Lena
zmierza w stronę Osiemnastej Ulicy, gdzie ma odbyć się egzekucja
Juleczka; dziewczyna duma nad tym, że nawet jeśli szanse na odbicie
ukochanego z rąk wroga są mizerne, to może przynajmniej uda jej
się pomścić nieszczęśnika.
Northeastern
Medical jest jednym z przyjemniejszych kompleksów laboratoryjnych,
jakie widziałam. Ma kamienną fasadę oraz zdobione balkony i
jedynie skromny mosiężny znak nad ciężkimi drewnianymi drzwiami
informuje, że jest to obiekt medyczny. Pewnie kiedyś był to bank
albo poczta — w czasach gdy wydatki nie były jeszcze regulowane, w
czasach kiedy ludzie z różnych miast, nieoddzielonych od siebie
murem, komunikowali się z sobą bez ograniczeń.
Chyba
nie rozumiem. Czy mieszkańcy Oliverversum nie potrzebują banków?
Mały Brat wypłaca obywatelom pensję w miskach ryżu i plakatach
propagandowych? Nie mówiąc już o tym, że poczta powinna być
instytucją priorytetową, skoro nie można się już swobodnie
poruszać po kraju. Jestem w stanie zrozumieć, że władza nie
patrzy łaskawym okiem na jakiekolwiek próby utrzymywania sieci
ogólnonarodowych kontaktów (większe prawdopodobieństwo rebelii),
ale na litość, Mały Bracie – nawet Korea Północna nie
zrezygnowała z poczty jako takiej! Co ze starą, dobrą
cenzurą?...Nie mówiąc już o tym, że Lena w „Delirium”
otrzymała listę potencjalnych kandydatów, a PŚ kontaktował się
z sympatykami, wrzucając ulotki do skrzynki na listy, więc jakaś
forma komunikacji musi istnieć, chociażby na szczeblu lokalnym.
No i
w końcu – skoro to „kiedyś” ewidentnie odnosi się do czasów
sprzed blitzu (brak murów), to skąd Lena w ogóle wie, że istniały
podobne instytucje i do czego służyły?
Ale
można się było domyślić, że Julian Fineman nie zostanie
uśmiercony wśród plebsu, w szpitalu miejskim lub na szpitalnym
oddziale WON. Dla Finemanów wszystko, co najlepsze, nawet w obliczu
śmierci.
Hi, hi – ciekawe, czy zamiast na tym metalowym łożu
tortur, które widzieliśmy w scenie ewaluacji, ułożą Juleczka na
aksamitnym szezlongu.
Chowam
się w bramie sąsiedniego budynku i przeglądam szybko stos dowodów
tożsamości, które ukradłam Hienom. Mój wybór pada na Sarę Beth
Miller, dziewczynę, która przypomina mnie wiekiem i wyglądem. Przy
pomocy noża robię wyżłobienie w miejscu, gdzie podany jest wzrost
- sto siedemdziesiąt trzy centymetry żeby nie dało się go
odczytać, a potem w ten sam sposób zamazuję numer identyfikacyjny
pod jej zdjęciem.
Co z pewnością nie wyda się nikomu ani trochę
podejrzane. I znów – rybko, czy nie wspominałaś ostatnio, że
policja z pewnością zrobiła już najazd na waszą kryjówkę na
Brooklynie? Jakim cudem nikt jeszcze nie zorientował się, że
Magdalenę Ellę Haloway i Lenę Morgan Jones – buntowniczki w
identycznym wieku, o identycznym wyglądzie (nawiasem mówiąc,
zauważyliście, że nigdzie w „Pandemonium” nie jest wspomniane,
by Lena przeszła jakąkolwiek metamorfozę w celu ukrycia swojej
tożsamości? Żadnej peruki, farby do włosów, niczego?) i podobnym
imieniu łączy podejrzanie dużo wspólnego? Połowa NY powinna być
w tym momencie oblepiona listami gończymi z twoją buźką.
...No, chyba że tajne bojówki też nie kontaktują się
ze sobą od czasu, gdy Mały Brat spopielił wszystkie znaczki
pocztowe w kraju.
Nie
mam wątpliwości, że został unieważniony. Najpewniej Sara Beth
Miller nie żyje.
