzić pozalekcyjne obowiązki z nauką. A my wspieramy działania AWD. Tylko postaraj się znaleźć złoty środek. Nie chciałabym, żeby twoje wyniki w nauce ucierpiały z powodu pracy społecznej, nawet tak ważnej.
— Rozumiem. — Spuszczam głowę z pokorą. Nowa Lena jest dobrą aktorką.
Pani Tulle uśmiecha się do mnie.
— A teraz już idź. Nie powinnaś się spóźnić na spotkanie.
Podnoszę się, zakładając torbę na ramię.
— Dziękuję.


Wygląda na to, że ruch oporu wtrynił Lenkę jako wtyczkę do sztandarowej organizacji walczącej z delirką. Nie wiem, czy to jest dobry pomysł. Dziewczyna średnio nadaje się na szpiega i konspiratorkę, nie grzeszy wszak sprytem. Może chociaż nauczyła się lepiej chować, bo biorąc pod uwagę jej pikniki na otwartej przestrzeni z Aleksem i Hanką z pierwszej części, nie ma do tego predyspozycji.

Lena opuszcza gabinet dyrektorki i wychodzi ze szkoły. Jest zimny marzec, na ulicach leży śnieg i lód. Dziewczyna jedzie autobusem na spotkanie AWD. Okazuje się, że w Nowym Jorku ludzie mają więcej hajsu, więc samochody są tutaj na porządku dziennym, i to nie jako krasnale ogrodowe tylko prawdziwe środki transportu. Mimo to ulice Manhattanu są o tej godzinie prawie puste. Lena dociera na spotkanie AWD spóźniona.


Sala konferencyjna jest ogromna. Może pomieścić co najmniej dwa tysiące ludzi, a jak zwykle niemal pęka w szwach. Widzę kilka wolnych miejsc z brzegu, po lewej, blisko sceny i okrążam salę, starając się dotrzeć tam, nie rzucając się w oczy. Ale nie muszę się martwić. Wszyscy w sali wpatrują się jak zahipnotyzowani w mężczyznę na mównicy. Powietrze jest przepełnione dziwną energią, jak gdyby wisiały w nim tysiące nabrzmiałych kropel.
— ... nie wystarczy, by zapewnić nam bezpieczeństwo — mówi mężczyzna. Głos rozlega się donośnie po całej sali. Pod zawieszonymi wysoko fluorescencyjnymi światłami czarne włosy mówcy lśnią jak hełm. To Thomas Fineman, założyciel AWD. — Mówią nam o ryzyku i potencjalnych problemach, o możliwościach uszkodzeń i efektach ubocznych. Ale jakie koszty poniesiemy jako naród, jako społeczeństwo, jeśli nie będziemy działać? Jeżeli nie będziemy nalegać na ochronę całości, co nam przyjdzie z tego, że zaledwie część będzie zdrowa?


Thomas Fineman, założyciel AWD, wielki zwolennik remedium dla każdego, również dla osób poniżej 18 roku życia pomimo ewentualnych zagrożeń z dupy. Myślę, że nie zepsuję Wam zabawy, gdy podpowiem, że Grześ i jego puchaty pamiętniczek przy Tomciu to szczyt subtelności. Przytoczę może fragment maila, który wysłała mi swego czasu Maryboo. Moja droga współanalizatorka przeczytała serię jako pierwsza i ostrzegała mnie, dobra kobieta, przed tym, co mnie czeka. Oto jak streściła mi pana Finemana:


Thomas Fineman (McZłol najwyraźniej było już zajęte) jest chyba owym mitycznym szwagrem z Norwegoszwecji, krewnym Clarksona i Grzesia; przy czym Grześ miał chociaż puchaty pamiętniczek, Fineman jest natomiast zasadniczo chodzącym złem, które żyje tylko po to, by robić zło i w wolnym czasie zajmuje się złem. Poważnie, ta postać jest tak karykaturalna, że jedyne, czego brakuje, to by w jego obecności stacje radiowe samoczynnie przełączały na "Despacito".


Także tego… przygotujcie się na wielowymiarową postać.


Rozlegają się nieśmiałe brawa. Thomas poprawia mankiety i bardziej nachyla się nad mikrofonem.
— Powinniśmy się zjednoczyć w tym dążeniu. To właśnie jest celem naszej manifestacji. Domagamy się, by nasz rząd, nasi naukowcy i instytucje naszego kraju nas chronili. Domagamy się, by byli lojalni wobec swojego narodu, wobec Boga i Jego porządku. Czy sam Bóg w swoim dążeniu do udoskonalania stworzenia nie odrzucił przez tysiące lat milionów gatunków, które były w jakiś sposób wybrakowane lub skażone?


Dinozaury wymarły z miłości!!!


- Czy nie uczy nas to, że czasami trzeba wyeliminować słabe i chore jednostki, by uformować lepsze społeczeństwo?


