niedziela, 23 lutego 2020

Część XVII b


Lenka koniecznie chce przedostać się na drugą stronę, więc próbuje wleźć wysoko na drzewo, żeby stamtąd przeleźć na mur. Niestety kondycja naszej zrobionej z tytanu supermenki się chwilowo załamuje, ponieważ wymaga tego scena. Dziewczyna kilka razy próbuje się podciągnąć, ale nic z tego. Coral widząc taką żenadę, postanawia pomóc. Chce też wiedzieć, jaki w ogóle plan ma teraz Lena, ale ta ją olewa i nic jej nie tłumaczy, bo po co dziewczyna, która z założenia ma Lenie pomagać, ma być poinformowana, co się tutaj wyrabia. Z pomocą Coral Lenie wreszcie udaje się wleźć na drzewo.


Gałąź zaczyna się uginać pod moim ciężarem. Kolejne kilkadziesiąt centymetrów i zaczyna się kołysać. Nie mogę się posunąć dalej. Gdy gałąź się ugina, odległość między mną a szczytem muru się powiększa. Teraz z każdym centymetrem moje szanse dostania się na mur maleją. Biorę głęboki oddech i zmieniam pozycję. Przykucam, kurczowo trzymając się gałęzi, która lekko kołysze się pode mną. Nie mam czasu, by myśleć o tym, co robię. Odbijam się w górę, a gałąź, pozbywszy się mojego ciężaru, odbija się wraz ze mną jak trampolina.







Przez chwilę zawisam w powietrzu lekka jak piórko. A potem betonowa krawędź wbija mi się mocno w brzuch, pozbawiając mnie tchu. Przerzucam ramiona przez mur, by się podciągnąć, po czym przetaczam się na chodnik przeznaczony dla patrolujących strażników. Zatrzymuję się w cieniu, by odzyskać oddech. Ale nie jest mi dane odpocząć. Wokół nagle eksplodują dźwięki: krzyki strażników, dudnienie kroków w moim kierunku. Za chwilę mnie dorwą i szansa przepadnie. Podnoszę się i ruszam sprintem w stronę wieży alarmowej.
— Hej! Hej, stój!
Z ciemności materializują się kształty: jeden, dwóch, trzech strażników, sami mężczyźni, błysk metalu w świetle księżyca. Broń. Pierwsza kula trafia w stalową podporę wieży alarmowej. Wpadam do środka, kiedy rozbrzmiewają kolejne strzały. Nie rozpraszam się, patrzę wprost przed siebie, wszystkie dźwięki wydają się odległe. W głowie rozbłyskują chaotyczne obrazy, jak klatki z różnych filmów: strzały, petardy, krzyki, dzieci na plaży. I nagle dostrzegam ją i mój wzrok koncentruje się tylko na niej: małej dźwigni oświetlonej z góry przez gołą żarówkę za drucianą osłoną. Alarm.


Lenka oczywiście dopada do dźwigni bez jednej kulki. Alarm zostaje włączony, co opisane jest kilkoma zdaniami, zamiast trzema słowami, jakby to była jakaś niesamowita scena.


Dźwięk jest tak przeraźliwy, że odczuwam go nawet w zębach. Ogromna żarówka na szczycie wieży alarmowej zapala się i zaczyna obracać, posyłając w miasto fale czerwieni. Poprzez metalowe rusztowanie sięgają do mnie ramiona: pajęcze odnóża, wielkie i włochate. Jeden ze strażników chwyta mnie za nadgarstek. Wyciągam rękę, łapię go za kark i uderzam jego głową w stalową podpórkę. Mężczyzna puszcza mnie i klnąc, zatacza się do tyłu.
— Dziwka!
Wyskakuję z wieży. Dwa stopnie, przez mur i wszystko będzie dobrze, będę wolna. Bram i Coral będą czekać między drzewami, w ciemności zgubimy strażników. Uda mi się... W tym momencie przez mur przechodzi Coral. Staję jak wryta. Tego nie było w planie. Zanim zdążę zapytać, co tu robi, czyjaś ręką owija mnie w pasie i ciągnie w tył. Czuję zapach skórzanego ubrania i gorący oddech na karku. Instynkt przejmuje władzę. Uderzam strażnika łokciem w brzuch, ale ten nie puszcza.
— Nie ruszaj się — warczy.


Wiesz, gdybyś powiedziała Coral, co chcesz zrobić i że ona ma siedzieć na dupie, ewentualnie na drzewie, to teraz by ci się nie plątała pod nogami. Chociaż w sumie to dobrze, że się pojawiła, bo inaczej miałabyś przerąbane.


A potem wszystko dzieje się zrywami: ktoś krzyczy, czyjaś ręka ściska moje gardło. Przede mną stoi Coral, śliczna i blada, z włosami spływającymi na plecy, z uniesioną ręką, zjawiskowa. Trzyma w ręku kamień. Jej ramię obraca się z wprawą i przez głowę przelatuje mi myśl: zaraz mnie zabije. Wtedy strażnik stęka, ręka wokół mojego pasa wiotczeje, zacisk na szyi się rozluźnia i mężczyzna pada na ziemię.


Czyli nasza droga Coral ma jednak jaja. Bardzo dobrze. Tylko jeśli mam zacząć ją lubić, to wolałabym, żeby Człowiek Z Liściem Na Głowie trzymał się od niej z daleka.


 Teraz straże wylewają się zewsząd. Alarm wciąż wyje i co chwila wszystko błyska na czerwono: dwóch strażników po naszej lewej, dwóch po prawej. Następnych trzech, stojących ciasno przy murze, blokuje nam drogę z trzeciej strony. Kolejny błysk ukazuje nam znajdujące się za naszymi plecami metalowe schody prowadzące w dół do wąskiej rozpadliny ulic miasta.
— Tędy — wyrzucam zdyszana. Łapię Coral za rękę i ciągnę w dół schodów. Ten ruch jest tak nieoczekiwany, że strażnicy reagują dopiero po chwili. Zanim docierają do schodów, Coral i ja jesteśmy już na ulicy. W każdej chwili zjawią się oddziały przywołane alarmem. Ale jeśli znajdziemy jakiś ciemny zaułek... gdzieś, gdzie uda się ukryć i przeczekać...
Pali się tylko kilka latarni. Ulice są ciemne. Wciąż rozbrzmiewają wystrzały, ale to oczywiste, że strażnicy strzelają na oślep.


Spoko, jestem pewna, że Mały Brat zatrudnia do takich zadań jedynie najlepszych Szturmowców. Takich, którzy nie trafią w stodołę, stojąc metr przed nią.