W związku z czym w tym samym momencie, w którym
ktoś wrzuci dowód do systemu weryfikacji (pamiętacie scenę
kontroli z „Delirium”?) jesteś w czarnej rzyci.
Lena wchodzi do budynku, a tam:
W
środku znajduje się poczekalnia urządzona ze smakiem, na podłodze
pluszowy dywan, wokół mahoniowe meble. Ogromny zegar ścienny,
zabytkowy albo przynajmniej mający za taki uchodzić, tyka cicho,
wahadło kołysze się rytmicznie. W recepcji siedzi pielęgniarka,
za jej plecami widać małe biuro, a w nim rzędy szaf na dokumenty,
biurko i ekspres do połowy wypełniony kawą.
A teraz uwaga, kochani, przygotujcie żenadometry; nasz
szpieg z Krainy Deszczowców próbuje dowiedzieć się, gdzie
przetrzymywany jest Juleczek:
— Muszę
z kimś porozmawiać – oznajmiam [pielęgniarce]. - To bardzo
pilne.
— Czy
to dotyczy sprawy medycznej? - pyta kobieta.
— Nie,
założenia lokaty. Nadal nie potrafię pogodzić się z faktem, że
jako mieszkanka tego uniwersum najwyraźniej jestem zmuszona trzymać
oszczędności w skarpecie.
Ma
długie paznokcie, idealnie okrągło spiłowane, i ciężką twarz z
obwisłymi policzkami, przez co przypomina buldoga.
Niech zgadnę; ta niewiasta nie będzie postacią
porażającą swą inteligencją i złotym sercem.
— Tak.
To znaczy nie. To znaczy w pewnym sensie. — Wymyślam wszystko na
poczekaniu. Kobieta marszczy brwi. — Nie chodzi o moje problemy
zdrowotne. Chciałabym złożyć doniesienie. — Ściszam głos do
szeptu. — Chodzi o nielegalną działalność. Wydaje mi się...
wydaje mi się, że moi sąsiedzi są zarażeni.
Kobieta
stuka palcami o blat.
— Najlepiej
złożyć zawiadomienie na policji. Możesz pójść do
któregokolwiek z miejskich posterunków porządkowych...
No raczej. Co jak co, ale właściwe postępowanie w
tego rodzaju przypadkach z pewnością musi być szczegółowo
rozpisane w Księdze SZZ albo jakiejkolwiek innej rządowej
publikacji; ciężko mi uwierzyć, by w dystopicznym społeczeństwie
nie kładziono obywatelom do głowy od maleńkości, komu i gdzie
mają donosić na jednostki anormalne.
— Nie
o to chodzi — przerywam jej. Wyrównuję stos formularzy spiętych
z sobą spinaczem, rzucając okiem na listę lekarzy, pacjentów i
problemów: problemy z zasypianiem / sny!, chwiejne nastroje, grypa,
i wybieram na chybił trafił nazwisko.
Pielęgniarka, jak rozumiem, nie miała nic przeciwko
temu, by obca małolata ot, tak przerzucała sobie papiery z danymi
wrażliwymi.
— Muszę
porozmawiać z doktorem Branshawem.
Odmawiam
w myślach modlitwę, żeby doktor Branshaw okazał się mężczyzną.
Ale to raczej bezpieczne założenie. Szkolenie medyczne jest długie
i rygorystyczne, a od kobiet, nawet bardzo inteligentnych, oczekuje
się raczej tego, że będą siedzieć w domu, spełniając swoje
prokreacyjne i wychowawcze obowiązki.
...Nie? W „Delirium” było jasno powiedziane, że w
przypadku sparowanych studentów czeka się ze ślubem do zakończenia
ich edukacji, i że dotyczy to również kobiet. Oczywiście, może
być i tak, że dziewczyny są celowo oblewane na egzaminach, coby
nie miały szans na zdobycie dyplomu – ale w takim układzie miło
byłoby to wiedzieć od początku, zwłaszcza że Lena pokładała
spore nadzieje w karierze akademickiej. Jakim cudem ani razu nie
usłyszeliśmy z jej strony narzekań czy obaw, że cała jej ciężka
praca w szkole może pójść na marne, bo kobieta w Oliverversum nie
jest mile widziana w środowisku innym niż kuchenne?