Trochę eugeniki, trochę ludobójstwa. Zróbmy magiczne PING wszystkim, a jak komuś się musk usmaży, to good fucking riddance. Mówiłam, że będzie subtelnie.


Brawa narastają. Ja również do nich dołączam. Lena Morgan Jones klaszcze. To jest moja misja, zadanie, które przydzieliła mi Raven: obserwować AWD. Przypatrywać się im. Wtopić w tłum. Nic więcej mi nie powiedzieli.


Cóż pomysły Raven i spółki w kwestii ruchu oporu i konspiry jako takiej będą źródłem jeszcze wielu soczystych facepalmów. Nietłumaczenie niczego Lence to pikuś.


- Nadszedł czas, by domagać się od rządu, aby wypełnił obietnicę z Księgi SZZ:  zapewnił szczęście, zdrowie i zadowolenie naszym miastom i naszemu narodowi.
Obserwuję więc wszystko, jak mi przykazano: rzędy wysokich świateł, twarzy z profilu, bladych, naburmuszonych, przestraszonych i wdzięcznych - twarzy wyleczonych. Szarą wykładzinę, przetartą po przejściu tylu butów. Grubego mężczyznę po mojej prawej, sapiącego, z paskiem u spodni zapiętym wysoko ponad wydatnym brzuchem. Niewielki obszar odgrodzony od sceny, trzy krzesła, tylko jedno z nich zajęte.
Chłopak.





Z tego wszystkiego on jest najbardziej interesujący. Inne rzeczy — wykładzina, twarze — są te same na każdym spotkaniu AWD. Nawet ten grubas. Czasem jest gruby, czasem chudy, czasem zamiast niego jest kobieta. Ale to ciągle to samo — oni są zawsze tacy sami.
Chłopak ma jasne, falujące włosy sięgające mu za uszy, oczy zaś ciemnoniebieskie, koloru nieba podczas burzy.


Niebo podczas burzy? Cóż za przyrodniczy opis! Sherlocku, czy to jest wskazówka?


Mimo marcowej aury włożył czerwoną koszulkę polo z krótkim rękawem i eleganckie ciemne dżinsy. Na nogach ma nowe mokasyny, a na nadgarstku błyszczący srebrny zegarek - widać, że jest bogaty. Trzyma ręce splecione na kolanach - widać, że jest ułożony. Nawet chłodny, nieprzenikniony wyraz twarzy, gdy patrzy na swojego ojca na scenie, jest doskonale wyćwiczony. To uosobienie kontrolowanej obojętności wyleczonych.


Czas na werble.


Ale oczywiście nie jest wyleczony, jeszcze nie. To Julian Fineman, syn Thomasa Finemana, który, choć ma już osiemnaście lat, me przeszedł jeszcze zabiegu. Lekarze me wyrazili na to zgody. W następny piątek, w ten sam dzień, kiedy planowana jest wielka manifestacja AWD na Times Square, to ma się zmienić. Zaaplikują mu remedium i zostanie wyleczony. Być może. Ale możliwe też, że umrze albo jego zdrowie psychiczne zostanie poważnie nadszarpnięte, co właściwie oznacza śmierć. Mimo to i tak poddadzą go zabiegowi. Jego ojciec na to nalega. Nalega na to i sam Julian.


Tragic backstory, miodzio.


Nigdy wcześniej nie widziałam go na żywo, aczkolwiek znam jego twarz z plakatów i ulotek. Julian jest sławny. Jest męczennikiem za sprawę, bohaterem AWD i przewodniczącym sekcji młodzieżowej. Jest wyższy, niż się spodziewałam. I dużo przystojniejszy.


No baaa.


Zdjęcia nie oddawały sprawiedliwości zarysowi jego szczęki i szerokości jego ramion — ma ciało atlety.


No baaaaaaaaaa.


Na scenie Thomas Fineman podsumowuje swoją część przemówienia.
- Nie zaprzeczamy, że istnieje ryzyko związane z wcześniejszymi zabiegami - mówi. - Ale twierdzimy, że niebezpieczeństwo ich opóźniania jest jeszcze gorsze. Jesteśmy gotowi przyjąć konsekwencje. Mamy tyle odwagi, by poświęcić kilka jednostek dla dobra ogółu. - Milknie na chwilę, gdy rozlegają się brawa, i przekrzywia głowę z satysfakcją, dopóki wrzawa nie umilknie.
Światło odbija się od jego zegarka: on i syn mają identyczne modele.
— A teraz chciałbym wam przedstawić kogoś, kto uosabia wszystkie wartości AWD. Ten młody człowiek rozumie lepiej niż ktokolwiek inny wagę zabiegu, nawet wśród tych, którzy nie osiągnęli jeszcze pełnoletności, nawet wśród tych, dla których jego przeprowadzenie wiąże się z ogromnym zagrożeniem. Ten młody człowiek rozumie, że aby nasz kraj mógł się rozwijać, abyśmy wszyscy żyli bezpiecznie i szczęśliwie, trzeba czasem poświęcić potrzeby jednostki. Poświęcenie to bezpieczeństwo, a zdrowie powinno dotyczyć całości. Członkowie AWD, powitaj cie mojego syna, Juliana Finemana.