Skręcamy w prawo, potem w lewo, potem znowu w prawo. Słyszymy zbliżające się, dudniące kroki. Kolejne patrole. Zastanawiam się, czy nie lepiej zawrócić, kiedy Coral kładzie mi rękę na ramieniu i ciągnie w stronę jeszcze gęstszej ciemności, która okazuje się bramą śmierdzącą kocim moczem i dymem papierosowym, niewidoczną na pierwszy rzut oka. Przykucamy. Chwilę później mijają nas niewyraźne kształty, brzęczenie krótkofalówek i ciężkie oddechy.
— Alarm wciąż wyje. Na stanowisku dwudziestym czwartym zgłoszono naruszenie granicy.
— Gdy przybędą posiłki, zaczniemy przeczesywać teren.
Kiedy ich kroki milkną, odwracam się do Coral.
— Co ty, do diabła, wyprawiasz? — pytam. — Dlaczego mnie śledziłaś?
— Powiedziałaś, że mam cię ochraniać. Wpadłam w panikę, gdy usłyszałam alarm. Pomyślałam, że jesteś w tarapatach.


Naprawdę zaczynam ją lubić. Może jest z natury mimozą, ale się stara.


— A co z Bramem?
Coral kręci głową.
— Nie mam pojęcia.
— Nie powinnaś była tak ryzykować - karcę ją ostrym tonem. Po czym zaraz dodaję łagodniej: — Dziękuję.


No chociaż podziękowała. Dobra pani. A co do ryzyka, Coral musiała chociaż do pewnego stopnia zdawać sobie sprawę, że to niebezpieczna akcja, a nie wypad na herbatkę. Wykonała swoje zadanie tak, jak powinna.


Zaczynam się podnosić, ale Coral ciągnie mnie w dół.
— Zaczekaj — szepcze i przykłada palec do ust. Wtedy dociera do mnie dźwięk kolejnych kroków zmierzających w przeciwną stronę. Ukazują nam się kontury dwóch postaci.
Jedna z nich, mężczyzna, mówi:
— Nie wiem, jak wytrzymałaś tyle w tym brudzie... Mówię ci, ja bym nie dał rady.
— Nie było łatwo. — Drugi głos należy do kobiety i brzmi jakoś znajomo.








Gdy znikają nam z oczu, Coral mnie szturcha. Musimy się stąd wynieść, zanim zacznie się tu roić od patroli.

Póki co, z tych dwóch, to Coral wykazuje się większą kompetencją i zdolnościami przywódczymi. To ona uratowała Lence dupę, ona usłyszała kroki następnych porządkowych, a teraz ona daje znać, że czas spływać.

Pewnie też włączą wszystkie lampy, by ułatwić sobie poszukiwania.


A ja myślę, że będą szukać po omacku zgodnie z logiką tej książki.


Musimy się kierować na południe. Stamtąd najłatwiej będzie się przedostać do obozu. Poruszamy się szybko, w ciemności, trzymając się blisko budynków, gdzie można bez problemów zanurkować w boczne uliczki i bramy. Przepełnia mnie ten sam dławiący strach, który mi towarzyszył, gdy uciekaliśmy z Julianem przez tunele. Nagle włączają się wszystkie lampy. Jest tak, jakby ciemność była oceanem, cofnął się przypływ i zostawił po sobie nagi, surowy krajobraz pustych ulic. Odruchowo dajemy nura w ciemną bramę.
— Cholera — mruczy Coral.
— Właśnie tego się obawiałam — szepczę. — Musimy się teraz trzymać ciemnych zaułków.


A jednak jakieś resztki rozsądku pozostały. Chyba trzeba otworzyć z tej okazji szampana.


Poruszamy się jak szczury, przemykamy od cienia do cienia, ukrywamy w bocznych uliczkach i szczelinach między budynkami, w ciemnych bramach i za kontenerami na śmieci. Jeszcze dwa razy słyszymy nadchodzące patrole i musimy nurkować w ciemność, dopóki brzęczenie krótkofalówek i kroki nie ucichną.
Krajobraz się zmienia. Wkrótce budynki rzedną. Wreszcie wycie alarmu staje się odległym jękiem i z ulgą wkraczamy znowu na teren, gdzie lampy są zgaszone. Okrągły księżyc świeci wysoko nad naszymi głowami. Mieszkania po obu stronach są puste, jak samotne dzieci porzucone przez rodziców. Zastanawiam się, jak daleko od rzeki jesteśmy, czy usłyszałybyśmy, gdyby Raven i reszcie udało się wysadzić tamę. Na myśl o Julianie odczuwam w sercu ukłucie niepokoju, ale i żalu. Byłam dla niego okropna. A przecież on stara się, jak może.


I teraz ci to akurat przyszło do głowy. Super. Pewnie, jak tylko minie niebezpieczeństwo, zaraz o tym zapomnisz i będziesz nim dalej pomiatać w najlepsze.


Biegniemy teraz przez park. Nagle Coral zatrzymuje się i wskazuje coś ręką.
— Lena, spójrz. — W środku parku znajduje się zalany amfiteatr, księżyc oświetla gładką czarną powierzchnię. Przez moment mam wrażenie, że między kamiennymi siedzeniami
połyskuje ropa naftowa.
Dopiero po chwili dociera do mnie, że to woda. Połowa amfiteatru jest zalana. Po powierzchni pływają liście, zniekształcając odbicie księżyca, gwiazd i drzew w tafli wody. To osobliwie piękny widok. Mimowolnie robię krok do przodu i wchodzę na mokrą trawę. Pod butami chlupocze błoto. Pippa miała rację. Tama zmusiła wodę do wyjścia z brzegów i zalała część miasta. To oznacza, że jesteśmy w okolicy, która została ewakuowana po protestach.


Mam nadzieję, że nad tą tamą myśleli jacyś tędzy umysłowo inżynierowie i tak ją ustawili, żeby zalać tylko niezamieszkane części miasta, a nie, że tak akurat szczęśliwie wyszło, że nie zatopiło żadnej ważnej okolicy. Ale u Oliver stawiałaby na to drugie.


