niedziela, 31 marca 2019

Część XXX



Czas zakończyć tom drugi. Dzisiejszy odcinek będzie króciutki, bo nie zostało nam już dużo stron, ale za to dostaniemy twist, którego na pewno nikt z nas nie chciał, ale część mogła się go domyślać. 

Nasza wesoła gromadka dociera do zaparkowanej na jakimś pustym (ofkors) parkingu białej furgonetki z podrobionym napisem WON. Nikt ich nie goni, ani nie zaczepia, bułka z masłem. 

Julian waha się przez chwilę. Widzę, że jego wzrok spoczywa na napisie.
— Wszystko w porządku - uspokajam go, po czym pakuję się do furgonetki i siadam na podłodze ze skrzyżowanymi nogami.
Julian wchodzi za mną. Raven kiwa głową i zamyka drzwi. Słyszę, jak wdrapuje się na miejsce pasażera. A potem następuje cisza, którą zakłóca jedynie bębnienie deszczu o blaszany dach. Jego rytm wibruje przez moje ciało. Jest zimno.
— Co tu się... - zaczyna Julian, ale go uciszam. Nie jesteśmy jeszcze bezpieczni i nie uspokoję się, dopóki nie wyjedziemy poza miasto. Wycieram wiatrówką krew z dłoni, ściągając rękaw w dół, i zaciskam rękę w pięść. Rozlegają się czyjeś kroki, drzwi od strony kierowcy otwierają się i słyszę warkliwy głos Tacka:
— Masz ich?
— Czy byłabym tu, gdybym ich nie miała? - odpowiada Raven pytaniem na pytanie.
— Krwawisz.
— To tylko draśnięcie.
— No to jedziemy.
Silnik z drżeniem budzi się do życia i nagle mam ochotę krzyczeć z radości. Raven i Tack wrócili i warczą na siebie, tak jak zawsze robili i będą robić. Przyjechali po mnie i teraz razem udamy się na północ: znowu jesteśmy po tej samej stronie. Wrócimy do Głuszy, a ja zobaczę Huntera, Sarę i Lu. Zwiniemy się znowu w sobie jak paproć na mrozie, zostawimy ruch oporu jego walkom i planom, Hieny ich tunelom, a AWD jej remedium, cały zaś świat jego chorobie i ślepocie. Jak dla mnie wszystko to może obrócić się w ruinę. Najważniejsze, że my będziemy bezpieczni, ukryci między drzewami, zaszyci w swoich gniazdach jak ptaki. 

Eee… Lenuś, słonko, serio myślisz, że to już koniec? Tak po prostu wrócicie na stare śmieci i będzie jak dawniej? O słodka naiwności. 

Lenka jest strasznie wyczerpana, więc szybko zasypia, trzymając Julka za rękę.  

Budzę się, kiedy Julian szepcze moje imię. Leżę na jego kolanach, wdychając zapach jego spodni.

 Fuj.

Podnoszę się szybko, zakłopotana, i przecieram oczy.
— Zatrzymaliśmy się — mówi, chociaż to oczywiste. Deszcz przeszedł w delikatny stukot. Słychać trzask drzwi furgonetki. Raven i Tack przekomarzają się, głośno i z werwą. Musieliśmy już minąć granicę.
Drzwi z tyłu otwierają się i oto widzę rozpromienioną Raven, a za jej plecami Tacka stojącego ze skrzyżowanymi rękami, z zadowoloną miną. Rozpoznaję opuszczony magazyn po popękanym parkingu i drewnianym zarysie wychodka. Raven podaje mi rękę, ujmuje mocno moją dłoń i pomaga wyjść z furgonetki.
- Jak brzmi magiczne słowo? - mówi, gdy tylko moje stopy dotykają chodnika. Teraz jest odprężona, zrelaksowana i uśmiecha się. 
 
- Jesteś zdrowo popierdolona i masz ego wielkości Saturna. Może być?

- Jak mnie znalazłaś? - Chce, bym jej podziękowała, ale przecież nie muszę. Ściska moją rękę, a potem cofa dłoń i wiem, że jest świadoma, jak bardzo jestem jej wdzięczna.
- Było tylko jedno miejsce, w którym mogłaś być - odpowiada i jej oczy wędrują za mnie, w stronę Juliana, a potem znowu do mnie. I wiem, że to jest jej sposób na wyciągnięcie ręki na zgodę i przyznanie, że nie miała racji. 

I już wszystko jest ok.? Żadnej urazy, nic? Best friends forever, a Raven jest znowu zajebista. To jest jakiś syndrom sztokholmski, naprawdę. 

Julian też wyszedł na zewnątrz i rozgląda się wokół. Oczy ma okrągłe ze zdziwienia, a usta szeroko otwarte. Włosy, ciągle mokre, zaczęły mu się podkręcać na końcach.
-Wszystko w porządku - mówię. Wyciągam rękę i chwytam jego dłoń. Znów zalewa mnie fala radości. Tutaj można swobodnie trzymać się za ręce, przytulać, gdy człowiekowi zimno, przyklejać się jedno do drugiego w nocy, jakbyśmy byli posągami wykutymi z jednego kamienia.

AŁtorka tak strasznie chce być poetycka i wyrafinowana, ale te jej górnolotne (przynajmniej z założenia) wyrażenia zupełnie jej nie wychodzą.

- Chodźcie! - Tack rusza sprężystym krokiem w stronę magazynu. - Pakujemy się i ruszamy w drogę. Już i tak mamy dzień w plecy. Hunter będzie czekał razem z resztą w Connecticut.
Raven podnosi swój plecak i puszcza do mnie oko. Wiesz, że z Hunterem nie ma żartów - mówi. -Zbierajmy się lepiej.
Wyczuwam dezorientację Juliana. Osobliwy dialog, dziwne imiona, bliskość bujnych, nieprzyciętych drzew -to musi być dla niego za dużo. Ale pokażę mu ten świat i on go pokocha. Pozna go i pokocha, i pokocha go poznawać. Płyną przeze mnie słowa uspokajające i piękne. Teraz jest czas na absolutnie wszystko. 

Mdli mnie od tego patosu. Słowa uspokajające i piękne, no nie mogę…

Zanim nasza wesoła i zapewne piękna gromadka ruszy w drogę, Lena ma jeszcze do Raven jedno ważne pytanie. Dziewczyna chce wiedzieć, czy Raven wiedziała, że jej matka jest w ruchu oporu.
- Kobieta, która zabrała mnie z Ocalenia - ciągnę, chociaż Raven kręci głową, a na jej twarzy maluje się konsternacja - miała na szyi wytatuowane cyfry 5996. To numer porządkowy mojej mamy, z Krypt. - Przełykam ślinę. — To była moja mama.
Raven wyciąga dwa palce, jak gdyby chciała dotknąć mojego ramienia, ale szybko opuszcza rękę.
- Przykro mi, Lena. Nie miałam pojęcia. - Jej głos jest zaskakująco łagodny.
- Muszę z nią porozmawiać, zanim stąd wyjedziemy. Są... są rzeczy, które muszę jej powiedzieć.
Tak naprawdę jest tylko jedno pytanie, które chcę jej zadać, i już sama myśl o tym sprawia, że serce bije mi żywiej. Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Dlaczego pozwoliłaś, by cię zabrali? Dlaczego pozwoliłaś, bym myślała, że nie żyjesz? Dlaczego po mnie nie przyszłaś? Dlaczego nie kochałaś mnie bardziej? 

Bo nie miała innego wyjścia, bo tak było dla Leny bezpieczniej, bo nie chciała, żeby Lena tułała się po chaszczach. Ostatnie pytanie zaś jest dosyć niesprawiedliwe, choć przez Lenę przemawia ogólne rozgoryczenie całą sytuacją. Na jej miejscu też miałabym mnóstwo pytań, ale raczej nie takich, na które odpowiedzi są oczywiste.
Niestety Lena nie będzie mogła zadać żadnych pytań, mniej lub bardziej sensownych, bo jej mamy już nie ma w kryjówce.