— Jest
pani pacjentką doktora? — Znowu stuka palcami o blat. Najwyraźniej
jest znudzona.
Wiecie co? Bardzo bym chciała, żeby okazało się, że
pani recepcjonistka jest spokrewniona ze strażnikiem z Krypt,
którego poznaliśmy w „Delirium”, i że - podobnie jak on w mojej wersji kanonu - zgadza
się grać z Leną w tę żenującą grę tylko po to, by sprawdzić,
do jakich absurdów będzie w stanie posunąć się nasza
protagonistka, by dostać się w pilnie strzeżone miejsce.
...To, albo żeby okazała się być zakamuflowaną
panią Jadzią.
— Doktor
Branshaw będzie wiedział, co robić. To mi naprawdę nie daje
spokoju. Proszę zrozumieć: mieszkam pod tymi ludźmi. A moja
siostra... ona nie jest jeszcze wyleczona. O niej też myślę, wie
pani. Czy nie macie tu czegoś w rodzaju, sama nie wiem...
Szczepionki, którą można by jej zaaplikować?
— Owszem
– odpowiada, spoglądając na mnie z kamiennym wyrazem twarzy –
Nazywa się „remedium” i aplikuje się ją obywatelom, którzy
ukończyli osiemnaście lat, z czego powinnaś doskonale zdawać
sobie sprawę.
— Doktor
Branshaw nie ma na dzisiaj żadnych wolnych terminów. Zresztą
wszyscy nasi lekarze są zajęci w związku z pewnym wyjątkowym
wydarzeniem...
— Taaak,
wiem. Julian Fineman. — Niedbale macham ręką. — Nie musi mi
pani mówić.
Kobieta
spogląda na mnie podejrzliwie.
— Skąd
wiesz...?
— Przecież
mówią o tym we wszystkich wiadomościach — przerywam jej.
Owszem, nie mówią jednak, gdzie odbędzie się
egzekucja Juleczka. Lena zdaje sobie zresztą z tego sprawę... w
związku z czym otrzymujemy poniższy brylant:
Wchodzę
teraz w rolę bogatej, rozpieszczonej córki polityka, może kogoś z
samej góry AWD. Dziewczyny, która zawsze dostaje, czego chce.
— Jasne,
rozumiem, że chcecie to utrzymać w tajemnicy. Kto by chciał
najazdu prasy. Niech się pani nie boi, nie mówią gdzie. Ale mam
znajomych, którzy mają znajomych i... sama pani wie, jak się takie
rzeczy rozchodzą.
Drogie autorki literatury YA, pozwólcie, że zdradzę
Wam sekret: bohaterowie tworzonych przez was książek nie wiedzą –
a przynajmniej nie powinni wiedzieć – że w danej scenie obcują
ze Specjalnym Płatkiem Śniegu, którego sprytne inaczej fortele
muszą zakończyć się powodzeniem, aby akcja powieści mogła
płynnie potoczyć się naprzód.
Pomijając już fakt, że historia Leny nie trzyma się
kupy – córka wpływowego polityka, która włóczy się
przemoczona i śmierdząca (Lenka mogła buchnąć kaszmiry pani
Fineman, ale obawiam się, że niespecjalnie sprawdzą się w roli
kamuflażu, ukryte pod upapraną wiatrówką) po mieście i opowiada
pierwszej lepszej pielęgniarce, że mieszka drzwi w drzwi z
potencjalnymi wywrotowcami, naprawdę? – w prawdziwym świecie po
podobnym wyznaniu Lenka nie tylko nie otrzymałaby żadnych
przydatnych informacji, ale w dodatku zostałaby
siłą zawleczona na zaplecze, gdzie oczekiwałaby przyjazdu
mundurowych.
Lena jest nastolatką, i to nastolatką drobną, nie wyglądającą na starszą, niż w rzeczywistości. Jest
utytłana, przemoczona i kręci się po obiekcie, w którym
zdecydowanie nie powinna obecnie przebywać, wciskając pracownikom
podejrzane bajeczki i chwaląc się wszem i wobec, że jest
zaznajomiona ze szczegółami, do których przeciętny zjadacz chleba
w Oliverversum nie powinien mieć dostępu.