— Biegnijmy do granicy — mówię. — Nie powinnyśmy mieć problemów z jej przekroczeniem.
Posuwamy się dalej obrzeżami parku. Panująca wokół cisza jest głęboka i kojąca. Czuję lekkość w sercu. Udało nam się. Zrobiliśmy to, co do nas należało, i przy odrobinie szczęścia reszta planu również się powiodła. Na rogu parku znajduje się mała kamienna rotunda otoczona frędzlami ciemnych drzew. Gdyby nie latarenka świecąca się w rogu, nie zauważyłabym dziewczyny siedzącej na kamiennej ławce. Głowę ma spuszczoną, ukrytą między kolanami, ale rozpoznaję te długie włosy z kolorowymi pasemkami i pokryte skorupą błota fioletowe tenisówki. Lu. Coral dostrzega ją w tym samym momencie.
— Czy to nie... — zaczyna, ale ja już biegnę w tamtą stronę.
— Lu! — krzyczę.
Lu podnosi głowę zaskoczona. Chyba nie rozpoznała mnie od razu. Twarz ma potwornie bladą, przerażoną. Przykucam przed nią i kładę jej ręce na ramiona.
— Wszystko w porządku? — pytam zdyszanym głosem.
— Gdzie jest reszta? Czy coś się stało?
— Ja... — Urywa i kręci głową.
— Jesteś ranna? — Prostuję się, nie zdejmując rąk z jej ramion. Nie widzę śladów krwi, ale Lu delikatnie drży.
Otwiera usta, a potem zaraz je zamyka. Oczy ma szeroko otwarte i puste. — Lu, powiedz coś. — Obejmuję jej twarz delikatnie i potrząsam lekko, żeby się wzięła w garść. I wtedy moje palce muskają skórę za jej lewym uchem. Serce mi staje. Lu wydaje z siebie cichy okrzyk i próbuje się ode mnie odsunąć, ale ja mocno trzymam ją za kark. Zaczyna się szarpać i wyrywać.
— Zostaw mnie! — wyrzuca z siebie ze złością.






No, biorąc pod uwagę, co z reguły znajduje się za uchem w tym świecie, to chyba już wiemy, czemu głos kobiety sprzed kilku akapitów wydawał się Lence znajomy.


Nic nie odpowiadam. Nie jestem w stanie. Cała moja energia jest teraz skumulowana w moich rękach, w moich palcach. Lu jest silna, ale wzięłam ją z zaskoczenia, dzięki czemu udaje mi się podnieść ją na nogi i przygwoździć do kamiennej kolumny. Wbijam jej łokieć w szyję, zmuszając, żeby odwróciła twarz w lewo.
Jak przez mgłę słyszę głos Coral:
— Lena, co ty wyprawiasz, do cholery?
Odsuwam włosy z twarzy Lu, odsłaniając jej szyję. Dostrzegam gorączkowe pulsowanie tętnicy — tuż pod równą, potrójną blizną. Śladem po zabiegu. Prawdziwym. Lu jest wyleczona. Nagle stają mi przed oczami ostatnie tygodnie: wyciszenie Lu, zmiana w jej zachowaniu. To, że zapuściła włosy i codziennie starannie je zaczesywała.


Szkoda, że tak bardzo mamy w dupie statystów, że pewnie większość z nas nawet nie zwracała żadnej specjalnej uwagi na Lu. Ja na pewno się nią nie interesowałam. Naprawdę ich wszystkich ledwo rozróżniam, kilkoro może wymienię z imienia i prawie nic nie kojarzę z ich opisów (były jakieś konkretne w ogóle czy po prostu wyparłam? W sumie nieważne i tak nie mam najmniejszej ochoty przeszukiwać tych nudnych książek w poszukiwaniu jakichś opisów statystów). Dlatego ani nie jestem zszokowana, ani nie powiem „aha, domyślałam się tego twistu!”. Wisi mi to generalnie. Ale tak to jest, jak ałtorka nie umie pisać bohaterów dalszego planu. Pierwszego i drugiego z resztą też nie.


— Kiedy? — pytam ochrypłym głosem, wciąż dusząc ją przedramieniem. Gniew wzbiera we mnie jak gęste, czarne błoto. Zdrajczyni.
— Puść mnie. — Patrzy na mnie jednym okiem.
— Kiedy? — powtarzam pytanie i szturcham ją w gardło.
Lu wydaje z siebie krzyk.
— Dobrze już, dobrze — dyszy, więc nieco zmniejszam nacisk. — W grudniu — wyrzuca chrapliwym głosem. — W Baltimore.
W głowie mi się kręci. No tak. To przecież ją słyszałam wcześniej. Słowa porządkowego stają mi w pamięci, odsłaniając swoje nowe, przerażające znaczenie: „nie wiem, jak wytrzymałaś tyle w tym brudzie". I jej odpowiedź: „nie było łatwo".
— Dlaczego? — udaje mi się wykrztusić. Nie odpowiada natychmiast, więc przybliżam do niej twarz. — Dlaczego?
Lu zaczyna mówić pośpiesznie:
— Oni mieli rację, Lena. Teraz to wiem. Pomyśl o tych wszystkich ludziach tam, w obozie albo w Głuszy... Żyją jak zwierzęta. To nie jest szczęście.
— To wolność — odpowiadam.
— Doprawdy? — Oko, którym na mnie spogląda, wydaje się ogromne. Jego tęczówka ginie w ciemności. — Naprawdę jesteś wolna, Lena? Czy to jest życie, o jakim marzyłaś?


W sumie Lu ma rację, biorąc pod uwagę warunki, w jakich bytują Odmieńcy. Owszem, duża część ich nieszczęścia jest pierwszą pochodną tego, że są tępi, niekompetentni w absolutnie wszystkich aspektach i zupełnie nie potrafią się zorganizować. Ale nawet gdyby nie byli bandą skończonych niedojd, to życie w Głuszy i tak nie byłoby sielankowe. Nie dziwię się więc, że Lu, kimkolwiek jest, miała dosyć.


Nie potrafię odpowiedzieć. W piersi i gardle wzbiera mi gniew, gęsty i ciemny jak błoto. Głos Lu obniża się do delikatnego szeptu niczym szmer węża wijącego się w trawie.
— Jeszcze nie jest dla ciebie za późno, Lena. Nie ma znaczenia, co robiłaś po tamtej stronie. Oczyścimy cię z tego. Na tym to wszystko polega. Możemy to wszystko odjąć... przeszłość, cierpienie, wszystkie zmagania. Możesz zacząć od nowa.


Ale tam są Liściostfur i chłopiec do bicia (pseudonim artystyczny Julian) i Raven, za którą z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu Lenka skoczy w ogień. Także sorry Lu, ale nic z tego, jej nie przekonasz.


Przez chwilę żadna z nas się nie porusza i tylko mierzymy się wzrokiem. Słyszę jej ciężki oddech.
— Wszystko? — pytam.
Lu próbuje pokiwać głową, ale tylko się krzywi, czując mój łokieć.
— Ból, niepokój. Możemy sprawić, by zniknęły.
Znów lekko zmniejszam nacisk. Lu z ulgą łapie powietrze. Przysuwam się do niej jeszcze bliżej i powtarzam coś, co dawno, dawno temu powiedziała mi Hana:
— Wiesz, że nie możesz być szczęśliwa, jeżeli czasami nie bywasz nieszczęśliwa, prawda?
Twarz Lu tężeje. Mając teraz wystarczająco miejsca, próbuje się na mnie zamachnąć, ale błyskawicznie łapię ją za lewy nadgarstek i wykręcam jej rękę do tyłu, zmuszając Lu do zgięcia się wpół. Przewracam Lu na ziemię, przyciskam płasko i klękam między jej łopatkami.
— Lena! — krzyczy Coral. Nie zwracam na nią uwagi. W mojej głowie ciągle kołacze jedno słowo: zdrada, zdrada, zdrada.






