Lenka
koniecznie chce przedostać się na drugą stronę, więc próbuje wleźć wysoko na
drzewo, żeby stamtąd przeleźć na mur. Niestety kondycja naszej zrobionej z
tytanu supermenki się chwilowo załamuje, ponieważ wymaga tego scena. Dziewczyna
kilka razy próbuje się podciągnąć, ale nic z tego. Coral widząc taką żenadę,
postanawia pomóc. Chce też wiedzieć, jaki w ogóle plan ma teraz Lena, ale ta ją
olewa i nic jej nie tłumaczy, bo po co dziewczyna, która z założenia ma Lenie pomagać,
ma być poinformowana, co się tutaj wyrabia. Z pomocą Coral Lenie wreszcie udaje
się wleźć na drzewo.
Gałąź zaczyna się uginać pod moim ciężarem. Kolejne kilkadziesiąt centymetrów i zaczyna się kołysać. Nie mogę się posunąć dalej. Gdy gałąź się ugina, odległość między mną a szczytem muru się powiększa. Teraz z każdym centymetrem moje szanse dostania się na mur maleją. Biorę głęboki oddech i zmieniam pozycję. Przykucam, kurczowo trzymając się gałęzi, która lekko kołysze się pode mną. Nie mam czasu, by myśleć o tym, co robię. Odbijam się w górę, a gałąź, pozbywszy się mojego ciężaru, odbija się wraz ze mną jak trampolina.
Przez chwilę zawisam w powietrzu lekka jak piórko. A potem betonowa krawędź wbija mi się mocno w brzuch, pozbawiając mnie tchu. Przerzucam ramiona przez mur, by się podciągnąć, po czym przetaczam się na chodnik przeznaczony dla patrolujących strażników. Zatrzymuję się w cieniu, by odzyskać oddech. Ale nie jest mi dane odpocząć. Wokół nagle eksplodują dźwięki: krzyki strażników, dudnienie kroków w moim kierunku. Za chwilę mnie dorwą i szansa przepadnie. Podnoszę się i ruszam sprintem w stronę wieży alarmowej.— Hej! Hej, stój!Z ciemności materializują się kształty: jeden, dwóch, trzech strażników, sami mężczyźni, błysk metalu w świetle księżyca. Broń. Pierwsza kula trafia w stalową podporę wieży alarmowej. Wpadam do środka, kiedy rozbrzmiewają kolejne strzały. Nie rozpraszam się, patrzę wprost przed siebie, wszystkie dźwięki wydają się odległe. W głowie rozbłyskują chaotyczne obrazy, jak klatki z różnych filmów: strzały, petardy, krzyki, dzieci na plaży. I nagle dostrzegam ją i mój wzrok koncentruje się tylko na niej: małej dźwigni oświetlonej z góry przez gołą żarówkę za drucianą osłoną. Alarm.
Lenka
oczywiście dopada do dźwigni bez jednej kulki. Alarm zostaje włączony, co opisane
jest kilkoma zdaniami, zamiast trzema słowami, jakby to była jakaś niesamowita
scena.
Dźwięk jest tak przeraźliwy, że odczuwam go nawet w zębach. Ogromna żarówka na szczycie wieży alarmowej zapala się i zaczyna obracać, posyłając w miasto fale czerwieni. Poprzez metalowe rusztowanie sięgają do mnie ramiona: pajęcze odnóża, wielkie i włochate. Jeden ze strażników chwyta mnie za nadgarstek. Wyciągam rękę, łapię go za kark i uderzam jego głową w stalową podpórkę. Mężczyzna puszcza mnie i klnąc, zatacza się do tyłu.— Dziwka!Wyskakuję z wieży. Dwa stopnie, przez mur i wszystko będzie dobrze, będę wolna. Bram i Coral będą czekać między drzewami, w ciemności zgubimy strażników. Uda mi się... W tym momencie przez mur przechodzi Coral. Staję jak wryta. Tego nie było w planie. Zanim zdążę zapytać, co tu robi, czyjaś ręką owija mnie w pasie i ciągnie w tył. Czuję zapach skórzanego ubrania i gorący oddech na karku. Instynkt przejmuje władzę. Uderzam strażnika łokciem w brzuch, ale ten nie puszcza.— Nie ruszaj się — warczy.