Juleczek wychodzi na scenę. Lenka nie przestaje się nim zachwycać.


Jest jeszcze wyższy od ojca. To niesamowite, jacy są różni: Thomas ciemny, z surową miną, jego syn wysoki, postawny i jasnowłosy, a do tego te nieprawdopodobnie niebieskie oczy. Tylko mocny zarys szczęki jest ten sam. Przejeżdża ręką po włosach i zastanawiam się, czy się denerwuje. Ale kiedy zaczyna mówić, jego głos jest mocny i spokojny.


To już nawet nie spoiler. Każdy się chyba domyśli, że mamy do czynienia z truloffem numer dwa. Piękny jak wiosenny poranek i ze smutną historią. Nie ma innego wyjścia.

Okazuje się, że w wieku dziewięciu lat zdiagnozowano u Juleczka guza mózgu. Chłopiec miał silne ataki padaczkowe, które zaniepokoiły jego rodziców. Lena oczywiście musi to w myślach skomentować.


Oto świat, w którym żyjemy, świat bezpieczeństwa, szczęścia i porządku, świat bez miłości. Świat, gdzie dzieci rozbijają sobie głowy o kamienne kominki i niemal odgryzają język, a rodzice są zaniepokojeni. Nie na skraju załamania, szaleństwa czy rozpaczy. Niepokoją się — tak jak wtedy, gdy oblewasz egzamin z matematyki, jak wtedy, gdy nie rozliczą się na czas z urzędem skarbowym.


W sumie nie wiesz tego. Julek mógł się tylko tak wyrazić, a ty od razu porównujesz reakcję jego starych, której to reakcji sama świadkiem przecież nie byłaś, do problemów z podatkami. Nie przesadzasz aby troszeczkę? Twoja rodzina się o ciebie troszczyła, nawet kiedy wyszło na jaw, że masz delirkę, więc wiesz dobrze, że remedium nie kasuje wszystkich pozytywnych uczuć i odruchów. Ale twoim zdaniem to zbrodnia, że Finemanowie nie histeryzowali.

Julcia zoperowano, niestety po 3 latach choroba wróciła.


Widzę, jak jego ręce zaciskają się na mównicy. Na chwilę zapada cisza. Ktoś kaszle. Napięcie rośnie: wszyscy na tej sali jesteśmy jak krople czekające, aż ktoś przechyli naczynie, aż ktoś wskaże kierunek, w którym mamy płynąć. Julian podnosi wzrok. Za jego plecami znajduje się ekran, na którym wyświetlana jest jego powiększona kilkunastokrotnie postać. Jego oczy są mieszaniną błękitu, zieleni i złota, jak powierzchnia oceanu w słoneczny dzień, i wydaje mi się, że za maską bez wyrazu oraz wystudiowanym spokojem widzę błysk czegoś innego — jednak zbyt przelotny, bym była w stanie to zidentyfikować.


W pierwszym tomie mieliśmy co rusz opisy jesienno-listne, czy teraz czekają nam opisy oceano-niebne? Błagam, nie…


— Od tamtej pierwszej operacji przeszedłem jeszcze trzy — mówi. — Usuwali mi guza cztery razy, a on trzy razy się odradzał, tak jak odradzają się wszystkie choroby, dopóki się ich nie usunie szybko i gruntownie. — Milknie na chwilę, by do słuchaczy dotarło znaczenie jego słów. — Teraz jestem wolny od raka już dwa lata.
Rozlegają się brawa. Julian podnosi rękę i na sali na powrót zalega cisza. Chłopak uśmiecha się, a wraz z nim jego powiększona postać na ekranie.
— Lekarze powiedzieli, że następne operacje mogą zagrozić mojemu życiu. Zbyt dużo tkanki już usunięto, zbyt wiele razy ingerowano w mózg. Jeśli poddam się zabiegowi, mogę zupełnie utracić zdolność panowania nad emocjami. Mogę przestać mówić, widzieć, chodzić. — Wzdryga się mimowolnie. — Możliwe, że mój mózg całkowicie odmówi posłuszeństwa.
To jest silniejsze ode mnie: podobnie jak pozostali słuchacze, ja również wstrzymuję oddech. Tylko na Thomasie Finemanie te słowa nie robią żadnego wrażenia. Zastanawiam się, ile razy słyszał przemowę syna. Julian przysuwa się jeszcze bliżej mikrofonu i teraz mam wrażenie, jakby zwracał się do każdego z nas osobiście: jego głos jest cichy i pospieszny, jak gdyby szeptem powierzał nam sekret.
— Z tego powodu odmówiono mi remedium. Przez ponad rok walczyliśmy o wyznaczenie daty zabiegu i wreszcie nam się udało. Dwudziestego trzeciego marca, w dzień naszej manifestacji, zostanę wyleczony.