- Wyjechała rankiem razem z kilkoma innymi. Oni są wyżsi rangą. Nie wiem, dokąd się udali. Nie wolno mi pytać.
- Wobec tego ona... należy do ruchu oporu? - pytam, chociaż to oczywiste.
Raven kiwa głową.
- Sama góra - mówi łagodnie, jak gdyby miało mi to coś wynagrodzić. Rozkłada ręce. - Tylko tyle wiem. 

I nie zdziwiło cię ani trochę, Raven, że szycha ruchu oporu kłopocze się ratowaniem jakiejś smarkuli? No tak, ale w końcu ten cały cyrk z Lenką i Julkiem to przecież była ważna i priorytetowa akcja, tylko dla elity. 
BTW, dostajemy następne potwierdzenie, po kim Lena odziedziczyła swoje supermoce, jej mamusia swoją zajebistością najpierw wydziabała dziurę w murze (przy małej pomocy wisiorka), uciekła z pierdla i przeżyła na gigancie, a nawet wspięła się na sam szczyt ruchu oporu.

Odwracam wzrok, przygryzam wargę. Na południowym krańcu nieba chmury rozstępują się jak prująca się powoli tkanina, odsłaniając plamy czystego błękitnego nieba.
- Przez większość życia myślałam, że nie żyje. - Nie wiem, czemu mówię to Raven ani jakie to ma znaczenie.
Wtedy Raven wreszcie ośmiela się mnie dotknąć, muska delikatnie mój łokieć.
- Ostatniej nocy przybył tu ktoś z Portland, jakiś zbieg. Uciekł z Krypt po wybuchu bomb. Nie mówił zbyt wiele, nawet nie podał swojego imienia. Nie wiem, co mu tam zrobili, ale... - Nie potrafi dokończyć. - W każdym razie może będzie coś wiedział o twojej mamie. A przynajmniej o niej z czasu, który tam spędziła.
- Okej. - Rozczarowanie przytłacza mnie i obezwładnia. Nie ma już sensu tłumaczyć Raven, że moją mamę przez wszystkie te lata trzymano w karcerze, a poza tym wcale nie muszę wiedzieć, jaka była wtedy. Chcę ją poznać teraz.
- Przykro mi - powtarza Raven i wiem, że naprawdę jest jej żal. - Ale przynajmniej wiesz, że jest wolna, prawda? Jest wolna i bezpieczna. - Przez jej twarz przebiega uśmiech. - Tak jak ty. 

Lena przyznaje Raven rację jak zwykle. Raven oznajmia, że wyruszają wieczorem. Zostało więc trochę czasu na… pomigdalenie się ze świeżo ocalonym truloffem.

Jego widok w tym miejscu — na tle ciemnych drzew rozciągających się po obu stronach i pod przejaśniającym się niebem — sprawia, że radość znowu we mnie wzbiera. W mgnieniu oka pokonuję dzielącą nas przestrzeń i wpadam w jego ramiona z taką siłą, że niemal przewraca się do tyłu.
— Tak. Wszystko w porządku. Nic mi nie jest. I tobie też nic nie jest. — Śmieję się. — Teraz już wszystko będzie dobrze.
— Uratowałaś mnie — szepcze. Muska ustami moje czoło.
Dotyk ten sprawia, że gorąco rozchodzi się po moim ciele. — Nie wierzyłem... nie sądziłem, że po mnie przyjdziesz.
— Musiałam. — Odsuwam się na tyle, by na niego spojrzeć, nie wypuszczając go jednak z objęć. Julian kładzie mi ręce na plecach. Chociaż spędziłam długi czas w Głuszy, uderza mnie znowu, jaki to cud stać z kimś w ten sposób. Nikt nie może nam tego zabronić. Nikt nie może nas powstrzymać. Wybraliśmy się nawzajem i reszta świata może iść do diabła.
Julian odgarnia mi włosy z oczu.
— I co będzie teraz? — pyta.
— Cokolwiek zechcemy. — Radość jest falą, na której mogłabym pofrunąć, poszybować aż do nieba.
— Cokolwiek? — Uśmiech na jego twarzy rozchodzi się powoli od ust do oczu.
— Cokolwiek i wszystko — odpowiadam i oboje jednocześnie zbliżamy się do siebie i odnajdujemy usta drugiego. Na początku idzie nam niezdarnie: jego nos uderza o moje usta, a potem trącamy się podbródkami. Ale Julian uśmiecha się i niespiesznie odnajdujemy nawzajem swój rytm. 

Nasze gołąbeczki beztrosko wymieniają ślinę, nieświadome niebożęta, że "jakiś potwór tu nadchodzi".  Lena jest w ekstazie, totalnie zapomniała już o bożku jesieni. Stwierdza nawet w myślach, że jej życie zaczyna się na nowo u boku człowieka z oceanem w oczach. 

Julian odsuwa się, by na mnie spojrzeć. Przejeżdża mi palcem po podbródku.
— Myślę... myślę, że złapałem ją od ciebie — oznajmia, łapiąc oddech. — Delirię.
— Miłość — poprawiam i obejmuję go w pasie. — Powtórz.
Julian waha się tylko przez chwilę.
— Miłość — mówi, smakując to słowo, i uśmiecha się. — Chyba mi się podoba.
— Z czasem pokochasz to słowo, uwierz mi. — Podnoszę się na palcach i Julian całuje mnie w nos, a potem muska ustami moje kości policzkowe, przebiega wargami po moim uchu i obsypuje delikatnymi pocałunkami czubek mojej głowy.
— Obiecaj, że zawsze będziemy razem, dobrze? — Błękit jego oczu przywodzi na myśl górskie jeziora. To oczy, w których można utonąć. — Ty i ja.
— Obiecuję.
Gdy wypowiadam te słowa, słyszę za sobą skrzypnięcie drzwi i odwracam się, spodziewając się ujrzeć w nich Raven, a wtedy rozlega się głos:
— Nie wierz jej.

O nie. 

Cały świat zamyka się wokół mnie jak powieka - na chwilę wszystko spowija mrok. Spadam. W uszach słyszę szum. Wessało mnie do tunelu, gdzie panuje ogromne ciśnienie i chaos. Głowa zaraz mi eksploduje. 

A mogło być tak pięknie. Wywołałam wilka z lasu. I to bardzo złego wilka. 

Zmienił się. Jest dużo chudszy, a od brwi aż do szczęki biegnie długa szrama. Na jego szyi, tuż za lewym uchem, wytatuowany mały numer otacza półkolem potrójną bliznę, która tak długo pozwoliła mi wierzyć, że jest wyleczony. Jego oczy - niegdyś tak słodkie i płynnobrązowe jak klonowy syrop - stały się zimne, surowe i twarde jak kamienie. Tylko włosy zostały te same: miedziane, jak korona z jesiennych liści. To niemożliwe. Zamykam oczy i znowu je otwieram. Chłopak ze snu, z innego życia. Chłopak, który wrócił zza grobu.
Alex. 

Well, fuck. Ograny chwyt pierwsza klasa. Liściasty truloff z martwych powstał, no szok i niedowierzanie. Ci z Was, którzy cieszyli się, że nigdy już więcej nie będziemy musieli się męczyć z tym psycholem, będą mocno zawiedzeni. Nie chcę spoilerować ostatniego tomu, ale ostrzegę Was chociaż, że Liściostfur będzie jeszcze większym skurwysynem, niż wcześniej. Przygotujcie się na trójkąt Lena-Alex-Julian, który będzie bardzo ciężki do strawienia. Kupcie sobie krople żołądkowe albo coś. A my spotkamy się po krótkiej przerwie. Wracamy po weekendzie majowym. Do zobaczenia!

Beige

niedziela, 10 marca 2019

Część XXIX


Lena zmierza w stronę Osiemnastej Ulicy, gdzie ma odbyć się egzekucja Juleczka; dziewczyna duma nad tym, że nawet jeśli szanse na odbicie ukochanego z rąk wroga są mizerne, to może przynajmniej uda jej się pomścić nieszczęśnika.