Wiesz,
gdybyś powiedziała Coral, co chcesz zrobić i że ona ma siedzieć na dupie, ewentualnie
na drzewie, to teraz by ci się nie plątała pod nogami. Chociaż w sumie to
dobrze, że się pojawiła, bo inaczej miałabyś przerąbane.
A potem wszystko dzieje się zrywami: ktoś krzyczy, czyjaś ręka ściska moje gardło. Przede mną stoi Coral, śliczna i blada, z włosami spływającymi na plecy, z uniesioną ręką, zjawiskowa. Trzyma w ręku kamień. Jej ramię obraca się z wprawą i przez głowę przelatuje mi myśl: zaraz mnie zabije. Wtedy strażnik stęka, ręka wokół mojego pasa wiotczeje, zacisk na szyi się rozluźnia i mężczyzna pada na ziemię.
Czyli
nasza droga Coral ma jednak jaja. Bardzo dobrze. Tylko jeśli mam zacząć ją lubić,
to wolałabym, żeby Człowiek Z Liściem Na Głowie trzymał się od niej z daleka.
Teraz straże wylewają się zewsząd. Alarm wciąż wyje i co chwila wszystko błyska na czerwono: dwóch strażników po naszej lewej, dwóch po prawej. Następnych trzech, stojących ciasno przy murze, blokuje nam drogę z trzeciej strony. Kolejny błysk ukazuje nam znajdujące się za naszymi plecami metalowe schody prowadzące w dół do wąskiej rozpadliny ulic miasta.— Tędy — wyrzucam zdyszana. Łapię Coral za rękę i ciągnę w dół schodów. Ten ruch jest tak nieoczekiwany, że strażnicy reagują dopiero po chwili. Zanim docierają do schodów, Coral i ja jesteśmy już na ulicy. W każdej chwili zjawią się oddziały przywołane alarmem. Ale jeśli znajdziemy jakiś ciemny zaułek... gdzieś, gdzie uda się ukryć i przeczekać...Pali się tylko kilka latarni. Ulice są ciemne. Wciąż rozbrzmiewają wystrzały, ale to oczywiste, że strażnicy strzelają na oślep.
Spoko,
jestem pewna, że Mały Brat zatrudnia do takich zadań jedynie najlepszych
Szturmowców. Takich, którzy nie trafią w stodołę, stojąc metr przed nią.
Skręcamy w prawo, potem w lewo, potem znowu w prawo. Słyszymy zbliżające się, dudniące kroki. Kolejne patrole. Zastanawiam się, czy nie lepiej zawrócić, kiedy Coral kładzie mi rękę na ramieniu i ciągnie w stronę jeszcze gęstszej ciemności, która okazuje się bramą śmierdzącą kocim moczem i dymem papierosowym, niewidoczną na pierwszy rzut oka. Przykucamy. Chwilę później mijają nas niewyraźne kształty, brzęczenie krótkofalówek i ciężkie oddechy.— Alarm wciąż wyje. Na stanowisku dwudziestym czwartym zgłoszono naruszenie granicy.— Gdy przybędą posiłki, zaczniemy przeczesywać teren.Kiedy ich kroki milkną, odwracam się do Coral.— Co ty, do diabła, wyprawiasz? — pytam. — Dlaczego mnie śledziłaś?— Powiedziałaś, że mam cię ochraniać. Wpadłam w panikę, gdy usłyszałam alarm. Pomyślałam, że jesteś w tarapatach.
Naprawdę
zaczynam ją lubić. Może jest z natury mimozą, ale się stara.
— A co z Bramem?Coral kręci głową.— Nie mam pojęcia.— Nie powinnaś była tak ryzykować - karcę ją ostrym tonem. Po czym zaraz dodaję łagodniej: — Dziękuję.
No
chociaż podziękowała. Dobra pani. A co do ryzyka, Coral musiała chociaż do pewnego
stopnia zdawać sobie sprawę, że to niebezpieczna akcja, a nie wypad na
herbatkę. Wykonała swoje zadanie tak, jak powinna.
Zaczynam się podnosić, ale Coral ciągnie mnie w dół.— Zaczekaj — szepcze i przykłada palec do ust. Wtedy dociera do mnie dźwięk kolejnych kroków zmierzających w przeciwną stronę. Ukazują nam się kontury dwóch postaci.Jedna z nich, mężczyzna, mówi:— Nie wiem, jak wytrzymałaś tyle w tym brudzie... Mówię ci, ja bym nie dał rady.— Nie było łatwo. — Drugi głos należy do kobiety i brzmi jakoś znajomo.