Julek zdaje sobie sprawę, że remedium może być dla niego zabójcze. Jestem ciekawa, czy w ogóle robiono jakiekolwiek badania na ten temat. Nie wierzę, żeby Julek był jedynym młodym człowiekiem z chorobą mózgu, który zachorował przed podaniem remedium. I nie chodzi tylko o raka, ale też epilepsję i inne choroby. Jakie są prognozy, czy remedium zostało odmówione we wszystkich przypadkach, jakie są wytyczne?  Julian nazywa dzień podania mu remedium jako historyczny, więc można przyjąć, że remedium nie zaordynowano wcześniej żadnej osobie z występującą wcześniej chorobą mózgu. To gdzie lądują takie osoby, w Kryptach? Są dla nich jakieś specjalne miejsca separacji?

Oliver nie pokarała Juleczka ciężką chorobą, żeby był tylko smutnym misiem, ale także żeby móc napisać subtelne jak radziecki czołg porównanie wycinania chorej tkanki mózgowej młodego Finemana z wytrzebieniem delirki z inicjatywy AWD.


— To będzie historyczny dzień, choć dla mnie może okazać się ostatni. Nie myślcie, że nie pojmuję ogromu ryzyka, jakie się z tym wiąże, wręcz przeciwnie. — Prostuje się, a jego głos staje się donośniejszy, bardziej grzmiący. Oczy na ekranie są teraz pełne światła, niemal oślepiają swoim blaskiem. — Ale nie ma innego wyjścia, tak samo jak wtedy, kiedy miałem dziewięć lat. Musimy usunąć chorobę. Musimy ją wyciąć, niezależnie od ryzyka. Inaczej się rozrośnie. Rozprzestrzeni się jak najbardziej złośliwy nowotwór i narazi nas wszystkich, każdą osobę urodzoną w tym wielkim i przepięknym kraju, na niebezpieczeństwo. Więc oświadczam wam: musimy wyplenić chorobę z każdego zakątka i zrobimy to. Dziękuję.
Stało się. Uczynił to. Pociągnął nas jeszcze bardziej ku sobie. Przechylił naczynie, krople się przelały i teraz płyniemy ku niemu na fali gromkich okrzyków i braw. Lena bije brawo wraz ze wszystkimi innymi, aż bolą ją ręce. Ciągle klaszcze, aż traci w nich czucie. Połowa sali wstaje, wznosząc okrzyki. Ktoś zaczyna kandować: „AWD! AWD!". Wkrótce wszyscy krzyczymy te słowa — to ogłuszający, rozsadzający bębenki ryk. W którymś momencie Thomas dołącza do syna na scenie i stoją tam uroczyście, jeden obok drugiego — jeden jasny, drugi ciemny — jak dwie strony księżyca czuwającego nad nami, którzy dalej klaszczemy, skandujemy, wyrażamy krzykiem swoje poparcie. Oni są księżycem. My jesteśmy przypływem, falą, która pod wpływem ich przyciągania zmiecie chorobę z powierzchni świata.


I znów na koniec fragmentu zrobiło się górnolotnie. Porywającym występem Juleczka kończy się część TERAZ. W następnym odcinku wrócimy do Głuszy, ale niestety nie będzie to za tydzień, tylko za dwa tygodnie, bo Mary jest jeszcze na wakacjach, a ja będę miała pracujący weekend, więc się na pewno nie wyrobię. Dlatego wspólnie zdecydowałyśmy, że przesuniemy analizę o tydzień.

Do zobaczenia

Beige

wtorek, 19 czerwca 2018

Część IV



Po zmywaniu, kiedy przychodzi pora, by znaleźć dla mnie ubranie, Sara znowu się ożywia. Prowadzi mnie do małego pokoju, który wcześniej wzięłam za jedną z sypialń. Ubrania — mnóstwo ubrań — leżą porozrzucane wszędzie, na podłodze i na półkach.


Eee… skoro mają mało wszystkiego i trzeba szanować każdą rzecz, bo nie wiadomo kiedy dostaną coś nowego, to ciuchów to powinno również się tyczyć. Chyba że chcą niedługo latać jak ich pan Bóg (czy inny wszechmocny pierwiastek) stworzył.


— To jest nasz magazyn — oznajmia, chichocząc, i wskazuje ręką wnętrze pokoju.
— Skąd macie te wszystkie ciuchy? — Wchodzę ostrożnie do środka, depcząc po koszulach i zwiniętych w kulkę skarpetkach.


Boru, jaki syf, a złożyć już gdzieś ładnie w kątku to się nie da, żebyście nie musieli niszczyć ubrań buciorami?