— Co się stało z pozostałymi? - pytam zduszonym głosem.
— Już za późno, Lena. - Połowa twarzy Lu jest przygnieciona do ziemi, ale druga połowa wykrzywia się w straszliwym, wyszczerzonym półuśmiechu.
Dobrze, że nie mam ze sobą noża. Wbiłabym go jej prosto w szyję. Przypomina mi się śmiech Raven: Lu może iść z nami, to chodzący amulet. Przypomina mi się Tack, jak dzielił się z nią swoją porcją chleba i wręczył jej największy kawałek, gdy skarżyła się, że jest głodna. Mam wrażenie, że moje serce rozpada się na tysiące kawałków, mam ochotę krzyczeć i płakać jednocześnie. Zau fali ś my ci.
— Lena — powtarza Coral. — Wydaje mi się...
— Cicho bądź — rzucam jej ochrypłym głosem, nie spuszczając wzroku z Lu. — Gadaj, co się z nimi stało, albo cię zabiję.
Lu szamoce się, a na jej twarzy ciągle maluje się ten upiorny, wykrzywiony uśmiech.
— Za późno — powtarza. — Będą tutaj jutro przed zmrokiem.


Kto będzie jutro przed zmrokiem i jakie plany ma Mały Brat względem obozowiska przy Waterbury dowiemy się w następnym odcinku.

Do zobaczenia!

Beige

niedziela, 2 lutego 2020

Część XVII a


Na początek ogłoszenie: niestety, dopadło mnie Prawdziwe Życie ze swoimi obowiązkami, w związku z czym poniższy rozdział z racji swojej długości zostanie podzielony na trzy części. Ale hej, są i plusy – dzięki temu będziemy mogli siedzieć w głowie Leny przez kilka tygo...Ok, to chyba nie był najlepszy argument.


LENA


Rzeka płynie coraz wolniej, teraz ma już postać cieniutkiej strużki. Wybuchają prawdziwe walki o wodę.

„Nie zamierzamy się jednak stąd wynosić – trzeba twardym być, nie miętkim, a dyzenteria dodaje życiu smaku”.

Pippa ostrzega nas, byśmy nie opuszczali jej części obozu, i wystawia wokół niej straże. Summer zniknęła. Pippa albo nie wie, gdzie się udała, albo woli nie zdradzać nam swoich planów.

To jest ten moment, w którym muszę zadać niewygodne pytanie: po diabła RO w ogóle angażuje się w działania w tej okolicy?

Przecież w tym planie NIC się nie klei. Pippa wydaje się nie mieć żadnych konkretnych obowiązków – siedzi tylko na rzyci i pilnuje zapasów. Plan rekrutowania buntowników z okolicznych nędzarzy kwituje śmiechem, który jest zresztą jak najbardziej zrozumiałą reakcją, rodzi jednakowoż pytanie, na czym właściwie polega jej rola w całej tej zabawie i dlaczego RO nadal inwestuje w nią środki i zasoby ludzkie.

Summer to kolejna wielka przegrana, której zadanie zdaje się ograniczać do bycia tragarzem dla Pippy; nie dość, że jest to funkcja bezsensowna (ilość żywności, którą jest w stanie naraz przynieść jedna kobieta, jest mocno ograniczona, więc albo Summer lata w tę i z powrotem jak kot z pęcherzem, albo Pippa i jej ludzie regularnie przymierają głodem), to jeszcze w dodatku niebezpieczna – nadal zachodzę w głowę, jakim cudem jeden z miliona okolicznych biedaków nie napadł jej w drodze do obozu, skoro najwyraźniej podróżuje bez ochrony.

Waterbury zostało ewakuowane, Pippa była (idiotycznie) przekonana, że tym samym osiągnęli sukces – po co zatem nadal tkwiła w tym piekle? Czekała na kolejne rozkazy? Jeśli tak, to dlaczego nie wyraża żadnej obawy, że RO zostawiło ją samej sobie i nie przekazało żadnych nowych instrukcji?

A teraz nasi dzieli wojownicy zamierzają rozwalić tamę...właściwie po co? Skoro Mały Brat zakręcił kurek, to raczej oczywiste, że RO w tym okręgu jest już spalone, wróg wie o twoich planach, trzeba wiać. Tu już nic się nie ugra, pani Jadzia z kumplami zapewne stoją u bram – po diabła się tak narażać? Z dobrego serca, żeby tysiące biedaków miało dostęp do pitnej wody? Bardzo to wzruszające, ale mówimy o Raven i spółce. Summer plotła wprawdzie coś o porządkowych czających się w krzakach, ale umówmy się, każdy z dwucyfrowym ilorazem inteligencji jest w stanie wykoncypować, że zniszczenie tamy co najwyżej da Małemu Bratu dodatkowy powód dla zrównania obozowiska z ziemią, więc ewakuacja to tak naprawdę jedyne, co pozostało naszym bohaterom.

Rozwalenie tamy nie ma żadnego sensu – Odmieńcy absolutnie nic tym nie ugrają, a ryzykują wyłącznie wściekłość Małego Brata i dodatkowe represje. Oliver, przykro mi to mówić, ale jeżeli TO ma być jedna z głównych intryg tego tomu, to ja poproszę z powrotem Podstępnego Marida.

[Pippa] Postanawia też, że im mniej osób będzie zaangażowanych w naszą akcję, tym lepiej: tym mniejsze będzie bowiem ryzyko spartaczenia.

Masz tu Raven i PŚ, ryzyko spartaczenia jest zasadniczo wpisane w tę misję.

Ci z nas, którzy mają doświadczenie w walce — Tack, Raven, Dani i Hunter — zostali przydzieleni do głównej akcji: dotarcia do tamy, gdziekolwiek ona jest, i zburzenia jej.

Zauważmy, że nie padło imię Brama. Wygląda na to, że wreszcie znaleźliśmy jakąkolwiek bądź cechę, która odróżnia go od Huntera – najwyraźniej nie potrafi walczyć. Walczyć potrafi za to Dani, w co muszę uwierzyć na słowo, albowiem dalibóg, nie mam pojęcia, kim właściwie jest ta postać. Nawiasem mówiąc, odnaleźliście wreszcie Gordo, czy też ostatecznie musimy postawić na nim krzyżyk?