Northeastern Medical jest jednym z przyjemniejszych kompleksów laboratoryjnych, jakie widziałam. Ma kamienną fasadę oraz zdobione balkony i jedynie skromny mosiężny znak nad ciężkimi drewnianymi drzwiami informuje, że jest to obiekt medyczny. Pewnie kiedyś był to bank albo poczta — w czasach gdy wydatki nie były jeszcze regulowane, w czasach kiedy ludzie z różnych miast, nieoddzielonych od siebie murem, komunikowali się z sobą bez ograniczeń.

Chyba nie rozumiem. Czy mieszkańcy Oliverversum nie potrzebują banków? Mały Brat wypłaca obywatelom pensję w miskach ryżu i plakatach propagandowych? Nie mówiąc już o tym, że poczta powinna być instytucją priorytetową, skoro nie można się już swobodnie poruszać po kraju. Jestem w stanie zrozumieć, że władza nie patrzy łaskawym okiem na jakiekolwiek próby utrzymywania sieci ogólnonarodowych kontaktów (większe prawdopodobieństwo rebelii), ale na litość, Mały Bracie – nawet Korea Północna nie zrezygnowała z poczty jako takiej! Co ze starą, dobrą cenzurą?...Nie mówiąc już o tym, że Lena w „Delirium” otrzymała listę potencjalnych kandydatów, a PŚ kontaktował się z sympatykami, wrzucając ulotki do skrzynki na listy, więc jakaś forma komunikacji musi istnieć, chociażby na szczeblu lokalnym.

No i w końcu – skoro to „kiedyś” ewidentnie odnosi się do czasów sprzed blitzu (brak murów), to skąd Lena w ogóle wie, że istniały podobne instytucje i do czego służyły?

Ale można się było domyślić, że Julian Fineman nie zostanie uśmiercony wśród plebsu, w szpitalu miejskim lub na szpitalnym oddziale WON. Dla Finemanów wszystko, co najlepsze, nawet w obliczu śmierci.

Hi, hi – ciekawe, czy zamiast na tym metalowym łożu tortur, które widzieliśmy w scenie ewaluacji, ułożą Juleczka na aksamitnym szezlongu.

Chowam się w bramie sąsiedniego budynku i przeglądam szybko stos dowodów tożsamości, które ukradłam Hienom. Mój wybór pada na Sarę Beth Miller, dziewczynę, która przypomina mnie wiekiem i wyglądem. Przy pomocy noża robię wyżłobienie w miejscu, gdzie podany jest wzrost - sto siedemdziesiąt trzy centymetry żeby nie dało się go odczytać, a potem w ten sam sposób zamazuję numer identyfikacyjny pod jej zdjęciem.

Co z pewnością nie wyda się nikomu ani trochę podejrzane. I znów – rybko, czy nie wspominałaś ostatnio, że policja z pewnością zrobiła już najazd na waszą kryjówkę na Brooklynie? Jakim cudem nikt jeszcze nie zorientował się, że Magdalenę Ellę Haloway i Lenę Morgan Jones – buntowniczki w identycznym wieku, o identycznym wyglądzie (nawiasem mówiąc, zauważyliście, że nigdzie w „Pandemonium” nie jest wspomniane, by Lena przeszła jakąkolwiek metamorfozę w celu ukrycia swojej tożsamości? Żadnej peruki, farby do włosów, niczego?) i podobnym imieniu łączy podejrzanie dużo wspólnego? Połowa NY powinna być w tym momencie oblepiona listami gończymi z twoją buźką.

...No, chyba że tajne bojówki też nie kontaktują się ze sobą od czasu, gdy Mały Brat spopielił wszystkie znaczki pocztowe w kraju.

Nie mam wątpliwości, że został unieważniony. Najpewniej Sara Beth Miller nie żyje.

W związku z czym w tym samym momencie, w którym ktoś wrzuci dowód do systemu weryfikacji (pamiętacie scenę kontroli z „Delirium”?) jesteś w czarnej rzyci.

Lena wchodzi do budynku, a tam:

W środku znajduje się poczekalnia urządzona ze smakiem, na podłodze pluszowy dywan, wokół mahoniowe meble. Ogromny zegar ścienny, zabytkowy albo przynajmniej mający za taki uchodzić, tyka cicho, wahadło kołysze się rytmicznie. W recepcji siedzi pielęgniarka, za jej plecami widać małe biuro, a w nim rzędy szaf na dokumenty, biurko i ekspres do połowy wypełniony kawą.


A teraz uwaga, kochani, przygotujcie żenadometry; nasz szpieg z Krainy Deszczowców próbuje dowiedzieć się, gdzie przetrzymywany jest Juleczek:

Muszę z kimś porozmawiać – oznajmiam [pielęgniarce]. - To bardzo pilne.
Czy to dotyczy sprawy medycznej? - pyta kobieta.

Nie, założenia lokaty. Nadal nie potrafię pogodzić się z faktem, że jako mieszkanka tego uniwersum najwyraźniej jestem zmuszona trzymać oszczędności w skarpecie.

Ma długie paznokcie, idealnie okrągło spiłowane, i ciężką twarz z obwisłymi policzkami, przez co przypomina buldoga.

Niech zgadnę; ta niewiasta nie będzie postacią porażającą swą inteligencją i złotym sercem.

Tak. To znaczy nie. To znaczy w pewnym sensie. — Wymyślam wszystko na poczekaniu. Kobieta marszczy brwi. — Nie chodzi o moje problemy zdrowotne. Chciałabym złożyć doniesienie. — Ściszam głos do szeptu. — Chodzi o nielegalną działalność. Wydaje mi się... wydaje mi się, że moi sąsiedzi są zarażeni.
Kobieta stuka palcami o blat.
Najlepiej złożyć zawiadomienie na policji. Możesz pójść do któregokolwiek z miejskich posterunków porządkowych...

No raczej. Co jak co, ale właściwe postępowanie w tego rodzaju przypadkach z pewnością musi być szczegółowo rozpisane w Księdze SZZ albo jakiejkolwiek innej rządowej publikacji; ciężko mi uwierzyć, by w dystopicznym społeczeństwie nie kładziono obywatelom do głowy od maleńkości, komu i gdzie mają donosić na jednostki anormalne.

Nie o to chodzi — przerywam jej. Wyrównuję stos formularzy spiętych z sobą spinaczem, rzucając okiem na listę lekarzy, pacjentów i problemów: problemy z zasypianiem / sny!, chwiejne nastroje, grypa, i wybieram na chybił trafił nazwisko.

Pielęgniarka, jak rozumiem, nie miała nic przeciwko temu, by obca małolata ot, tak przerzucała sobie papiery z danymi wrażliwymi.

Muszę porozmawiać z doktorem Branshawem.
Odmawiam w myślach modlitwę, żeby doktor Branshaw okazał się mężczyzną. Ale to raczej bezpieczne założenie. Szkolenie medyczne jest długie i rygorystyczne, a od kobiet, nawet bardzo inteligentnych, oczekuje się raczej tego, że będą siedzieć w domu, spełniając swoje prokreacyjne i wychowawcze obowiązki.

...Nie? W „Delirium” było jasno powiedziane, że w przypadku sparowanych studentów czeka się ze ślubem do zakończenia ich edukacji, i że dotyczy to również kobiet. Oczywiście, może być i tak, że dziewczyny są celowo oblewane na egzaminach, coby nie miały szans na zdobycie dyplomu – ale w takim układzie miło byłoby to wiedzieć od początku, zwłaszcza że Lena pokładała spore nadzieje w karierze akademickiej. Jakim cudem ani razu nie usłyszeliśmy z jej strony narzekań czy obaw, że cała jej ciężka praca w szkole może pójść na marne, bo kobieta w Oliverversum nie jest mile widziana w środowisku innym niż kuchenne?

Jest pani pacjentką doktora? — Znowu stuka palcami o blat. Najwyraźniej jest znudzona.