Spod ubrań nie prześwituje nawet kawałek podłogi.
— Znajdujemy je — odpowiada Sara ogólnikowo. A potem dodaje z nagłą zaciętością: — Blitz wcale nie wyglądał tak, jak mówili. Zombie kłamali w tej sprawie, tak jak kłamią w każdej innej.
- Zombie?
Sara uśmiecha się szeroko.
-Tak nazywamy wyleczonych, po zabiegu. Raven twierdzi, że równie dobrze mogliby być zombie. Mówi, że po remedium ludzie głupieją.
- To nieprawda - odpowiadam odruchowo i niemal ją poprawiam: to namiętności ogłupiają ludzi, upodabniają ich do zwierząt. Wolny od miłości jest blisko Boga. To stara maksyma z Księgi szczęścia, zdrowia i zadowolenia. Remedium miało nas uwolnić od skrajnych emocji, przywrócić nam jasność myśli i uczuć.


Nie jest specjalnie zaskakujące, że banialuki, które wpajano Lence przez całe życie, jeszcze się trzymają ostatkiem sił. Po chwili dziewczyna przypomina sobie jednak cały bullshit, o którym się niedawno dowiedziała.


Ale kiedy przypominają mi się zimne oczy ciotki Carol, moja siostra i jej twarz bez wyrazu, stwierdzam, że określenie „zombie" jest właściwie całkiem trafne. I prawdą jest, że nasi nauczyciele nas oszukali, tak jak wszystkie podręczniki do historii kłamali w sprawie blitzu. Mówili, że Głusza została zupełnie wyludniona podczas bombardowań. Że Odmieńcy - albo osadnicy - nie powinni nawet istnieć.
Sara wzrusza ramionami.
- Jeśli jesteś mądry, troszczysz się o innych. A jeśli się troszczysz, to kochasz.
- Czy to też powiedziała ci Raven?
Sara znowu się uśmiecha.
- Raven jest najmądrzejsza na świecie.


Raven Zajebista I. Już mnie mdli, a to dopiero początek.

Lena bierze się za wybieranie jakiegoś porządnego outfitu. Sara, jak to dzieciak, bawi się całą sytuacją i prosi, żeby Lena przymierzyła różne ciuchy. Lena znajduje wreszcie w tym bajzlu zielone wojskowe spodnie i podkoszulek z długim rękawem oraz trochę za duże adidasy. Podczas wiązania butów angstuje, jak to kiedyś zakładała adasie przed biegami z Hanką i przez chwilę zaczyna żałować, że w ogóle uciekła z Portland, ale zaraz jej przechodzi. Wszak Liściostwór dokonał żywota, żeby Lenka mogła hasać po kniei, a poza tym i tak nie może wrócić, więc whatever.

Sara wyprowadza Lenę z piwnicy na zewnątrz. Lena jest zachwycona okolicznościami przyrody.


Tu, gdzie powinna być naziemna część domu, znajduje się tylko wielka porośnięta trawą polana pokryta resztkami zwęglonego drewna i ogromnymi kamieniami. Nie byłam przygotowana na blask słońca ani na ten wszechogarniający zapach roślin, zapach życia. Otaczają nas zewsząd ogromne drzewa, których liście, zabarwione na żółto, jak gdyby przechwytywały słoneczny blask, tworzą na ziemi mozaikę naprzemiennych plam światła i cienia. Ten widok dotyka najczulszych strun w mojej duszy, sięga aż do samej głębi, tak że mam ochotę paść na ziemię i płakać z radości albo rozłożyć ręce i zacząć się kręcić wkoło. Po tak długim czasie spędzonym w zamknięciu pragnę upajać się tą przestrzenią, tą rozciągającą się wokół jasnością.
— To był kiedyś kościół — oznajmia Sara. Wskazuje ręką na rozłupane kamienie i poczerniałe drewno za moimi plecami. — Ale bomby nie dosięgły piwnicy. W Głuszy jest mnóstwo podziemi ocalałych z bombardowań. Zobaczysz.
— Kościół? — powtarzam zaskoczona. W Portland kościoły to stal, szkło i czyste białe gipsowe ściany. To sterylne miejsca, gdzie cud życia i doskonałość Bożej nauki są celebrowane i ukazywane za pomocą mikroskopów i wirników.


Eee… what? Wyobrażam sobie ołtarz składający się z jakichś steampunkowych mechanizmów i nie ogarniam kuwety. To jak wyglądają msze? Robią jakieś eksperymenty jak na lekcjach chemii? „A teraz udowodnię, dlaczego Bóg w swej mądrości zakazał wlewania wody do kwasu. Aaaaaaaaaaaaaameeeeeeeeeeeen!” Takie muzeum nauki z dodatkiem bullshitowej ideologii.


— Jeden ze starych kościołów — wyjaśnia Sara. — Ich też jest tu mnóstwo. Na zachód od Rochester stoi nawet jeden w całości. Pokażę ci go kiedyś, jeśli będziesz chciała. Chodź. — Ciągnie mnie za podkoszulek. — Jest mnóstwo do zobaczenia.
Wcześniej byłam w Głuszy jedynie raz, z Aleksem. Przekradliśmy się przez granicę, żeby mógł mi pokazać swój dom.