Lu upiera się, żeby iść z nimi, tak samo jak Julian, i chociaż żadne z nich nie brało nigdy udziału w takich przedsięwzięciach, Raven ustępuje.

Akurat Juleczek już kilka razy udowodnił, że daje sobie radę w kryzysowych sytuacjach, włączając w to starcie z Hienami, ale rozumiem, że Lena nie byłaby sobą, gdyby nie pojechała po swym chłopaku przynajmniej raz na rozdział. Co do Lu, cóż, po raz kolejny pozostaje mi uwierzyć narratorce, albowiem jestem w stanie powiedzieć o niej w zasadzie tyle, że na przełomie „Pandemonium” i „Requiem” zapuściła włosy.

Jak to jest, że taka Rowling potrafiła zmusić tysiące osób do płaczu nad zmarłą sową, a mnie nie drgnęłaby powieka, gdyby 99% tego zgromadzenia podczas akcji trafił szlag (Julka proszę zostawić w spokoju)?

Mam ochotę ją zabić.
My też potrzebujemy straży — mówi. — Kogoś, kto będzie stał na czatach. Nie martw się, Lena. Wróci do ciebie cały i zdrowy.

...Leno, na twoim miejscu zaczęłabym się poważnie niepokoić.

Alex, Coral, Pippa i jeden z jej drużyny zwany Bestią — zapewne zawdzięcza ten przydomek dzikiej plątaninie czarnych włosów i czarnej brodzie zakrywającej mu usta — stworzą jeden z oddziałów dywersyjnych. Sama nie wiem, w jaki sposób zostałam wrobiona w dowodzenie drugą grupą. Bram będzie moim wsparciem.

Żadnego narzekania na Coral będącą w grupie z Plastikową Simoroślą? Jestem w szoku.

Chciałam iść tam, gdzie Julian — żalę się Tackowi. Nie mam odwagi poskarżyć się bezpośrednio Pippie.
Tak? A ja chciałem zjeść dziś na śniadanie jajka z bekonem — mówi, nawet nie podnosząc wzroku znad skręcanego papierosa.
Po tym wszystkim, co dla was zrobiłam, wciąż traktujecie mnie jak dziecko!
Tylko wtedy, kiedy sama zachowujesz się jak dziecko — odpowiada, a mnie nagle wraca w pamięci kłótnia z Aleksem po tym, jak niemal wieki temu dowiedziałam się, że moja mama większość mojego życia spędziła uwięziona w Kryptach.

Primo: Jak nie lubię Tacka, tak ciężko mi się z nim nie zgodzić: przydzielanie ludzi na akcję to nie wybieranie kolegów do drużyny siatkówki na WF-ie, tu trzeba kierować się umiejętnościami poszczególnych osób, a nie sympatiami i animozjami (a przynajmniej tak być powinno, ale całej tej zabawie przewodzi Pippa, więc nie zdziwiłabym się, gdyby kazała wszystkim ciągnąć losy). Ponadto Lena reaguje histerią za każdym razem, gdy pojawia się bodaj ślad podejrzenia, że coś mogło stać się Julkowi, więc rozdzielenie jej z partnerem to najwłaściwsza decyzja, o ile Pippa nie chce ryzykować, że Lena spartaczy sprawę, cały czas oglądając się przez ramię na swego lubego.

Secundo: Leno, wiedz, że coś w twym pierwszym związku było mocno nie tak, jeżeli słysząc argument „zachowujesz się jak dziecko” automatycznie myślisz o kłótni z byłym.

Nie myślałam o tamtej scenie ani o nagłym wybuchu Aleksa od bardzo dawna. To było tuż przed tym, gdy po raz pierwszy powiedział mi, że mnie kocha. Tuż zanim wyznałam mu to samo.

Sorry, Winnetou, dla mnie nadal ważniejszym od płomiennych deklaracji pozostaje fakt, że twój mózg kojarzy byłego tru loffa ze słowami, które zwyczajowo przypisać można by surowemu ojcu przemawiającemu do zbuntowanej nastolatki.

Lena czuje się przytłoczona wspomnieniami i zaciska ręce w pięści; Tack, najwyraźniej próbując ugłaskać ją, zanim na dobre wybuchnie, stosuje stare, dobre włazidupstwo:

Posłuchaj, Lena. — Tym razem Tack podnosi głowę. — Prosimy cię o to, ponieważ ci ufamy. Masz zdolności przywódcze. Jesteś nam potrzebna.
Szczerość w jego głosie jest tak zaskakująca, że nie wiem, co odpowiedzieć.

Leno, nie osłabiaj mnie; nadal się nie zorientowałaś, że tych dwoje psychopatów powie ci wszystko, co chciałabyś usłyszeć, bylebyś tylko zatańczyła, jak ci zagrają?

W moim dawnym życiu nigdy nie byłam przywódczynią. To Hana nią była. Ja musiałam słuchać.

Czy ja wiem? Owszem, to Hana inicjowała co głupsze zabawy (vide włam do rządowego budynku), ale nic w „Delirium” nie sugerowało, by siłą narzucała ci swą wolę.

Kiedy to się skończy? — odzywam się po chwili.
Nie wiem — odpowiada Tack. Po raz pierwszy od kiedy go znam, przyznaje, że czegoś nie wie. Próbuje skręcić papierosa, ale ręce mu się trzęsą. Na moment daje za wygraną, a potem próbuje od nowa. — Może nigdy. — Wreszcie poddaje się i zdegustowany wyrzuca papierosa. Kilka sekund stoimy w ciszy.

Bardzo to wszystko dramatyczne, ale przypominam, że wplątaliście się w najnowszą awanturę a) na własne życzenie i b) cholera wie po co.

Bram i ja potrzebujemy jeszcze kogoś — przerywam milczenie. — Na wypadek, gdyby jednemu z nas się nie powiodło, żeby to drugie dalej miało wsparcie.

No raczej, biorąc pod uwagę, że w drugiej grupie dywersyjnej są cztery osoby. Naprawdę nie wpadli na to, by podzielić ich po równo?

Tack znowu podnosi głowę. Dociera do mnie wtedy, że przecież on też jest młody — Raven powiedziała mi kiedyś, że ma dwadzieścia cztery lata.

No proszę, zajęło nam to półtora tomu, ale wreszcie poznaliśmy wiek jednej z głównych postaci serii! Kto wie, jakich jeszcze odkryć dokonamy, zanim „Requiem” dobiegnie końca?

I teraz na tyle właśnie wygląda. Przypomina dziecko przepełnione wdzięcznością, że ktoś zaoferował mu pomoc w zadaniu domowym.