Wiecie co? Bardzo bym chciała, żeby okazało się, że pani recepcjonistka jest spokrewniona ze strażnikiem z Krypt, którego poznaliśmy w „Delirium”, i że - podobnie jak on w mojej wersji kanonu - zgadza się grać z Leną w tę żenującą grę tylko po to, by sprawdzić, do jakich absurdów będzie w stanie posunąć się nasza protagonistka, by dostać się w pilnie strzeżone miejsce.

...To, albo żeby okazała się być zakamuflowaną panią Jadzią.

Doktor Branshaw będzie wiedział, co robić. To mi naprawdę nie daje spokoju. Proszę zrozumieć: mieszkam pod tymi ludźmi. A moja siostra... ona nie jest jeszcze wyleczona. O niej też myślę, wie pani. Czy nie macie tu czegoś w rodzaju, sama nie wiem... Szczepionki, którą można by jej zaaplikować?

Owszem – odpowiada, spoglądając na mnie z kamiennym wyrazem twarzy – Nazywa się „remedium” i aplikuje się ją obywatelom, którzy ukończyli osiemnaście lat, z czego powinnaś doskonale zdawać sobie sprawę.

Doktor Branshaw nie ma na dzisiaj żadnych wolnych terminów. Zresztą wszyscy nasi lekarze są zajęci w związku z pewnym wyjątkowym wydarzeniem...
Taaak, wiem. Julian Fineman. — Niedbale macham ręką. — Nie musi mi pani mówić.
Kobieta spogląda na mnie podejrzliwie.
Skąd wiesz...?
Przecież mówią o tym we wszystkich wiadomościach — przerywam jej.

Owszem, nie mówią jednak, gdzie odbędzie się egzekucja Juleczka. Lena zdaje sobie zresztą z tego sprawę... w związku z czym otrzymujemy poniższy brylant:

Wchodzę teraz w rolę bogatej, rozpieszczonej córki polityka, może kogoś z samej góry AWD. Dziewczyny, która zawsze dostaje, czego chce.
Jasne, rozumiem, że chcecie to utrzymać w tajemnicy. Kto by chciał najazdu prasy. Niech się pani nie boi, nie mówią gdzie. Ale mam znajomych, którzy mają znajomych i... sama pani wie, jak się takie rzeczy rozchodzą.



Drogie autorki literatury YA, pozwólcie, że zdradzę Wam sekret: bohaterowie tworzonych przez was książek nie wiedzą – a przynajmniej nie powinni wiedzieć – że w danej scenie obcują ze Specjalnym Płatkiem Śniegu, którego sprytne inaczej fortele muszą zakończyć się powodzeniem, aby akcja powieści mogła płynnie potoczyć się naprzód.

Pomijając już fakt, że historia Leny nie trzyma się kupy – córka wpływowego polityka, która włóczy się przemoczona i śmierdząca (Lenka mogła buchnąć kaszmiry pani Fineman, ale obawiam się, że niespecjalnie sprawdzą się w roli kamuflażu, ukryte pod upapraną wiatrówką) po mieście i opowiada pierwszej lepszej pielęgniarce, że mieszka drzwi w drzwi z potencjalnymi wywrotowcami, naprawdę? w prawdziwym świecie po podobnym wyznaniu Lenka nie tylko nie otrzymałaby żadnych przydatnych informacji, ale w dodatku zostałaby siłą zawleczona na zaplecze, gdzie oczekiwałaby przyjazdu mundurowych.

Lena jest nastolatką, i to nastolatką drobną, nie wyglądającą na starszą, niż w rzeczywistości. Jest utytłana, przemoczona i kręci się po obiekcie, w którym zdecydowanie nie powinna obecnie przebywać, wciskając pracownikom podejrzane bajeczki i chwaląc się wszem i wobec, że jest zaznajomiona ze szczegółami, do których przeciętny zjadacz chleba w Oliverversum nie powinien mieć dostępu.

Autorko, ktoś taki nie wzbudza respektu, podobnie jak nie wzbudzał go PŚ, machając ochronie Krypt przed nosem kartą biblioteczną. Nie ma naprawdę żadnego powodu, aby pielęgniarka wzięła bajania Leny za dobrą monetę, bo dziewczynie brakuje już tylko wielkiego transparentu z hasłem „wcale nie jestem Odmieńcem”, żeby ostatecznie się pogrążyć – zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy władza i wszyscy z nią obcujący muszą być szczególnie wyczuleni na potencjalnych buntowników.

Pochylam się, kładąc obie ręce na blacie, jak gdyby była moją najlepszą przyjaciółką, której mam właśnie powierzyć sekret.
Tak między nami, to uważam, że to głupie, nie sądzi pani? Jeśli doktor Branshaw zaaplikowałby mu remedium wcześniej, kiedy już operował jego mózg, wtedy można by uniknąć całego tego zamieszania. W końcu to tylko małe nacięcie, tak to się odbywa, prawda? — Odsuwam się od niej. — To też mu powiem, jak się z nim spotkam.

To się zaczyna robić naprawdę niezręczne. Drodzy czytelnicy, mam dla Was propozycję: ponieważ, jak się zapewne domyślacie, absolutnie-nie-wzbudzający-podejrzeń występ Leny zakończy się sukcesem – Oliver bardzo dba o to, by żaden z pomniejszych przeciwników naszej Mary Sue nie miał IQ wyższego niż pusty słoik miodu – cała nadzieja w Waszym talencie literackim: fiki z pielęgniarką (która może, lecz nie musi być/być spokrewnioną z panią Jadzią) wkręcającą Lenę ku chwale Małego Brata czas zacząć!

To nie jest pacjent doktora Branshawa — wtrąca pielęgniarka. — Nie można go więc winić.
Przewracam oczami tak samo, jak robiła Hana, kiedy Andrei Grengol zdarzyło się wypalić na lekcji coś wyjątkowo głupiego.

Żółwik, Leno, moja reakcja była identyczna. Droga pielęgniarko, nie krępuj się, podaj jej z rozpędu wszystkie informacje, łącznie z numerem buta małżonki właściwego lekarza prowadzącego.

Oczywiście, że jest. Każdy wie, że doktor Branshaw jest prowadzącym Juliana.
Nie, prowadzącym Juliana jest doktor Hillebrand — poprawia mnie.

...Ja tylko żartowałam.

Nieważne. Zawoła pani doktora Branshawa czy nie? — Zakładam ręce na piersi i dodaję: — Nie ruszę się stąd, dopóki się z nim nie zobaczę.

Pielęgniarka wzdycha ciężko, po czym woła w stronę przechadzającego się nieopodal ochroniarza:
George, wyprowadź tę młodą damę i dopilnuj, by więcej nie kręciła się po obiekcie.

Oliver, naprawdę: podejrzanie wyglądająca i zachowująca się nastka nie jest kimś, kto może stawiać warunki i dyktować reguły gry.

Rzuca mi pełne wyrzutu spojrzenie zwierzęcia, któremu nadepnięto na łapę. Psuję jej poranek, niszczę rutynowy porządek dnia.

I w dodatku zachowujesz się podejrzanie jak jasna cholera.

Poproszę dowód — mówi.
Wyciągam z kieszeni dowód Sary Beth Miller.

Pielęgniarka rzuca szybkie spojrzenie na zniszczony dokument, w którym dziwnym trafem zamazane są najistotniejsze informacje, po czym spokojnie udaje się na zaplecze, by zadzwonić po lokalny oddział bojówek.

Z trudem udaje mi się ustać spokojnie, gdy kobieta sprawdza dowód, znowu marszcząc brwi.
Nie mogę odczytać numeru — oznajmia.
W zeszłym roku wylądował w suszarce — wyjaśniam, machając ręką.

I to ma być niby wystarczające wytłumaczenie? Na litość, żyjesz w dystopicznym społeczeństwie; posiadanie dokumentu tożsamości, który z jakiegokolwiek bądź powodu jest niezdatny do użytku z miejsca powinno kwalifikować cię na przesłuchanie do Krypt, zwłaszcza przy tak kiepskiej wymówce – już widzę, jak mieszkaniec Oliverversum może sobie spokojnie łazić przez rok ze zniszczonym dowodem.