Autorko, ktoś taki nie wzbudza respektu, podobnie jak
nie wzbudzał go PŚ, machając ochronie Krypt przed nosem kartą
biblioteczną. Nie ma naprawdę żadnego powodu, aby pielęgniarka
wzięła bajania Leny za dobrą monetę, bo dziewczynie brakuje już
tylko wielkiego transparentu z hasłem „wcale nie jestem
Odmieńcem”, żeby ostatecznie się pogrążyć – zwłaszcza w
obecnej sytuacji, gdy władza i wszyscy z nią obcujący muszą być
szczególnie wyczuleni na potencjalnych buntowników.
Pochylam
się, kładąc obie ręce na blacie, jak gdyby była moją najlepszą
przyjaciółką, której mam właśnie powierzyć sekret.
— Tak
między nami, to uważam, że to głupie, nie sądzi pani? Jeśli
doktor Branshaw zaaplikowałby mu remedium wcześniej, kiedy już
operował jego mózg, wtedy można by uniknąć całego tego
zamieszania. W końcu to tylko małe nacięcie, tak to się odbywa,
prawda? — Odsuwam się od niej. — To też mu powiem, jak się z
nim spotkam.
To się zaczyna robić naprawdę niezręczne. Drodzy
czytelnicy, mam dla Was propozycję: ponieważ, jak się zapewne
domyślacie, absolutnie-nie-wzbudzający-podejrzeń występ Leny
zakończy się sukcesem – Oliver bardzo dba o to, by żaden z
pomniejszych przeciwników naszej Mary Sue nie miał IQ wyższego niż
pusty słoik miodu – cała nadzieja w Waszym talencie literackim:
fiki z pielęgniarką (która może, lecz nie musi być/być
spokrewnioną z panią Jadzią) wkręcającą Lenę ku chwale Małego
Brata czas zacząć!
— To
nie jest pacjent doktora Branshawa — wtrąca pielęgniarka. — Nie
można go więc winić.
Przewracam oczami tak samo, jak robiła Hana,
kiedy Andrei Grengol zdarzyło się wypalić na lekcji coś wyjątkowo
głupiego.
Żółwik, Leno, moja reakcja była identyczna. Droga
pielęgniarko, nie krępuj się, podaj jej z rozpędu wszystkie
informacje, łącznie z numerem buta małżonki właściwego lekarza
prowadzącego.
— Oczywiście,
że jest. Każdy wie, że doktor Branshaw jest prowadzącym Juliana.
— Nie,
prowadzącym Juliana jest doktor Hillebrand — poprawia mnie.
...Ja tylko żartowałam.
— Nieważne.
Zawoła pani doktora Branshawa czy nie? — Zakładam ręce na piersi
i dodaję: — Nie ruszę się stąd, dopóki się z nim nie zobaczę.
Pielęgniarka wzdycha ciężko, po czym woła w stronę
przechadzającego się nieopodal ochroniarza:
— George,
wyprowadź tę młodą damę i dopilnuj, by więcej nie kręciła się
po obiekcie.
Oliver, naprawdę: podejrzanie wyglądająca i
zachowująca się nastka nie jest kimś, kto może stawiać warunki i
dyktować reguły gry.
Rzuca
mi pełne wyrzutu spojrzenie zwierzęcia, któremu nadepnięto na
łapę. Psuję jej poranek, niszczę rutynowy porządek dnia.
I w dodatku zachowujesz się podejrzanie jak jasna
cholera.
— Poproszę
dowód — mówi.
Wyciągam
z kieszeni dowód Sary Beth Miller.
Pielęgniarka rzuca szybkie spojrzenie na zniszczony
dokument, w którym dziwnym trafem zamazane są najistotniejsze
informacje, po czym spokojnie udaje się na zaplecze, by zadzwonić
po lokalny oddział bojówek.
Z
trudem udaje mi się ustać spokojnie, gdy kobieta sprawdza dowód,
znowu marszcząc brwi.
— Nie
mogę odczytać numeru — oznajmia.
— W
zeszłym roku wylądował w suszarce — wyjaśniam, machając ręką.