Chyba nie rozumiem. Za co Tack jest jej taki wdzięczny?...No, chyba że ta metafora jest trafniejsza niż myślę i Tack bez pomocy Leny nie jest w stanie podzielić sześciu przez dwa.

Chwila ta jednak szybko mija i jego twarz znowu staje się surowa i nieprzystępna. Wyciąga paczkę tytoniu, kilka bibułek i zaczyna skręcanie od nowa.

Swoją drogą, wody nie ma, leków nie ma, zapasów nie ma, ale Tack o zaspokojenie swojego nałogu potrafi najwyraźniej doskonale zadbać.

Możecie wziąć z sobą Coral — odpowiada.

Oho, wyczuwam dramę na horyzoncie.


Część misji, która przeraża mnie najbardziej, to wędrówka przez obóz. Pippa daje nam jedną z latarenek, niesie ją Bram. W jej migoczącym blasku otaczający nas tłum widzimy tylko fragmentarycznie: tu błysk czyichś zębów, tam kobieta z obnażoną piersią karmiąca dziecko i rzucająca nam spojrzenie spode łba.

Wędrówka z latarenką dającą światło na tyle marne, aby nie widzieć niczego wyraźnie, ale jednocześnie na tyle mocne, by widział cię potencjalny zabójca, to zaiste świetny pomysł.

Fala ludzi rozstępuje się przed nami niechętnie i tuż za nami zamyka. Wyczuwam ich pragnienie, już teraz słychać jęki i szepty: wody, wody.

Nie zamieszczałam cytatu, ale dzisiejsza narracja Leny rozpoczęła się o zachodzie słońca, co oznacza, że ci z tutejszych obywateli, którzy nie zdołali na czas dopchać się do rzeki, funkcjonują bez wody cały dzień; biorąc pod uwagę, w jakim stanie była większość z nich, zanim wyschło źródło, mam przygnębiające poczucie, że wizyta pani Jadzi będzie w tym momencie widziana przez wielu jako wybawienie.

Zewsząd z ciemności dochodzą krzyki, przytłumione wrzaski, odgłos pięści uderzającej w czyjeś ciało.
Wreszcie docieramy na brzeg rzeki, teraz upiornie cichy. Nikt już nie walczy o wodę, nie ma już bowiem o co walczyć: z rzeki została tylko cieniutka strużka, nie szersza niż palec, czarna od mułu.

Moje pytanie, dlaczego tysiące osób kłębi się w tym miejscu, nadal pozostaje zasadne.

Oliver, serio: ludzie mają coś takiego jak instynkt przetrwania. Część z tych nędzarzy może być faktycznie za słaba/zbyt schorowana na wędrówkę, ale każdy, kto ma siłę lać po pysku współbratymca powinien już dawno zwinąć majdan i ruszyć w długą w poszukiwaniu nowego mieszkania. Ja autentycznie mam wrażenie, że na tym etapie autorka nie pamięta już, że nikt nie zmusza nikogo do koczowania w Waterbury i Odmieńcy mogą wędrować po Głuszy wzdłuż i wszerz – zwłaszcza, że większość z nich nie jest powiązana z RO i nie może wiedzieć o wzmożonych patrolach porządkowych.

Lena, Bram i Coral wędrują do jednego z „lepiej umocnionych odcinków” sześć kilometrów na północny zachód; liczą na to, że zrobienie tam rozróby odwróci uwagę porządkowych od grupy Raven.

Wcześniej Pippa otworzyła drugą, mniejszą lodówkę, pokazując nam półki wyłożone bronią przysłaną przez ruch oporu.

RO dostało chyba jakieś rządowe dotacje i musi się rozliczyć co do grosza; inaczej nie potrafię wyjaśnić zagadki oddawania cennych zasobów kobiecie, która używa ich wyłącznie jako dekoracji zamrażarki.

Tack, Raven, Lu, Hunter i Julian dostali po jednej sztuce. My musimy zadowolić się butelką wypełnioną do połowy benzyną i zatkaną starą szmatą — „granatem dla ubogich", jak to określiła Pippa.

Innymi słowy, grupa, która w założeniu w ogóle nie powinna nadziać się na wroga (od czegoś w końcu są pozostałe zespoły) dostała wszystkie gnaty, tymczasem dywersja – która z definicji ma zrobić zamieszanie i ściągnąć na siebie uwagę – posiada wyłącznie nie-granat...który chyba przydałby się do wysadzania tamy nieco bardziej niż spluwa.

Naprawdę, ta akcja zapowiada się coraz lepiej.

Milczącym porozumieniem zostałam wybrana do jej niesienia. Teraz przy każdym ruchu uderza mnie w kręgosłup, a do tego w plecaku wydaje się cięższa. Ciągle mam przed oczami wizję niespodziewanej eksplozji, która rozniesie mnie na strzępy.

Patrz wyżej.

Wreszcie dochodzimy do miejsca, gdzie obóz styka się z południową częścią muru granicznego, gdzie fala ludzi i namiotów rozbija się o kamień. Ta część granicy i miasta opustoszała. Ogromne, ciemne reflektory wyciągają nad obozem szyje jak żurawie. Świeci się tylko jedna żarówka: jej białe światło zarysowuje jasno kształty przedmiotów, ale szczegóły pozostawia w mroku niczym latarnia oświetlająca ciemną taflę wody.

Czy Waterbury nie jest rzekomo zupełnie puste? Kto w takim razie pilnuje tego odcinka? A jeżeli nikt, to po diabła zostawiać włączone reflektory w świecie, gdzie prąd jest na wagę złota?

Od środka zżera mnie niepokój. Nie martwię się zbytnio o nas — jeśli wszystko pójdzie dobrze, nie będziemy nawet musieli przedzierać się przez mur — ale Julian porwał się z motyką na słońce. Nie ma pojęcia, w co się wpakował.

Julian doskonale wie, w co się wpakował – zgłosił się na ochotnika na ochroniarza, aby reszta zespołu mogła w spokoju pracować. Przestań, do diaska, traktować go jak niepełnosprytne dziecko.

To szaleństwo — odzywa się nagle Coral cienkim głosem. Cały czas musiała walczyć z paniką. — To nie ma prawa się udać. To samobójstwo.
Nie musiałaś z nami iść — odpowiadam ostro. — Nikt cię do tego nie zmuszał.

Niby racja, ale alternatywą było siedzenie w kamiennym kółeczku otoczonym gromadą krwiożerczych bezdomnych, więc jakoś nie dziwię się Coral, że wybrała bramkę numer jeden, nawet nie mając większego zaufania co do powodzenia planu. I tak, dziewczyna ma rację: to JEST szaleństwo.

Ale Coral zdaje się w ogóle mnie nie słuchać.
Powinniśmy byli się spakować i wynieść stąd — mówi.