Proszę posłuchać, byłabym wdzięczna, gdyby pani porozmawiała z doktorem Branshawem i powiedziała mu, że tu jestem.

A swoją drogą, jak się za moment przekonamy, plan Leny opiera się na (niestety, słusznym) założeniu, że recepcjonistka oddali się na chwilę w celu sprawdzenia wiarygodności dokumentu; ciekawe, co zrobiłaby nasza bohaterka, gdyby podejrzliwa pielęgniarka postanowiła zagrać w jej grę i faktycznie ściągnęła doktorka do recepcji.

Będę musiała sprawdzić dowód w SWD — oświadcza. Udręka na jej twarzy maluje się teraz wyraźniej. Rzuca smętne spojrzenie na dzbanek z kawą i zauważam czasopismo wystające spod stosu dokumentów. Jej spokojny ranek diabli wzięli.

Rozczula mnie fakt, że w rozumieniu Leny (i zarazem autorki), największym problemem pielęgniarki byłby w tym momencie fakt, że została zmuszona do chwilowego oderwania się od ichniejszego „Życia na Gorąco”.

Podnosi się zza biurka. Dopiero teraz widzę, jaka jest gruba. Guziki fartucha z trudem dopinają się na piersiach i brzuchu.

...Oliver, nie. Zaklinam Cię, nie rób tego. Motyw „brzydki, ciężko myślący grubas jako element komiczny” naprawdę nie jest zabawny.

Proszę usiąść. To zajmie kilka minut.

Nasi porządkowi są wprawdzie szybcy, ale niestety, w przeciwieństwie do kolegów po fachu z Portland nie potrafią się teleportować.

Wychylam głowę, obserwuję, jak kobieta mija rzędy szafek z dokumentami i znika mi z oczu. (...) Natychmiast ruszam w stronę podwójnych drzwi.

Pomijając już swoisty absurd pielęgniarki jako pomniejszego bossa na danym poziomie gry (jeśli chodziło tylko o przedostanie się przez recepcję, to wystarczyło, no nie wiem, przeczołgać się pod kontuarem, kiedy gruba recepcjonistka zajęta będzie wcinaniem pączka, jak to grubi ludzie mają wszak w zwyczaju, czyż nie, autorko?), zastanawia mnie, dlaczego nie słychać nic o ochronie – żadnych pracowników AWD, żadnych osobistych goryli Finemana, brak nawet poczciwego ciecia siedzącego w stróżówce. Tatuś Julka naprawdę nie miał ochoty zabezpieczyć się jakoś na wypadek niezapowiedzianej wizyty buntowników, którzy mogliby chcieć odbić młodego chociażby w celu uniknięcia dekonspiracji?

Oznaki bogactwa nie sięgają tak daleko. Od progu wita mnie to samo smutne linoleum, te same szarobeżowe ściany co w innych laboratoriach i szpitalach.

Po diabła w takim razie urządzać recepcję w mahoniach?

Jakaś lekarka ze stetoskopem zawieszonym na szyi idzie z naprzeciwka, przeglądając kartotekę. Mijając mnie, zaciekawiona podnosi wzrok, a ja wbijam spojrzenie w ziemię. Na szczęście kobieta nie zatrzymuje mnie. Wycieram spocone ręce o tył spodni.

Oni wszyscy tutaj muszą mieć naprawdę tragicznie niskie pensje.

Laboratorium jest niewielkie i kiedy docieram do końca korytarza, widzę, że zaprojektowano je bardzo prosto: tylko jeden korytarz, biegnący wzdłuż całego budynku, a na końcu rząd wind, którymi można się dostać na pozostałe sześć pięter. Nie mam żadnego planu, pragnę jedynie znaleźć Juliana, zobaczyć go. Nie wiem, co chcę osiągnąć, ale ciężar noża przyciśniętego do mojego ciała działa na mnie pokrzepiająco.

Słowo daję, na miejscu Juliana wolałabym już chyba szybki i bezbolesny zastrzyk, niż bycie celem misji ratunkowej podobnego geniusza logistyki.

Wjeżdżam windą na pierwsze piętro. Tutaj dużo więcej się dzieje: słychać pikanie maszyn i pomruk rozmów, lekarze wbiegają lub wybiegają z pokoi zabiegowych.

Zaczynam podejrzewać, że Lena zdąży odwiedzić stołówkę, pralnię i kiosk z gazetami, nim ktokolwiek zainteresuje się, po co właściwie kręci się po budynku. Pielęgniarka z kolei jak nic porzuciła weryfikację danych na rzecz posilenia się w fast foodzie (tam w końcu żywią się grubi ludzie), skoro połowa służb porządkowych w mieście nie została jeszcze postawiona w stan gotowości w związku z faktem, że na obiekcie znajduje się niepożądana jednostka z fałszywym dokumentem tożsamości, zapewne współpracująca z wrogami państwa.

Lena chowa się w łazience, gdzie znajduje puste pojemniki na mocz; napełnia jeden z nich wodą, po czym wkręca napotkaną pielęgniarkę, że musi go odnieść doktorowi Hillebrandowi.

Gabinet doktora Hillebranda znajduje się na piątym piętrze — mówi. — Możesz to tam zostawić.

Jak się za moment przekonamy, Fineman senior zdecydowanie nie życzy sobie, by ktokolwiek kręcił się wokół gabinetu zabiegowego; jakim cudem pielęgniarki nie są świadome faktu, że tego dnia żaden szaraczek nie ma dostępu do Hillebranda, kierując dziewczynę w samo centrum istotnej operacji?

Dzięki! — mówię i ruszam korytarzem, wciąż czując na sobie ich wzrok.

No, chyba że to taka wyrafinowana pułapka; Thomas Fineman, wykorzystując szczątkowe informacje pozyskane od syna doszedł do oczywistego i podnoszącego na duchu wniosku, że żaden z Odmieńców prochu nie wymyśli, w związku z czym poinformował personel, żeby kierowali do niego każdą podejrzanie zachowującą się jednostkę. Korzyść podwójna: buntownik wpadnie w zasadzkę, a Thomas zdrowo się uśmieje, oglądając po wszystkim nagrania z kamer monitoringu.

...Naprawdę, dlaczego fabuła tych książek nigdy nie może iść po mojej myśli?

Przy końcu korytarza mijam przeszklone drzwi. Widzę za nimi kilku pacjentów w białych fartuchach, którzy oglądają telewizję, z rękami i nogami przywiązanymi do foteli.

Ale...dlaczego? Co tu się wyrabia? Dlaczego pacjenci są przywiązywani do foteli? Nie może chodzić o zaburzenia psychiczne, skoro osoby uznawane przez system za niespełna rozumu są z automatu kierowane do zakładów karnych. I czy w kompleksie laboratoryjnym w ogóle przebywaliby jacyś pacjenci?

Lena dochodzi do wniosku, że skoro doktor urzęduje na piątym piętrze, to tam odbędzie się zabieg Julka.

Błagam — mówię w myślach, nie kierując tej prośby do nikogo szczególnego. Nie jestem pewna nawet, o co tak naprawdę proszę. O możliwość, by go ocalić. O możliwość, by go chociaż zobaczyć. Chcę, żeby wiedział, że przyszłam po niego. Chcę, żeby wiedział, że w którymś momencie, tam w podziemiach, pokochałam go.

Ja wiem, że cały myk z akcją Leny polega na tym, że dziewczyna działa w afekcie i zasadniczo nie wie nawet, co właściwie chce osiągnąć, ale naprawdę chciałabym zobaczyć, jak właściwie wyobrażała sobie konsekwencje tej wycieczki. Weźmie Juleczka na barana i pobiegnie truchtem do wyjścia (nawiasem mówiąc, niekiepski plan, istnieje szansa, że reszta obsady byłaby tak skonfundowana, że w swym osłupieniu nie próbowaliby jej nawet zatrzymać)? Popełni widowiskowe seppuku na oczach całego zgromadzenia? Rzuci się z nożem na Finemana, lekarza i grubą pielęgniarkę (ale to ostatnie możemy jej wybaczyć, wszak grubi ludzie nie pasują do zabytkowych zegarów)?