Gdy znikają nam z oczu, Coral mnie szturcha. Musimy się stąd wynieść, zanim zacznie się tu roić od patroli.
Póki co, z tych dwóch, to Coral wykazuje się większą kompetencją i zdolnościami przywódczymi. To ona uratowała Lence dupę, ona usłyszała kroki następnych porządkowych, a teraz ona daje znać, że czas spływać.
Pewnie też włączą wszystkie lampy, by ułatwić sobie poszukiwania.
A
ja myślę, że będą szukać po omacku zgodnie z logiką tej książki.
Musimy się kierować na południe. Stamtąd najłatwiej będzie się przedostać do obozu. Poruszamy się szybko, w ciemności, trzymając się blisko budynków, gdzie można bez problemów zanurkować w boczne uliczki i bramy. Przepełnia mnie ten sam dławiący strach, który mi towarzyszył, gdy uciekaliśmy z Julianem przez tunele. Nagle włączają się wszystkie lampy. Jest tak, jakby ciemność była oceanem, cofnął się przypływ i zostawił po sobie nagi, surowy krajobraz pustych ulic. Odruchowo dajemy nura w ciemną bramę.— Cholera — mruczy Coral.— Właśnie tego się obawiałam — szepczę. — Musimy się teraz trzymać ciemnych zaułków.
A
jednak jakieś resztki rozsądku pozostały. Chyba trzeba otworzyć z tej okazji
szampana.
Poruszamy się jak szczury, przemykamy od cienia do cienia, ukrywamy w bocznych uliczkach i szczelinach między budynkami, w ciemnych bramach i za kontenerami na śmieci. Jeszcze dwa razy słyszymy nadchodzące patrole i musimy nurkować w ciemność, dopóki brzęczenie krótkofalówek i kroki nie ucichną.Krajobraz się zmienia. Wkrótce budynki rzedną. Wreszcie wycie alarmu staje się odległym jękiem i z ulgą wkraczamy znowu na teren, gdzie lampy są zgaszone. Okrągły księżyc świeci wysoko nad naszymi głowami. Mieszkania po obu stronach są puste, jak samotne dzieci porzucone przez rodziców. Zastanawiam się, jak daleko od rzeki jesteśmy, czy usłyszałybyśmy, gdyby Raven i reszcie udało się wysadzić tamę. Na myśl o Julianie odczuwam w sercu ukłucie niepokoju, ale i żalu. Byłam dla niego okropna. A przecież on stara się, jak może.
I
teraz ci to akurat przyszło do głowy. Super. Pewnie, jak tylko minie niebezpieczeństwo,
zaraz o tym zapomnisz i będziesz nim dalej pomiatać w najlepsze.
Biegniemy teraz przez park. Nagle Coral zatrzymuje się i wskazuje coś ręką.— Lena, spójrz. — W środku parku znajduje się zalany amfiteatr, księżyc oświetla gładką czarną powierzchnię. Przez moment mam wrażenie, że między kamiennymi siedzeniamipołyskuje ropa naftowa.Dopiero po chwili dociera do mnie, że to woda. Połowa amfiteatru jest zalana. Po powierzchni pływają liście, zniekształcając odbicie księżyca, gwiazd i drzew w tafli wody. To osobliwie piękny widok. Mimowolnie robię krok do przodu i wchodzę na mokrą trawę. Pod butami chlupocze błoto. Pippa miała rację. Tama zmusiła wodę do wyjścia z brzegów i zalała część miasta. To oznacza, że jesteśmy w okolicy, która została ewakuowana po protestach.
Mam
nadzieję, że nad tą tamą myśleli jacyś tędzy umysłowo inżynierowie i tak ją
ustawili, żeby zalać tylko niezamieszkane części miasta, a nie, że tak akurat
szczęśliwie wyszło, że nie zatopiło żadnej ważnej okolicy. Ale u Oliver stawiałaby
na to drugie.