I to ma być niby wystarczające wytłumaczenie? Na
litość, żyjesz w dystopicznym społeczeństwie; posiadanie dokumentu
tożsamości, który z jakiegokolwiek bądź powodu jest niezdatny do
użytku z miejsca powinno kwalifikować cię na przesłuchanie do
Krypt, zwłaszcza przy tak kiepskiej wymówce – już widzę, jak
mieszkaniec Oliverversum może sobie spokojnie łazić przez rok ze
zniszczonym dowodem.
— Proszę
posłuchać, byłabym wdzięczna, gdyby pani porozmawiała z doktorem
Branshawem i powiedziała mu, że tu jestem.
A swoją drogą, jak się za moment przekonamy, plan
Leny opiera się na (niestety, słusznym) założeniu, że
recepcjonistka oddali się na chwilę w celu sprawdzenia
wiarygodności dokumentu; ciekawe, co zrobiłaby nasza bohaterka,
gdyby podejrzliwa pielęgniarka postanowiła zagrać w jej grę i
faktycznie ściągnęła doktorka do recepcji.
— Będę
musiała sprawdzić dowód w SWD — oświadcza. Udręka na jej
twarzy maluje się teraz wyraźniej. Rzuca smętne spojrzenie na
dzbanek z kawą i zauważam czasopismo wystające spod stosu
dokumentów. Jej spokojny ranek diabli wzięli.
Rozczula mnie fakt, że w rozumieniu Leny (i zarazem
autorki), największym problemem pielęgniarki byłby w tym momencie
fakt, że została zmuszona do chwilowego oderwania się od
ichniejszego „Życia na Gorąco”.
Podnosi
się zza biurka. Dopiero teraz widzę, jaka jest gruba. Guziki
fartucha z trudem dopinają się na piersiach i brzuchu.
...Oliver, nie. Zaklinam Cię, nie rób tego. Motyw
„brzydki, ciężko myślący grubas jako element komiczny”
naprawdę nie jest zabawny.
— Proszę
usiąść. To zajmie kilka minut.
— Nasi
porządkowi są wprawdzie szybcy, ale niestety, w przeciwieństwie do
kolegów po fachu z Portland nie potrafią się teleportować.
Wychylam
głowę, obserwuję, jak kobieta mija rzędy szafek z dokumentami i
znika mi z oczu. (...) Natychmiast ruszam w stronę podwójnych
drzwi.
Pomijając już swoisty absurd pielęgniarki jako
pomniejszego bossa na danym poziomie gry (jeśli chodziło tylko o
przedostanie się przez recepcję, to wystarczyło, no nie wiem,
przeczołgać się pod kontuarem, kiedy gruba recepcjonistka zajęta
będzie wcinaniem pączka, jak to grubi ludzie mają wszak w
zwyczaju, czyż nie, autorko?), zastanawia mnie, dlaczego nie słychać
nic o ochronie – żadnych pracowników AWD, żadnych osobistych
goryli Finemana, brak nawet poczciwego ciecia siedzącego w
stróżówce. Tatuś Julka naprawdę nie miał ochoty zabezpieczyć
się jakoś na wypadek niezapowiedzianej wizyty buntowników, którzy
mogliby chcieć odbić młodego chociażby w celu uniknięcia
dekonspiracji?
Oznaki
bogactwa nie sięgają tak daleko. Od progu wita mnie to samo smutne
linoleum, te same szarobeżowe ściany co w innych laboratoriach i
szpitalach.
Po diabła w takim razie urządzać recepcję w
mahoniach?
Jakaś
lekarka ze stetoskopem zawieszonym na szyi idzie z naprzeciwka,
przeglądając kartotekę. Mijając mnie, zaciekawiona podnosi wzrok,
a ja wbijam spojrzenie w ziemię. Na szczęście kobieta nie
zatrzymuje mnie. Wycieram spocone ręce o tył spodni.
Oni wszyscy tutaj muszą mieć naprawdę tragicznie
niskie pensje.
Laboratorium
jest niewielkie i kiedy docieram do końca korytarza, widzę, że
zaprojektowano je bardzo prosto: tylko jeden korytarz, biegnący
wzdłuż całego budynku, a na końcu rząd wind, którymi można się
dostać na pozostałe sześć pięter. Nie mam żadnego planu, pragnę
jedynie znaleźć Juliana, zobaczyć go. Nie wiem, co chcę osiągnąć,
ale ciężar noża przyciśniętego do mojego ciała działa na mnie
pokrzepiająco.