Ciekawe, czy kiedyś trafię na powieść YA, w której nie będę przynajmniej częściowo kibicować Scary Sue. Coral, co ty na to, żeby rzucić w diabły PŚ i odbić Lenie Juleczka? Jesteście najrozsądniejszymi osobami w tym cyrku, z przyjemnością czytałabym o waszych losach.

I zostawić resztę na pastwę losu? — odparowuję.

Leno, przestań udawać świętszą, niż jesteś; obie doskonale wiemy, że troska o innych ludzi, jeżeli tylko nie są oni twymi tru loffami, jest dla ciebie obcym zjawiskiem. Nie miałaś żadnego problemu ze skazaniem na cierpienie własnej rodziny i nie miałabyś żadnego problemu ze skazaniem na śmierć tłumu żebraków – robisz to tylko dlatego, że z jakiegoś powodu uparłaś się spędzić resztę życia jako popychadło Raven.

Coral nie odpowiada. Najwyraźniej jest tak samo nieszczęśliwa jak ja, że zostałyśmy zmuszone do wspólnej akcji — a pewnie nawet bardziej nieszczęśliwa, ponieważ ja tu dowodzę.

Absolutnie nic na to nie wskazuje; Coral punktuje tylko bezsensowność całej akcji i podsuwa rozsądną alternatywę. Przestań projektować na nią własną zazdrość i kompleksy, Coral ani razu nie zrobiła ci bodaj najlżejszego afrontu.

Nasi bohaterowie idą, idą, mijają stare szosy i drogowskazy:

Spoglądam na mały plastikowy zegarek, który pożyczył mi Bestia: jest wpół do dwunastej. Wyruszyliśmy półtorej godziny temu. Za trzydzieści minut powinniśmy podpalić szmatę i przerzucić butelkę przez ogrodzenie. W tym samym czasie nastąpi eksplozja po wschodniej stronie, nieco na południe od miejsca, gdzie Raven, Tack, Julian i inni będą przekraczać mur. Te dwie eksplozje powinny odciągnąć uwagę od ich przeprawy.

No i fajno, ja jednakowoż nadal zastanawiam się, czy Raven i reszta też dostali jakąś namiastkę materiałów wybuchowych, czy też będą wzorem matki Leny niszczyć tamę nożyczkami, pilnikiem do paznokci i łyżeczką do herbaty.

Tutaj, daleko od obozu, granica jest lepiej utrzymana. Wysoki betonowy mur jest gładki i nieuszkodzony, reflektory działają i jest ich więcej: przypominają ogromne, szeroko otwarte oczy, oślepiają nas co kilka metrów. Za reflektorami widać czarne sylwetki apartamentowców, oszklonych budynków i kościelnych wież. Wiem, że zbliżamy się do centrum miasta, do obszaru, który w przeciwieństwie do peryferyjnych osiedli mieszkalnych nie został całkowicie ewakuowany.

Czyli...Waterbury nie zostało ewakuowane? Ewakuacja miała miejsce jedynie na przedmieściach? I RO UWAŻA, ŻE OSIĄGNĘLI WIELKI SUKCES?! POMIMO TEGO, ŻE JEDYNE, CO W TEN SPOSÓB OSIĄGNĘLI, TO POKAZANIE MAŁEMU BRATU PALUSZKIEM, GDZIE ZNAJDUJĄ SIĘ SIŁY BOJOWE ODMIEŃCÓW?!

...Poddaję się.

Bram gasi latarenkę, nasza trójca chowa się między drzewami, żeby nie dostrzegły ich reflektory, Coral nadal jest przerażona:

Gdy moje oczy przystosowują się do mroku, dostrzegam małe światełko, jak pomarańczowy świetlik, unoszące się nad murem. Rozbłyskuje jaśniej, przygasa i znowu rozbłyskuje. Papieros. Strażnik. Kolejny wybuch śmiechu przerywa ciszę, tym razem głośniejszy. Słychać męski głos:
Nie ma bata, stary.
Strażnicy, liczba mnoga. A więc tak to wygląda. Wzdłuż muru rozstawione są punkty obserwacyjne.

Czy ów fakt nie powinien być ci na tym etapie serii doskonale znany?

To dobra i zła wiadomość. Więcej strażników to więcej osób, które mogą wszcząć alarm, ale zarazem więcej oddziałów, których uwagę będzie można odwrócić od głównej akcji.

No...nie bardzo. Jeżeli masz pięciu mundurowych i podpalisz dwa punkty w mieście, możesz być pewna, że nikt nie będzie pilnował tamy. Jeżeli masz ich pięciuset, z pewnością znajdzie się przynajmniej dwóch, których będzie można oddelegować do patrolowania okolicy.

Lena przyznaje jednak, że obecność strażników utrudni dywersję. Do akcji zostało dwadzieścia minut, dziewczyna daje Bramowi znak, by szedł za nią (a co z Coral?).

I wtedy dostrzegam metalową konstrukcję wznoszącą się nad murem jak ogromna klatka dla ptaków. Wieża alarmowa. Manhattan, którego mur graniczny przypominał tutejszy, miał podobne wieże. W środku znajduje się druciana klatka, a w niej mechanizm włączający alarm w całym mieście, ściągający porządkowych oraz policję ku granicy.

No dobra, ale właściwie po co? Okej, ostatnimi czasy rebelianci zaczęli robić nieco poważniejsze akcje niż wpuszczanie krów do laboratorium, ale przecież jeszcze niedawno zgodnie z oficjalną linią partii w Głuszy nie było nic poza Wobo. Po co aż takie umocnienia na granicy?

No, chyba że to do ścigania tych nastolatków, którzy chcą uciec do Zakazanego Lasu; to by tłumaczyło, dlaczego Lenę i Plastikową Simorośl w swoim czasie goniło pół Portland.

Wieża alarmowa jest na szczęście ulokowana w jednej z ciemnych przerw między reflektorami.

Dlaczego wieża nie ma własnego oświetlenia? Strażnicy w nocy muszą uruchamiać alarm na czuja?

Mimo wszystko trzeba założyć, że tej części ogrodzenia też strzegą strażnicy, nawet jeśli stąd ich nie widać. Zwieńczenie muru jest masywne i skryte przed naszym wzrokiem, może się tam więc kryć nie wiadomo ilu porządkowych.

Ja wiem, że porządkowi w Oliverversum to nie są tytani intelektu, ale nawet oni nie ustawialiby się na patrolu tylko tam, gdzie im świeci.

Szeptem nakazuję Bramowi i Coral, żeby się zatrzymali. Wciąż jesteśmy dobre trzydzieści metrów od muru, ukryci w cieniu sosen i dębów.