Kiedy docieram na szczyt schodów, mam już pewność, że to tu: kilkanaście metrów dalej, w głębi korytarza, przed drzwiami sali zabiegowej, stoi Thomas Fineman (z założonymi na piersiach rękami, w otoczeniu kilku ochroniarzy) i rozmawia z lekarzem i trzema laborantami.

O, więc jednak znaleźli się jacyś ochroniarze!...I, jak widać na załączonym obrazku, świetnie sprawdzają się w tej roli, otaczając kółeczkiem pryncypała miast monitorować obiekt i nie dostrzegając niepożądanych osób kręcących się dosłownie rzut kamieniem od nich.

Gdy wyjdę na korytarz, będę mieć tylko kilka sekund, zanim się odwrócą, zauważą mnie i spytają, co tu robię.

No to...może tego nie rób, przynajmniej do czasu, kiedy znajdują się w zasięgu twego wzroku?

Lena w pierwszej chwili popada w przerażenie, że już po wszystkim, ale okazuje się, że zabieg rozpocznie się za chwilę:

Już czas — oznajmia [lekarz], a gdy mężczyźni się rozchodzą, pojawia się moja szansa na działanie. Przemykam szybko do najbliższych drzwi, za którymi, jak się okazuje, znajduje się mały gabinet do badań, na szczęście pusty.

Chciałabym wiedzieć, gdzie też „rozeszli się” ochroniarze (Lena stwierdziła wszak wcześniej, że na każdym piętrze jest tylko jeden korytarz), skoro nie zauważyli dziewczyny chowającej się przed nimi w jednym z gabinetów.

Nie mam pojęcia, co teraz. Panika w mojej piersi narasta. Julian tu jest, tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Thomasowi Finemanowi towarzyszyło przynajmniej trzech ochroniarzy i nie mam wątpliwości, że w środku jest ich jeszcze więcej. Nie uda mi się ich ominąć.

Czy ja wiem, jak na razie idzie ci wcale nieźle.

Lenka rozgląda się po gabinecie w poszukiwaniu natchnienia i kontemplując jego wnętrze, przypomina sobie swoją ewaluację w podobnych okolicznościach przyrody:

Wspomnienia zaczynają pączkować — droga do laboratorium w parny dzień, krążące po niebie mewy, pierwszy raz, gdy ujrzałam Aleksa, ciemna otchłań jego ust, kiedy spoglądał na mnie z platformy obserwacyjnej i się śmiał...

Nie wiem, jak wam, ale mnie „ciemna otchłań ust” nie kojarzy się szczególnie romantycznie. Wygląda na to, że PŚ nie był zbytnio zaprzyjaźniony z pastą do zębów.

I nagle przychodzi olśnienie: platforma obserwacyjna. Alex obserwował mnie z platformy usytuowanej nad pokojem zabiegowym. Jeśli to laboratorium zaprojektowane jest podobnie jak tamto w Portland, dostęp do sali, w której chcą uśmiercić Juliana, będę mieć z szóstego piętra.

No właśnie, a skoro już przy tym jesteśmy: utrzymywanie ciekawskiej tłuszczy na dystans to jedno, ale jakim cudem w zabiegu uczestniczyć ma najwyraźniej wyłącznie garstka ludzi, skoro wiadomość o „przestępstwie” szefa młodzieżówki stała się ogólnokrajowym newsem? Gdzie dziennikarze, gdzie oficjele, gdzie inni wysoko postawieni członkowie AWD? Naprawdę żadna z grubych ryb nie zamierza być świadkiem wykonania wyroku? Przecież zabicie Juleczka powinno być pokazem siły, jasnym sygnałem wysłanym narodowi: wrogowie systemu zostaną unicestwieni!

Ostrożnie wracam na korytarz. Thomas Fineman zniknął, został tylko jeden ochroniarz. Przez chwilę zastanawiam się, czy powinnam spróbować — mam z sobą nóż, ciężki i gotowy do ataku — ale wtedy mężczyzna odwraca oczy w moim kierunku. Są bezbarwne i twarde, jak dwa kamienie. Już samo ich spojrzenie każe mi się cofnąć. Czuję, jakby sięgnął przez całą długość korytarza i wymierzył cios. Zanim ma szansę powiedzieć cokolwiek, zanim ma czas, by zarejestrować moją twarz, znikam za rogiem i jestem z powrotem na klatce schodowej.

...Dobra, to się zaczyna robić naprawdę groteskowe. Moja teoria, zgodnie z którą Fineman senior stosuje wyrafinowany trolling, to w tym momencie jedyne wytłumaczenie faktu, że Lena zdaje się być chroniona przez Pelerynę-niewidkę.

Lena dociera na szóste piętro (które, co za szczęśliwy zbieg okoliczności, jest zupełnie opustoszałe), chwyta w dłoń nóż, po czym wchodzi na platformę.

Platforma jest duża, ciemna i pusta. Ma kształt litery L, rozciąga się wzdłuż dwóch ścian sali zabiegowej poniżej. Całkowicie obudowana szkłem, zawiera cztery rzędy krzeseł, jeden pod drugim. Pachnie tu jak w kinie, wilgotną tapicerką i gumą.

Wyobraźcie sobie tylko ten chichot losu, gdyby platforma okazała się być szczelnie wypełniona ważnymi osobistościami, fotografami i inszymi świadkami!...Chociaż znając życie, Lena bez trudu przekonałaby zgromadzenie, że jest samą wnuczką Małego Brata i otrzymała honorowe miejsce w pierwszym rzędzie. Status Mary Sue to jednak całkiem fajna sprawa.

Powoli schodzę w dół, trzymając się cały czas blisko podłogi, dziękując w duchu, że światła są wyłączone oraz że otaczająca platformę niska gipsowa ściana poniżej ciężkich szklanych szyb zasłania mnie choć częściowo przed wzrokiem ludzi znajdujących się na dole.

Czy tym razem też pojawią się jakieś krowy? Zdecydowanie domagam się krów.

Nie mam pojęcia co dalej.

Panie i panowie – nasza heroina w pigułce.

Spoglądam w dół. Światła w sali zabiegowej są oślepiające. Na środku stoi metalowy stół, wokół którego krąży dwójka asystentów, włączając sprzęt i usuwając z drogi niepotrzebne przedmioty. Thomas Fineman i kilku innych mężczyzn — tych z korytarza — przeniosło się do sąsiedniego pomieszczenia, które także jest oszklone, i chociaż przyniesiono im krzesła, wszyscy stoją. Zastanawiam się, co Thomas Fineman teraz myśli. Ciekawi mnie też, co z jego żoną, gdzie w tej chwili jest.

Matki też nie zaprosili? Słowo daję, ta cała impreza jest tak dalece pozbawiona atmosfery wzniosłości i grozy, że za chwilę okaże się, iż Thomas Fineman akurat jechał z synem do supermarketu, kiedy wpadło mu do głowy, że dziś byłby dobry dzień na to, żeby wreszcie zamordować gówniarza, w związku z czym w przypływie inspiracji podjechał do pierwszego lepszego punktu laboratoryjnego, gdzie - wręczając łapówkę w postaci tacy pączków - przekonał grubą pielęgniarkę, aby wcisnęła młodego na zabieg pomiędzy jednym a drugim pacjentem.

Błysk światła. Przekonana, że to eksplozja, już mam się rzucić do ucieczki, kiedy zauważam w kącie mężczyznę z aparatem i identyfikatorem dziennikarskim przypiętym do krawata. Robi zdjęcia sali, błysk flesza odbija się od metalowych powierzchni i wędruje zygzakiem w górę.
No jasne. Mogłam się domyślić, że zaproszą tu prasę. Jaki to wszystko miałoby sens, gdyby nie można było tego uwiecznić i pokazać światu.

Łohoho, patrzcie państwo, cały jeden pismak (który w dodatku musi jednocześnie robić za fotografa)! Zaiste, uśmiercenie Juleczka musi być w oczach Małego Brata przełomowym wydarzeniem w historii ludzkości.