Który nijak nie ma się do sytuacji w osadzie, w której właśnie się znajdujesz.  Nie czujesz się chociaż trochę oszukana?


Tamta osada, podobnie jak ta, mieściła się na dużej polanie, zamieszkanej jeszcze przed blitzem, na terenie, którego drzewa i roślinność nie zdołały zagarnąć. Ale ta polana jest dużo większa, ogromna, widzę na niej zrujnowane mury oraz kamienne łuki, a w jednym miejscu betonowe schody, które wędrują od ziemi w górę i nagle się urywają. Na ostatnim stopniu kilka ptaków uwiło sobie gniazda.


I nie ma nawet żadnych ognisk z kiełbaskami, przyczep kempingowych i ciężarówek pełnych książek. Skandal.


Oddech więźnie mi w gardle, gdy powoli torujemy sobie z Sarą drogę przez wilgotną i miejscami sięgającą niemal do kolan trawę. To zrujnowany świat, miejsce absurdalne, pozbawione sensu. Drzwi, które wiodą donikąd. Zardzewiała ciężarówka bez kół stoi pośrodku jasnozielonej trawy, a drzewo wyrasta z jej środka.


Cóż, jeszcze w „Delirium” podczas wycieczki z Simoroślą Lenka widziała w Głuszy to:

Pośrodku pola szumiącej trawy stoi wielka niebieska ciężarówka w nienaruszonym stanie, jak gdyby ktoś przyjechał tutaj na piknik.

Dobrze, że ałtorka skapnęła się, jakie to było idiotyczne.


Kawałki błyszczącego, poskręcanego metalu są wszędzie, stopione i powyginane w nierozpoznawalne kształty. Sara maszeruje obok mnie radosnym, skocznym krokiem. Tutaj, na zewnątrz, ekscytacja aż od niej bije. Z łatwością omija kamienie i metalowe odpadki zaśmiecające trawę, podczas gdy ja nie odrywam oczu od ziemi. To powolna i wyczerpująca droga.
— To kiedyś było miasto — mówi Sara. — A to pewnie główna ulica. W wielu miejscach rosną młode drzewa, ale za to nie ma tam żadnych śladów budynków. Stąd wiemy, gdzie stały domy. Drewno pali się dużo łatwiej. Wiadomo. — Ścisza głos do szeptu, a jej oczy robią się duże i okrągłe. — Wiesz, to nawet nie same bomby uczyniły największe szkody, tylko pożary, które wywołały.
Z wysiłkiem kiwam głową.
— Tu była szkoła. — Wskazuje na następny duży obszar porośnięty niską roślinnością, mniej więcej w kształcie prostokąta. Drzewa na jego obwodzie noszą ślady ognia: spalone do białości i właściwie bezlistne wyglądają jak wysokie, patykowate upiory. — Niektóre szafki stały tu z dyndającymi otwartymi drzwiczkami. W kilku były jeszcze ubrania i inne rzeczy. — Przez chwilę na jej twarzy maluje się poczucie winy i wtedy dociera do mnie, skąd wzięły się ubrania w magazynie, spodnie i podkoszulek, które mam na sobie.


Skoro ubrania z magazynu nie pochodzą z nowych dostaw zza ogrodzenia, tylko z czasów Blitzu, to te ciuchy mają już swoje lata, więc nieszanowanie ich jest jeszcze głupsze niż myślałam.

Lena zatrzymuje się przy pozostałościach szkoły i zaczyna rozmyślać o uczniach zaskoczonych bombardowaniami.


Myślę o dzieciach, które musiały przechodzić w miejscu, gdzie siedzi teraz wiewiórka. Myślę o wszystkich tych małych, ciepłych dłoniach przekręcających zamek szyfrowy w szkolnych szafkach, o wszystkich tych głosach, o pospiesznym tupocie tylu nóg. Myślę o tym, jak musiało tu być podczas blitzu: panika, krzyk, popłoch, ogień.
W szkole zawsze uczono nas, że blitz — Wielkie Oczyszczanie - odbył się szybko. Widzieliśmy na filmach pilotów machających z kokpitów, gdy bomby spadały na odległy kobierzec zieleni, drzewa tak małe, że wyglądały jak zabawki, a potem wąskie smugi dymu wznoszące się jak pióropusz ponad roślinnością. Nie było chaosu, bólu, nie było krzyków. Po prostu cała populacja ludzi, którzy stawili opór i odmówili przeprowadzenia się w miejsca objęte rządową jurysdykcją, niewierzących i skażonych, została skasowana za jednym zamachem, obrócona w nicość ruchem szybkim jak uderzenie w klawiaturę. Ale rzeczywistość była inna. Pełne szafki są wystarczającym świadectwem. Mam przed oczyma dzieci, które, zaskoczone atakiem, przepychają się w panice w stronę wyjścia. Niektórym z nich — bardzo niewielu — udało się może uciec i urządzić sobie dom w Głuszy, ale większość z nich zginęła. Nasi nauczyciele przynajmniej w tej sprawie nie kłamali.