— Biegnijmy do granicy — mówię. — Nie powinnyśmy mieć problemów z jej przekroczeniem.Posuwamy się dalej obrzeżami parku. Panująca wokół cisza jest głęboka i kojąca. Czuję lekkość w sercu. Udało nam się. Zrobiliśmy to, co do nas należało, i przy odrobinie szczęścia reszta planu również się powiodła. Na rogu parku znajduje się mała kamienna rotunda otoczona frędzlami ciemnych drzew. Gdyby nie latarenka świecąca się w rogu, nie zauważyłabym dziewczyny siedzącej na kamiennej ławce. Głowę ma spuszczoną, ukrytą między kolanami, ale rozpoznaję te długie włosy z kolorowymi pasemkami i pokryte skorupą błota fioletowe tenisówki. Lu. Coral dostrzega ją w tym samym momencie.— Czy to nie... — zaczyna, ale ja już biegnę w tamtą stronę.— Lu! — krzyczę.Lu podnosi głowę zaskoczona. Chyba nie rozpoznała mnie od razu. Twarz ma potwornie bladą, przerażoną. Przykucam przed nią i kładę jej ręce na ramiona.— Wszystko w porządku? — pytam zdyszanym głosem.— Gdzie jest reszta? Czy coś się stało?— Ja... — Urywa i kręci głową.— Jesteś ranna? — Prostuję się, nie zdejmując rąk z jej ramion. Nie widzę śladów krwi, ale Lu delikatnie drży.Otwiera usta, a potem zaraz je zamyka. Oczy ma szeroko otwarte i puste. — Lu, powiedz coś. — Obejmuję jej twarz delikatnie i potrząsam lekko, żeby się wzięła w garść. I wtedy moje palce muskają skórę za jej lewym uchem. Serce mi staje. Lu wydaje z siebie cichy okrzyk i próbuje się ode mnie odsunąć, ale ja mocno trzymam ją za kark. Zaczyna się szarpać i wyrywać.— Zostaw mnie! — wyrzuca z siebie ze złością.
No,
biorąc pod uwagę, co z reguły znajduje się za uchem w tym świecie, to chyba już
wiemy, czemu głos kobiety sprzed kilku akapitów wydawał się Lence znajomy.
Nic nie odpowiadam. Nie jestem w stanie. Cała moja energia jest teraz skumulowana w moich rękach, w moich palcach. Lu jest silna, ale wzięłam ją z zaskoczenia, dzięki czemu udaje mi się podnieść ją na nogi i przygwoździć do kamiennej kolumny. Wbijam jej łokieć w szyję, zmuszając, żeby odwróciła twarz w lewo.Jak przez mgłę słyszę głos Coral:— Lena, co ty wyprawiasz, do cholery?Odsuwam włosy z twarzy Lu, odsłaniając jej szyję. Dostrzegam gorączkowe pulsowanie tętnicy — tuż pod równą, potrójną blizną. Śladem po zabiegu. Prawdziwym. Lu jest wyleczona. Nagle stają mi przed oczami ostatnie tygodnie: wyciszenie Lu, zmiana w jej zachowaniu. To, że zapuściła włosy i codziennie starannie je zaczesywała.
Szkoda,
że tak bardzo mamy w dupie statystów, że pewnie większość z nas nawet nie zwracała
żadnej specjalnej uwagi na Lu. Ja na pewno się nią nie interesowałam. Naprawdę ich wszystkich ledwo rozróżniam, kilkoro
może wymienię z imienia i prawie nic nie kojarzę z ich opisów (były jakieś
konkretne w ogóle czy po prostu wyparłam? W sumie nieważne i tak nie mam najmniejszej ochoty przeszukiwać tych nudnych książek w poszukiwaniu jakichś opisów statystów). Dlatego ani nie jestem zszokowana, ani nie powiem „aha, domyślałam
się tego twistu!”. Wisi mi to generalnie. Ale tak to jest, jak ałtorka nie umie
pisać bohaterów dalszego planu. Pierwszego i drugiego z resztą też nie.
— Kiedy? — pytam ochrypłym głosem, wciąż dusząc ją przedramieniem. Gniew wzbiera we mnie jak gęste, czarne błoto. Zdrajczyni.— Puść mnie. — Patrzy na mnie jednym okiem.— Kiedy? — powtarzam pytanie i szturcham ją w gardło.Lu wydaje z siebie krzyk.— Dobrze już, dobrze — dyszy, więc nieco zmniejszam nacisk. — W grudniu — wyrzuca chrapliwym głosem. — W Baltimore.W głowie mi się kręci. No tak. To przecież ją słyszałam wcześniej. Słowa porządkowego stają mi w pamięci, odsłaniając swoje nowe, przerażające znaczenie: „nie wiem, jak wytrzymałaś tyle w tym brudzie". I jej odpowiedź: „nie było łatwo".— Dlaczego? — udaje mi się wykrztusić. Nie odpowiada natychmiast, więc przybliżam do niej twarz. — Dlaczego?Lu zaczyna mówić pośpiesznie:— Oni mieli rację, Lena. Teraz to wiem. Pomyśl o tych wszystkich ludziach tam, w obozie albo w Głuszy... Żyją jak zwierzęta. To nie jest szczęście.— To wolność — odpowiadam.— Doprawdy? — Oko, którym na mnie spogląda, wydaje się ogromne. Jego tęczówka ginie w ciemności. — Naprawdę jesteś wolna, Lena? Czy to jest życie, o jakim marzyłaś?