A potem do sali wchodzi Julian w towarzystwie dwóch porządkowych. Idzie sam, bez poganiania. Za nimi zaś podąża mężczyzna z koloratką - ksiądz. Trzyma przy piersi oprawioną w złoto Księgę SZZ, niczym talizman do ochrony przed całym brudem i okropieństwami świata.

A swoją drogą, dopiero teraz sobie uświadomiłam, że jeżeli wszystkie te wariacje na temat Biblii w rodzaju Lamentacji-nie-mających-nic-wspólnego-z-Lamentacjami, dziecięce wierszyki, porady, jak ochronić się przed delirią i modlitwy pierwiastkowe są wklejone w Księgę SZZ, to Lena musi mieć nielichą krzepę, skoro zdołała bez wysiłku tachać to tomiszcze na manifestację (łatwiej też zrozumieć, dlaczego Hiena padła jak długa, gdy Lena walnęła ją w łeb plecakiem).

Ręce Juliana skute są z przodu kajdankami. Ma na sobie ciemnoniebieską marynarkę i eleganckie dżinsy. Zastanawiam się, czy to był jego wybór, czy też to oni kazali mu się tak ubrać na własną egzekucję.

No i teraz oczyma duszy widzę Finemana seniora grzebiącego w szafie potomka i narzekającego: „To za małe...to zbyt krzykliwe...Synu, czy możesz mi wytłumaczyć, jaki jest sens kupowania spodni, z których ktoś już na starcie wyciął połowę materiału?”.

Twarz ma zwróconą w drugą stronę i myślami próbuję go skłonić, by się odwrócił, by spojrzał w górę. Chcę, żeby wiedział, że tu jestem. Chcę, żeby wiedział, że nie jest sam. Wyciągam bezwiednie rękę, wiodąc nią wzdłuż szyby.

Ludwik, dziennikarz „Głosu Małego Brata”, zdziwił się lekko, widząc ową pantomimę, ale ostatecznie doszedł do wniosku, że znani i bogaci mają prawo do ekscentrycznych zachowań; skoro pan Fineman zażyczył sobie, by egzekucji jego syna towarzyszyła zasmarkana nastolatka przyklejona do szyby platformy, to najwyraźniej miał w tym jakiś cel.

Chciałabym ją rozbić na kawałki, skoczyć w dół i porwać Juliana. Ale szyba jest gruba, pewnie z hartowanego szkła. Zresztą to i tak na nic by się nie zdało. Zbliżyłabym się do niego co najwyżej na kilka kroków i skończyłoby się na podwójnej egzekucji.

Ach, gdyby tylko dało się skądś szybko wytrzasnąć kilka krów! Takiej potędze nie oprze się żadna siła.

Jeden z porządkowych rozpina Julianowi kajdanki. Chłopak odwraca się i wreszcie widzę jego twarz. Z grymasem bólu przeciera nadgarstki. Niemal natychmiast porządkowy przypina jego prawą dłoń do jednej z nóg metalowego stołu, naciskając na ramię Juliana tak, że jest zmuszony usiąść.

Zwizualizowałam to sobie i mam wrażenie, że obecna pozycja Julka może cokolwiek utrudnić lekarzowi wykonanie zabiegu.

Lekarz myje ręce nad wielką umywalką w kącie sali. Bębnienie wody o metal rozlega się niezwykle donośnie. Nie mieści mi się w głowie, że można zabić człowieka w ten sposób, w jasnym świetle i w takiej przejmującej ciszy.

Racja, ja włączyłabym Italo Disco, niech smarkacz cierpi do samego końca.

Następnie ksiądz czyta twórczo przerobiony fragment Księgi Rodzaju, w której to Abraham zabija Izaaka po tym, jak ten drugi zapadł na delirię:

Zastanawiam się, czy to Thomas Fineman zażyczył sobie, by przeczytano ten ustęp. Oddanie Bogu, bezpieczeństwu, naturalnemu porządkowi: oto, czego naucza nas ta księga.

Cóż, Thomas Fineman bezsprzecznie miał farta, że osobnik odpowiedzialny za przepuszczenie Pisma przez maszynkę do mięsa posklejał poszatkowane kawałki w taki sposób, by idealnie korespondowały z obecnym stanem rzeczy.

Wymawiam cicho imię Juliana. Proszę, spójrz na mnie.

Ja wiem, że cały ten fragment miał być w zamyśle niezwykle dramatyczny i romantyczny, ale naprawdę, kochani, spróbujcie sobie tylko to wyobrazić: ponura atmosfera, przygotowania do zaaplikowania śmiertelnego zastrzyku, lekarz, prasa, duchowieństwo...i Lena odstawiająca cyrk na platformie, kompletnie ignorowana przez całe to zgromadzenie. Thomas musi być naprawdę gorącym fanem filmów Hipolita, skoro w imię przyszłej rozrywki jest w stanie z kamienną twarzą tolerować to kuriozum (bo umówmy się, na tym etapie Lenę musieli dostrzec już chyba wszyscy poza głównym zainteresowanym).

Lekarz przygotowuje strzykawkę, asystent podwija rękaw koszuli Juleczka (po diabła w takim razie była mu ta marynarka? I kiedy właściwie ją zdjął?), wygląda na to, że wszystko stracone...

...Aż tu wtem!

I właśnie w tym momencie z dołu dobiega jakiś hałas i przetacza się przez całą salę. Julian gwałtownie podnosi głowę. Lekarz cofa się od stołu i odkłada strzykawkę na metalową tacę. Thomas Fineman, marszcząc brwi, pochyla się i szepcze coś do ochroniarza, podczas gdy do sali wpada kolejny asystent. Nie słyszę, co mówi, widzę tylko, jak gestykuluje gwałtownie. Mimo że ma na sobie papierową maskę chirurgiczną i za duży fartuch, po warkoczu spadającym na plecy poznaję, że to kobieta.
Coś tu nie gra. Przysuwam się bliżej szyby, nastawiając uszu, by dosłyszeć jej słowa. W jakimś zakamarku mojego umysłu trzepoce niejasna myśl, której nie mogę uchwycić. Jest coś znajomego w tej asystentce, w sposobie, w jaki gestykuluje z emfazą, wskazując lekarzowi drzwi. Ten kręci głową, zdejmuje rękawiczki i chowa je do kieszeni. Wydaje szybkie polecenie, a potem wychodzi z sali. Jeden z jego asystentów rusza szybko za nim. Thomas Fineman przedziera się w stronę drzwi wiodących do sali.

Ochroniarze poszli na bilard.

Asystentka z warkoczem przechodzi przez salę, otwiera drzwi Thomasowi Finemanowi i gdy on, czerwony na twarzy, wpada do środka, ona sięga do kieszeni fartucha.
I właśnie gdy błyska mi w głowie myśl - ten warkocz, te ręce, Raven! - rozlega się błysk, strzał, Thomas Fineman otwiera usta, chwieje się i pada na podłogę, a na jego koszuli rozkwitają czerwone płatki krwi.

O, Raven z zimną krwią zastrzeliła tatusia Juleczka!...Nie mogę powiedzieć, żebym była zaskoczona.

Przez chwilę wszystko zastyga w bezruchu: Thomas Fineman leży na podłodze jak szmaciana lalka, Julian na stole z twarzą białą jak ściana, dziennikarz stoi z aparatem przy oku, ksiądz w kącie, porządkowi obok Juliana, z bronią wciąż w kaburach, Raven z karabinem.

Proszę, niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego Odmieńcy w ogóle chowają się po lasach, egzystując w chłodzie i głodzie, skoro wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że byliby w stanie wziąć ten kraj szturmem góra w tydzień? Serio, w Oliverversum trzeba wykazać się wybitnie ujemną inteligencją, żeby wpaść w łapy wszelakich służb mundurowych (PŚ, mamo Leny, pozdrawiamy!).

Krzyk asystenta, tego prawdziwego. I wszystko zamienia się w chaos. Kolejne strzały odbijają się rykoszetem po sali. Porządkowi krzyczą: „Na ziemię! Na ziemię!".