Całkiem niezły fragment, jak Oliver się tak mocno zepnie, to potrafi. Szkoda, że zdarza się to tak rzadko. Tylko jedno mnie zastanawia, skoro wymieciono tak dokumentnie populację – czyli bombardowanie było konkretne, a pożary ogromne, to jakim cudem uchowały się te szafki z ciuchami? Pancerne jakieś były?


— Wszystko w porządku? — pyta Sara. Kładzie mi na plecach rękę, która jest chuda i silna. — Jeśli chcesz, możemy już wrócić.
— Nic mi nie jest. — Otwieram oczy. Odeszłyśmy zaledwie kilkadziesiąt metrów od kościoła. Większość ulicy jest wciąż przed nami, a ja chciałabym zobaczyć tutaj wszystko.
Teraz idziemy jeszcze wolniej, a Sara wskazuje na puste miejsca i popękane fundamenty w miejscu dawnych budynków: restauracja („Pizzeria, to stąd wzięliśmy piec"), bar („Wciąż widać szyld. Widzisz? Trochę jakby pogrzebany, o tam. Kanapki na zamówienie"), sklep spożywczy. Jego widok najwyraźniej przygnębił Sarę. Ziemia tutaj jest zryta, a trawa świeższa niż gdzie indziej. Musiano w tym miejscu kopać przez wiele lat.
— Przez długi czas znajdowaliśmy tu w ziemi jedzenie. Puszki, a nawet jakąś pakowaną żywność, która ocalała z pożarów. — Wzdycha melancholijnie. — Ale już nic nie zostało.
Idziemy dalej. Kolejna restauracja, po której jedynymi pozostałościami są ogromny metalowy bar i dwa krzesła z metalowym oparciem stojące obok siebie w plamie światła. Sklep z artykułami żelaznymi („Ocalił nam życie mnóstwo razy"). Obok niego stoi stary bank. Tutaj także znajdują się schody, które znikają nagle w ziemi, jak otwarte szeroko usta wcinające się w grunt. Ciemnowłosy chłopak — ten o niemiłym spojrzeniu — właśnie pojawia się na zewnątrz ze strzelbą przewieszoną przez ramię.
— Cześć, Tack — mówi Sara nieśmiało. Chłopak, mijając ją, mierzwi jej włosy.
— Tylko dla facetów — mówi. — Wiesz o tym.
— Tak, wiem, wiem. — Sara przewraca oczami. — Pokazuję tylko Lenie okolicę. To właśnie tutaj śpią chłopcy — wyjaśnia mi.
A więc nawet Odmieńcy nie odeszli zupełnie od segregacji. Witam z ulgą ten mały kawałek normalności, czegoś znajomego.


Tylko po co? Skoro ewidentnie nie kupują bajeczki Małego Brata, że miłość i relacje między mężczyznami i kobietami to takie zUo, to nie powinno ich obchodzić, gdzie kto śpi. A nawet jeśli zdecydują się na oddzielne sypialnie, to dlaczego dziewczęta nie mogą tam nawet wchodzić?


Oczy Tacka zatrzymują się na mnie i chłopak marszczy brew.
— Cześć — odzywam się piskliwym głosem. Próbuję się uśmiechnąć, ale bez powodzenia. Chłopak jest bardzo wysoki i, jak wszyscy tutaj, chudy, ale ręce ma bardzo muskularne, a szczękę kwadratową i silną. On również ma znak po zabiegu, potrójną bliznę za lewym uchem. Zastanawiam się, czy jest podrobiona, tak jak u Aleksa. Czy też, być może, remedium na niego nie podziałało.
— Tylko trzymajcie się z dala od skarbca. — Słowa kieruje do Sary, ale nie spuszcza ze mnie wzroku. Jego spojrzenie jest zimne, oceniające.
— Tak jest — odpowiada Sara. Gdy chłopak odchodzi, dziewczyna szepcze do mnie: — Zachowuje się tak wobec wszystkich.
— Rozumiem już, co ma na myśli Raven, mówiąc o paskudnym charakterze.


A zdanie Raven Zajebistej I-szej jest święte. Cóż, Tack nie jest przytulaśnym misiem, ale na razie nic paskudnego jeszcze nie zrobił.  


— Ale nie czuj się źle. To znaczy nie bierz tego do siebie.
— Nie będę — odpowiadam, ale prawda jest taka, że to krótkie spotkanie wyprowadziło mnie z równowagi.


Jaka delikatna. Facet nie płaszczy się przed nią, a to przecież obraza majestatu. W sumie to dziwne, w końcu ona lubi nieprzyjmnych sukinsynów. Może to dlatego, że chudy i na piękną klatę nie ma co liczyć. No i włos mało botaniczny, psiamać. Muskularne łapki i szczęka jak u komiksowego Batmana jednak nie wygrają.