Słowo daję, na miejscu Juliana wolałabym już chyba
szybki i bezbolesny zastrzyk, niż bycie celem misji ratunkowej
podobnego geniusza logistyki.
Wjeżdżam
windą na pierwsze piętro. Tutaj dużo więcej się dzieje: słychać
pikanie maszyn i pomruk rozmów, lekarze wbiegają lub wybiegają z
pokoi zabiegowych.
Zaczynam podejrzewać, że Lena zdąży odwiedzić
stołówkę, pralnię i kiosk z gazetami, nim ktokolwiek zainteresuje
się, po co właściwie kręci się po budynku. Pielęgniarka z kolei
jak nic porzuciła weryfikację danych na rzecz posilenia się w fast
foodzie (tam w końcu żywią się grubi ludzie), skoro połowa służb
porządkowych w mieście nie została jeszcze postawiona w stan
gotowości w związku z faktem, że na obiekcie znajduje się
niepożądana jednostka z fałszywym dokumentem tożsamości, zapewne
współpracująca z wrogami państwa.
Lena chowa się w łazience, gdzie znajduje puste
pojemniki na mocz; napełnia jeden z nich wodą, po czym wkręca
napotkaną pielęgniarkę, że musi go odnieść doktorowi
Hillebrandowi.
— Gabinet
doktora Hillebranda znajduje się na piątym piętrze — mówi. —
Możesz to tam zostawić.
Jak się za moment przekonamy, Fineman senior
zdecydowanie nie życzy sobie, by ktokolwiek kręcił się wokół
gabinetu zabiegowego; jakim cudem pielęgniarki nie są świadome
faktu, że tego dnia żaden szaraczek nie ma dostępu do Hillebranda,
kierując dziewczynę w samo centrum istotnej operacji?
— Dzięki!
— mówię i ruszam korytarzem, wciąż czując na sobie ich wzrok.
No, chyba że to taka wyrafinowana pułapka; Thomas
Fineman, wykorzystując szczątkowe informacje pozyskane od syna
doszedł do oczywistego i podnoszącego na duchu wniosku, że żaden
z Odmieńców prochu nie wymyśli, w związku z czym
poinformował personel, żeby kierowali do niego każdą podejrzanie
zachowującą się jednostkę. Korzyść podwójna: buntownik wpadnie
w zasadzkę, a Thomas zdrowo się uśmieje, oglądając po wszystkim
nagrania z kamer monitoringu.
...Naprawdę, dlaczego fabuła tych książek nigdy nie
może iść po mojej myśli?
Przy
końcu korytarza mijam przeszklone drzwi. Widzę za nimi kilku
pacjentów w białych fartuchach, którzy oglądają telewizję, z
rękami i nogami przywiązanymi do foteli.
Ale...dlaczego? Co tu się wyrabia? Dlaczego pacjenci są
przywiązywani do foteli? Nie może chodzić o zaburzenia
psychiczne, skoro osoby uznawane przez system za niespełna rozumu są
z automatu kierowane do zakładów karnych. I czy w kompleksie
laboratoryjnym w ogóle przebywaliby jacyś pacjenci?
Lena dochodzi do wniosku, że skoro doktor urzęduje na
piątym piętrze, to tam odbędzie się zabieg Julka.
Błagam
— mówię w myślach, nie kierując tej prośby do nikogo
szczególnego. Nie jestem pewna nawet, o co tak naprawdę proszę. O
możliwość, by go ocalić. O możliwość, by go chociaż zobaczyć.
Chcę, żeby wiedział, że przyszłam po niego. Chcę, żeby
wiedział, że w którymś momencie, tam w podziemiach, pokochałam
go.