A kto właściwie strzela? Bo jeśli porządkowi to, no cóż, ich cel znajduje się stosunkowo blisko i jest nieosłonięty, w związku z czym nie powinni mieć szczególnych problemów z jego zdjęciem (to jest, kiedy już wybudzą się z letargu), a jeśli Raven, to pozostaje mieć nadzieję, że w swym morderczym szale ograniczy się do uzbrojonych przeciwników i zostawi Ludwika – a może to jednak sam Hipolit?! – w spokoju.

Kula ląduje w grubym szkle tuż nad moją głową, po tafli natychmiast rozchodzi się promieniście sieć pęknięć. Więcej mi nie trzeba. Chwytam najbliższe krzesło i biorę mocny zamach, modląc się, by Julian zasłonił głowę.

Julian jest bodaj jedyną osobą, która nadal nie zdaje sobie sprawy z twojej obecności na sali, więc obawiam się, że może być nieprzygotowany na nagły deszcz odłamków szkła (oraz spadające krzesło).

Rozlega się przeraźliwy dźwięk i przez ułamek sekundy wszystko jest ciche z wyjątkiem kaskady szkła i deszczu odłamków. W okamgnieniu przeskakuję betonowy mur i ląduję chwiejnie na podłodze, czując chrzęst szkła pod nogami.

Przypominam, że platforma znajduje się piętro wyżej. Ciekawe, czy Lena w jakikolwiek sposób odczuje ów skok...

Podtrzymuję się jedną ręką i podnoszę ją całą umazaną krwią.

Uff, skończyło się na rozharataniu sobie rączki, supermoce wciąż działają.

Raven porusza się jak w transie. Uchyla się przed ciosami porządkowego, wykonuje obrót, uderza go w kolano kolbą broni. Gdy tamten zgina się wpół, kładzie mu stopę na plecach i naciska — rozlega się trzask głowy o umywalkę.

Być może na tym etapie jestem już po prostu przeczulona, ale w przypadku Raven każdy opis walki brzmi znacznie bardziej niepokojąco, niż ma to miejsce w scenach z Leną w roli głównej.

Raven natychmiast odwraca się w stronę pomieszczenia, gdzie siedzą ochroniarze Finemana, i wkłada mały skalpel do dziurki, blokując zamek, po czym barykaduje wyjście metalową tacą na kółkach.

Dajcie spokój, panowie zapewne są zbyt zajęci grą w makao, żeby w ogóle zawracać sobie wami głowę.

Mężczyźni, wrzeszcząc, napierają na drzwi, tacka podskakuje, narzędzia padają na wszystkie strony, a stół przekrzywia się o kilka centymetrów. Jednak blokada jakiś czas wytrzyma.

Ha, jednak zareagowali! Cóż, może po prostu mają klaustrofobię.

...Swoją drogą, dlaczego ochroniarze w ogóle siedzieli przez cały ten czas w przeszklonej budce, zamiast włączyć się do zabawy? I dlaczego pozwolili Finemanowi ot, tak wyleźć na spotkanie z ewidentnie podejrzanie zachowującym się „asystentem”?

Lenka dociera w końcu do Juliana:

Lena! — Przed chwilą zmagał się z kajdankami, które przytwierdzają jego nadgarstek do stołu, ale teraz podnosi na mnie swoje jasne, błyszczące oczy, błękitne jak niebo. — Co ty tu...

Wytłumaczcie mi, jak to jest, że główne bohaterki powieści YA nie tylko muszą zafiksować się na pewnym elemencie wyglądu lubego, ale w dodatku przypominają nam o swoich fetyszach w najmniej odpowiednich momentach? Ledwo uwolniliśmy się od jesiennych kłaków Plastikowej Simorośli, a jesteśmy zmuszani słuchać o niebieskich oczętach Juleczka nawet podczas scen akcji.

Nie ma teraz czasu na wyjaśnienia. Leż spokojnie.
Rzucam się pędem w stronę porządkowego leżącego przy umywalce. Jak przez mgłę dochodzą mnie krzyki Raven, która wciąż wiruje i robi uniki — co z odległości wygląda jak taniec — i dźwięki stłumionych eksplozji.

Przysięgam, nie mam pojęcia, co się dzieje w tej scenie. Raven kręci piruety, rozrzucając wkoło race, czy jak?

Dziennikarz gdzieś się ulotnił.

Błagam, powiedzcie, że Ludwik to tak naprawdę Hipolit w przebraniu i że zawczasu przygotował się na ten cyrk, wykopując tajne przejście pod podłogą.

Porządkowy jest ledwo przytomny. Przyklękam i odcinam jego pas szybkim ruchem, a potem chwytam klucze i biegiem wracam do stołu. Prawą rękę mam mokrą od krwi, ale prawie nie czuję bólu.

Też mi nowość.

Lena uwalnia Juleczka, Juleczek jest wzruszony, Raven kończy wystawianie „Jeziora Łabędzi” z elementami pirotechniki.

Minęła minuta, może mniej. Bilans: Thomas Fineman nie żyje, sala wygląda jak pobojowisko, a my jesteśmy wolni.

Ochroniarze machnęli na wszystko ręką i wrócili do rozgrywki?

Gdy rzucamy się do drzwi, rozlega się łoskot i szczęk metalu, dobiegają nas podniesione głosy — ochroniarze musieli się wydostać.

A, nie, po prostu tyle czasu zajęło kilku silnym chłopom wyważenie drzwi zabarykadowanych wózkiem na kółkach. Wszystko jasne, kontynuujcie.

Nasza trójka pędem rzuca się w stronę schodów przeciwpożarowych:

Raven mocuje się z fartuchem, zdejmuje papierową maskę i zwija kitel i maskę pod pachą. Zastanawiam się, skąd je wzięła, a wtedy staje mi przed oczami tęga recepcjonistka.

Ją też kropnęła?!...A zresztą co za różnica, i tak była gruba.


Wybiegamy na mały, szary dziedziniec, na którym nie ma nic oprócz zardzewiałych mebli ogrodowych i skrawka brązowej, kędzierzawej trawy. Otoczony jest niską, metalową siatką, przez którą Raven przechodzi bez problemów. Mnie jest nieco trudniej, muszę skorzystać z pomocy Juliana. Zraniona ręka zaczęła mi pulsować, a ogrodzenie jest śliskie.

Lena to jednak ma szczęście, jej nadludzka wytrzymałość zawsze kończy się dopiero w momencie, gdy na horyzoncie pojawia się Tru Loff, gotowy nosić wybrankę na rękach.

Nasi bohaterowie przedostają się do jakiegoś budynku, w którym, jak informuje nas narratorka, mieści się m.in. zakład optyczny „Metropolitan Vision Associates" (nie, ów fakt nie będzie miał żadnego wpływu na dalszą fabułę).

Za obrotowymi drzwiami widać ulicę i ludzi z parasolami, spieszących gdzieś i potrącających się nawzajem. Raven od razu kieruje się w tamtą stronę, zbaczając na chwilę tylko po to, by zabrać leżący za jedną z roślin plecak podrzucony tutaj wcześniej. Odwraca się i rzuca każdemu z nas parasol.

Leno, wymacaj dobrze, a nuż tym razem Odmieńcy zapobiegawczo ukryli w nich miotacze płomieni.




Nakłada żółtą pelerynę przeciwdeszczową i nasuwa na głowę kaptur, zawiązuje go ciasno, żeby ukryć rany na twarzy. A potem wychodzimy na ulicę i wtapiamy się w pędzący przed siebie tłum — w tłum bez twarzy, masę ciał w ruchu. Nigdy tak bardzo nie cieszyłam się z tego, jak ogromny jest Manhattan, z jego nienasycenia. Połyka nas, w ten sposób stajemy się wszystkimi i nikim: kobieta w żółtej pelerynie, niska dziewczyna w czerwonej wiatrówce i chłopak z twarzą skrytą pod ogromnym parasolem.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku, 31 marca: finał „Pandemonium”.

Zostańcie z nami!

Maryboo