W
sumie Lu ma rację, biorąc pod uwagę warunki, w jakich bytują Odmieńcy. Owszem,
duża część ich nieszczęścia jest pierwszą pochodną tego, że są tępi,
niekompetentni w absolutnie wszystkich aspektach i zupełnie nie potrafią się
zorganizować. Ale nawet gdyby nie byli bandą skończonych niedojd, to życie w
Głuszy i tak nie byłoby sielankowe. Nie dziwię się więc, że Lu, kimkolwiek
jest, miała dosyć.
Nie potrafię odpowiedzieć. W piersi i gardle wzbiera mi gniew, gęsty i ciemny jak błoto. Głos Lu obniża się do delikatnego szeptu niczym szmer węża wijącego się w trawie.— Jeszcze nie jest dla ciebie za późno, Lena. Nie ma znaczenia, co robiłaś po tamtej stronie. Oczyścimy cię z tego. Na tym to wszystko polega. Możemy to wszystko odjąć... przeszłość, cierpienie, wszystkie zmagania. Możesz zacząć od nowa.
Ale
tam są Liściostfur i chłopiec do bicia (pseudonim artystyczny Julian) i Raven,
za którą z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Lenka skoczy w ogień. Także sorry
Lu, ale nic z tego, jej nie przekonasz.
Przez chwilę żadna z nas się nie porusza i tylko mierzymy się wzrokiem. Słyszę jej ciężki oddech.— Wszystko? — pytam.Lu próbuje pokiwać głową, ale tylko się krzywi, czując mój łokieć.— Ból, niepokój. Możemy sprawić, by zniknęły.Znów lekko zmniejszam nacisk. Lu z ulgą łapie powietrze. Przysuwam się do niej jeszcze bliżej i powtarzam coś, co dawno, dawno temu powiedziała mi Hana:— Wiesz, że nie możesz być szczęśliwa, jeżeli czasami nie bywasz nieszczęśliwa, prawda?Twarz Lu tężeje. Mając teraz wystarczająco miejsca, próbuje się na mnie zamachnąć, ale błyskawicznie łapię ją za lewy nadgarstek i wykręcam jej rękę do tyłu, zmuszając Lu do zgięcia się wpół. Przewracam Lu na ziemię, przyciskam płasko i klękam między jej łopatkami.— Lena! — krzyczy Coral. Nie zwracam na nią uwagi. W mojej głowie ciągle kołacze jedno słowo: zdrada, zdrada, zdrada.
— Co się stało z pozostałymi? - pytam zduszonym głosem.— Już za późno, Lena. - Połowa twarzy Lu jest przygnieciona do ziemi, ale druga połowa wykrzywia się w straszliwym, wyszczerzonym półuśmiechu.Dobrze, że nie mam ze sobą noża. Wbiłabym go jej prosto w szyję. Przypomina mi się śmiech Raven: Lu może iść z nami, to chodzący amulet. Przypomina mi się Tack, jak dzielił się z nią swoją porcją chleba i wręczył jej największy kawałek, gdy skarżyła się, że jest głodna. Mam wrażenie, że moje serce rozpada się na tysiące kawałków, mam ochotę krzyczeć i płakać jednocześnie. Zau fali ś my ci.— Lena — powtarza Coral. — Wydaje mi się...— Cicho bądź — rzucam jej ochrypłym głosem, nie spuszczając wzroku z Lu. — Gadaj, co się z nimi stało, albo cię zabiję.Lu szamoce się, a na jej twarzy ciągle maluje się ten upiorny, wykrzywiony uśmiech.— Za późno — powtarza. — Będą tutaj jutro przed zmrokiem.
Kto
będzie jutro przed zmrokiem i jakie plany ma Mały Brat względem obozowiska przy
Waterbury dowiemy się w następnym odcinku.
Do
zobaczenia!
Beige