Uff, jednak nie porzucili jej na pastwę losu w lesie.

Lena dzieli się planem zresztą zespołu:

Odpalimy butelkę tak blisko wieży alarmowej, jak tylko się da — mówię cicho. — Jeśli eksplozja nie spowoduje włączenia alarmu, zrobią to strażnicy. Bram, zajmiesz się jednym z dalszych reflektorów. Byle nie bardzo odległym. Jeśli na wieży są strażnicy, dobrze by było, gdyby się ruszyli. Chciałabym podejść trochę bliżej, zanim rzucę to cholerstwo.
(…)
A co ja mam robić? — pyta Coral.
Zostaniesz tutaj. Na straży. Będziesz w pogotowiu, gdyby coś mi nie wyszło.
To bzdura — oświadcza bez przekonania.

Mam szczerą nadzieję, że owa bzdura odnosi się do akcji jako takiej, a nie faktu, że Lena jako Mary Sue z pewnością poradzi sobie ze wszystkim bez problemu i nie będzie potrzebowała wsparcia.

Zostało piętnaście minut; Lena szykuje butelkę, zapałki i przypomina sobie instrukcję Pippy, która zasadniczo sprowadza się do podpalenia szmaty w butelce.

Biorę głęboki oddech i cicho wypuszczam powietrze z płuc. Nie chcę, żeby Coral wiedziała, że się denerwuję.

To byłoby całkiem miłe i rozsądne ze strony Leny – Coral już się boi, nie ma co nakręcać paniki w zespole – gdyby nie fakt, że jestem dziwnie przekonana, iż chodzi tu przede wszystkim o dumę Leny i chęć zaimponowania rywalce.

Lena nakazuje Bramowi się oddalić i czekać z rozwaleniem reflektora do jej gwizdu.

Coral i ja czekamy w ciszy. Gdy w pewnej chwili nasze łokcie się stykają, ona gwałtownie się odsuwa.


Oliver, jesteśmy w środku akcji, a Coral ewidentnie ma teraz większe zmartwienia na głowie, niż ewentualna (i nadal niczym niepotwierdzona) antypatia wobec Leny.

Nadchodzi godzina zero; Lena jest przerażona, serce wali jej jak młot, ale daje radę zagwizdać; Bram posłusznie rozwala reflektor.

Podrywam się i ruszam pędem w stronę ogrodzenia. Słyszę krzyki, ale nie potrafię rozróżnić słów ani skupić się na czymkolwiek poza tą kamienną ścianą i górującą nad nią wieżą. Teraz, gdy reflektor zgasł, jej sylwetka odcina się jeszcze wyraźniej oświetlona przez księżyc i światła z głębi miasta. Pięć metrów od muru przyciskam się do pnia młodego drzewa.

Wiecie, co mnie regularnie zachwyca? Niemal wszystkie plany Leny kończą się sukcesem wyłącznie dlatego, że Oliver zmusza statystów, by zachowywali się jak postacie z gier komputerowych. Tak, zniszczenie sprzętu z pewnością spowoduje, że część strażników pobiegnie sprawdzić, co się stało; jednak w prawdziwym życiu druga część (uczulona przez ostatnie wypadki) natychmiast zaczęłaby pilnie rozglądać się po okolicy, świadoma, że reflektory raczej nie pękają same z siebie i ktoś tu zapewne próbuje wywinąć jakiś numer.

Lena próbuje podpalić butelkę, niestety trzy zapałki po kolei gasną od razu po zapaleniu.

Ciszę przerywa seria z broni palnej. Strzały rozlegają się chaotycznie, nieregularnie — strzelają na oślep, więc odmawiam krótką modlitwę, żeby Bram był już z powrotem między drzewami, skąd będzie mógł bezpiecznie obserwować, czy reszta planu przebiega jak trzeba.

Ciekawe, czy któryś ze strażników wpadnie na to, by przeszukać okolicę.

Lenie wreszcie udaje się podpalić szmatę i rzuca bombę w stronę wieży.

...A tu zonk!

Butelka leci w stronę muru, tworząc wirujący ognisty krąg. Czekam na eksplozję, ale na próżno: płonąca szmata wypadła z butelki i dryfuje w stronę ziemi. Przez chwilę jak w transie obserwuję tor jej lotu — wygląda jak ognisty ptak, który ranny pikuje w dół i spada w zarośla u podnóża muru. Butelka rozbija się o beton, nie powodując żadnych szkód.


Ale jak to tak? Nie udało się? Naszemu Specjalnemu Płatkowi Śniegu?! Autorko, lepiej, żeby okazało się, że jest to tak naprawdę ukryte błogosławieństwo (bo np. w przypadku walnięcia w alarm na miejscu zjawiłby się sam Mały Brat), bo inaczej stracę wiarę w naszą bohaterkę.

Co jest, do cholery? A teraz to znowu co?
Wygląda mi to na ogień.

Bystrzak z tego porządkowego.

Pewnie przez twój cholerny papieros.
Przestań psioczyć, tylko podaj mi gaśnicę.

No, jeżeli strażnicy ot, tak rzucają niedopałki w stronę pobliskich sosen...W sumie, to mógłby być niezły pomysł na ostateczne rozwiązanie problemu Głuszy.

Wciąż żadnego alarmu. Strażnicy pewnie przywykli do aktów wandalizmu ze strony Odmieńców i ani uszkodzony reflektor, ani mały pożar nie budzą ich większego niepokoju.

...Że co?

...Mam rozumieć, że tutejsi porządkowi nie tylko z jakiegoś powodu nie przejmują się faktem, że mają pod nosem istną kolonię Odmieńców, ale w dodatku nawet nie mrugną, gdy jakiś rozżalony żebrak w ataku furii rozwali im sprzęt za ciężkie pieniądze?

...Autorko, czy ty nas wszystkich trollujesz?

Możliwe, że to okaże się bez znaczenia — misja Aleksa, Pippy i Bestii jest ważniejsza, bo ulokowana bliżej miejsca głównej akcji — ale kto wie, ich plan też mógł nie wypalić. A wtedy w mieście nadal będzie się roić od strażników, czujnych, zwartych i gotowych. Co będzie równe posłaniu Raven, Tacka, Juliana i reszty na rzeź.

Julka proszę bezwzględnie uratować, Hunterowi i Dani też nie życzę źle, ale co do naszej pary potworów:




Bez zastanowienia zrywam się na nogi i rzucam w stronę rosnącego przy murze dębu. Powinien udźwignąć mój ciężar.
Wiem tylko jedno: muszę się przedostać przez mur i sama uruchomić alarm.


Czy misja Leny się powiedzie? O tym w następnym odcinku.

Zostańcie z nami!

Maryboo