Wszystko tutaj jest na opak: drzwi, które otwierają się do góry, niewidzialne konstrukcje — budynki, drogowskazy i ulice, które wciąż rzucają na wszystko cień przeszłości. Słyszę tupot setek stóp i dawny śmiech unoszący się wśród świergotu ptaków: miejsce to zbudowane jest ze wspomnień i echa. Nagle ogarnia mnie całkowite znużenie. Pokonałyśmy dopiero połowę ulicy, ale mój wcześniejszy zamiar, by obejrzeć cały teren, wydaje się teraz absurdalny. Blask słońca, powietrze i rozległa przestrzeń — to wszystko mnie przytłacza. Odwracam się — zbyt szybko i niezdarnie — po czym potykam się o kamienną płytę upstrzoną ptasimi odchodami i ląduję twarzą w ziemi.


Wiem, że to dziecinne i złośliwe, ale jakoś cieszy mnie Lenka robiąca klasycznego faceplanta w glebę.


— Lena! — Sara natychmiast przyskakuje do mnie i pomaga mi wstać. Przygryzłam sobie język i czuję w ustach metaliczny smak krwi. — Wszystko w porządku?
— Za chwilę dojdę do siebie — mówię z cichym jękiem. Siadam na kamieniu. Dociera do mnie, że nie wiem nawet, jaki dziś dzień ani miesiąc. — Którego dziś mamy? — pytam Sarę.
— Dwudziestego siódmego sierpnia — odpowiada, wciąż przypatrując mi się z troską.
Dwudziestego siódmego sierpnia. Opuściłam Portland dwudziestego pierwszego. Straciłam niemal tydzień w Głuszy, w tym miejscu, gdzie wszystko wywrócone jest do góry nogami. To nie jest mój świat. Mój świat rozciąga się wiele kilometrów stąd: świat, w którym drzwi prowadzą do pokoi, świat czystych białych ścian i cichego szumu lodówek, świat równych ulic i chodników bez dziur na każdym kroku.


Cóż, trzeba było wcześniej zacząć to kalkulować, a nie rzucać się na liściowłosego Adonisa bez głębszego pomyślunku. Ale o tym trąbimy przecież od dawna. Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. To teraz śpij w kniei.


Czuję kolejne ukłucie bólu i zginam się wpół, łapiąc za kolana. Za niecały miesiąc Hana będzie po zabiegu. Alex był jedyny, który rozumiał tę rzeczywistość. Mógłby odbudować dla mnie tę zrujnowaną ulicę, zmienić ją w miejsce, gdzie panuje porządek i sens. Miał mnie przeprowadzić przez tę dzikość. Z nim wszystko byłoby dobrze.


Ehehehehehehehehehe. Szczerze wątpię. Poza tym jak się we wszystkim polega na facecie, do tego jeszcze tak durnym, to żadna przyszłość nie wygląda zbyt jaskrawo.


— Przynieść ci coś? — Głos dziewczyny jest niepewny.
— Nic mi nie będzie. — Z bólu z trudem cedzę słowa. — To tylko jedzenie. Nie jestem do niego przyzwyczajona.
Zaraz znowu zwymiotuję. Chowam głowę między kolanami i kaszlę, by z powrotem wdusić w siebie wstrząsający mną szloch. Sara jednak musiała się domyślić, ponieważ mówi bardzo cichym głosem:
— Z czasem się przyzwyczaisz.
I chyba nie mówi tylko o śniadaniu. Po tym nie pozostaje nam nic innego, jak zawrócić: zbombardowaną drogą, między odłamkami metalu błyszczącymi w wysokiej trawie jak przyczajony, czyhający na ofiarę wąż. Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi. Zanurzam się w wodzie, która ma płowy kolor rozkopanej gleby. Każdy oddech dusi. Nie ma niczego, czego można by się przytrzymać, niczego, w co można by się wbić pazurami. Nie ma wyjścia, trzeba odpuścić. Odpuścić. Poczuć wokół siebie ciężar, poczuć kurczenie się płuc, powoli narastające ciśnienie. Pozwolić sobie na to, by opaść głębiej. Nie ma nic, tylko dno. Nie ma nic, tylko smak metalu, echo dawnego życia i dni, które zlewają się w ciemność.


I tym górnolotnym fragmentem kończy się ta część WTEDY. W następnym odcinku powrócimy do wątku TERAZ i dowiemy się co nieco o nowym życiu Leny w Nowym Jorku.

Do zobaczenia!

Beige

niedziela, 17 czerwca 2018

Opóźnienie

Miałam szczerą nadzieję, że dam radę, ale nic z tego. W tygodniu miałam usuwaną ósemkę i okazała się trudniejsza niż chirurg zakładał, więc niestety ze względu na lasację mózgu spowodowaną bólem i lekami na tenże ból, nie udało mi się skończyć analizy na czas, dopiero teraz będę mogła do niej porządnie przysiąść. Myślę, że wyrobię się najpóźniej na środę.

Trzymajcie się i do zobaczenia

Beige