Ja wiem, że cały myk z akcją Leny polega na tym, że
dziewczyna działa w afekcie i zasadniczo nie wie nawet, co właściwie
chce osiągnąć, ale naprawdę chciałabym zobaczyć, jak właściwie
wyobrażała sobie konsekwencje tej wycieczki. Weźmie Juleczka na
barana i pobiegnie truchtem do wyjścia (nawiasem mówiąc,
niekiepski plan, istnieje szansa, że reszta obsady byłaby tak
skonfundowana, że w swym osłupieniu nie próbowaliby jej nawet
zatrzymać)? Popełni widowiskowe seppuku na oczach całego
zgromadzenia? Rzuci się z nożem na Finemana, lekarza i grubą
pielęgniarkę (ale to ostatnie możemy jej wybaczyć, wszak grubi
ludzie nie pasują do zabytkowych zegarów)?
Kiedy
docieram na szczyt schodów, mam już pewność, że to tu:
kilkanaście metrów dalej, w głębi korytarza, przed drzwiami sali
zabiegowej, stoi Thomas Fineman (z założonymi na piersiach rękami,
w otoczeniu kilku ochroniarzy) i rozmawia z lekarzem i trzema
laborantami.
O, więc jednak znaleźli się jacyś ochroniarze!...I,
jak widać na załączonym obrazku, świetnie sprawdzają się w tej
roli, otaczając kółeczkiem pryncypała miast monitorować obiekt i
nie dostrzegając niepożądanych osób kręcących się dosłownie
rzut kamieniem od nich.
Gdy
wyjdę na korytarz, będę mieć tylko kilka sekund, zanim się
odwrócą, zauważą mnie i spytają, co tu robię.
No to...może tego nie rób, przynajmniej do czasu, kiedy znajdują się w zasięgu twego wzroku?
Lena w pierwszej chwili popada w przerażenie, że już
po wszystkim, ale okazuje się, że zabieg rozpocznie się za chwilę:
— Już
czas — oznajmia [lekarz], a gdy mężczyźni się rozchodzą,
pojawia się moja szansa na działanie. Przemykam szybko do
najbliższych drzwi, za którymi, jak się okazuje, znajduje się
mały gabinet do badań, na szczęście pusty.
Chciałabym wiedzieć, gdzie też „rozeszli się”
ochroniarze (Lena stwierdziła wszak wcześniej, że na każdym
piętrze jest tylko jeden korytarz), skoro nie zauważyli dziewczyny
chowającej się przed nimi w jednym z gabinetów.
Nie
mam pojęcia, co teraz. Panika w mojej piersi narasta. Julian tu
jest, tak blisko, a jednocześnie tak daleko. Thomasowi Finemanowi
towarzyszyło przynajmniej trzech ochroniarzy i nie mam
wątpliwości, że w środku jest ich jeszcze więcej. Nie uda mi się
ich ominąć.
Czy ja wiem, jak na razie idzie ci wcale nieźle.
Lenka rozgląda się po gabinecie w poszukiwaniu
natchnienia i kontemplując jego wnętrze, przypomina sobie swoją
ewaluację w podobnych okolicznościach przyrody:
Wspomnienia
zaczynają pączkować — droga do laboratorium w parny dzień,
krążące po niebie mewy, pierwszy raz, gdy ujrzałam Aleksa, ciemna
otchłań jego ust, kiedy spoglądał na mnie z platformy
obserwacyjnej i się śmiał...
Nie wiem, jak wam, ale mnie „ciemna otchłań ust”
nie kojarzy się szczególnie romantycznie. Wygląda na to, że PŚ
nie był zbytnio zaprzyjaźniony z pastą do zębów.
I
nagle przychodzi olśnienie: platforma obserwacyjna. Alex obserwował
mnie z platformy usytuowanej nad pokojem zabiegowym. Jeśli to
laboratorium zaprojektowane jest podobnie jak tamto w Portland,
dostęp do sali, w której chcą uśmiercić Juliana, będę mieć z
szóstego piętra.
No właśnie, a skoro już przy tym jesteśmy:
utrzymywanie ciekawskiej tłuszczy na dystans to jedno, ale jakim
cudem w zabiegu uczestniczyć ma najwyraźniej wyłącznie garstka
ludzi, skoro wiadomość o „przestępstwie” szefa młodzieżówki
stała się ogólnokrajowym newsem? Gdzie dziennikarze, gdzie
oficjele, gdzie inni wysoko postawieni członkowie AWD? Naprawdę
żadna z grubych ryb nie zamierza być świadkiem wykonania wyroku?
Przecież zabicie Juleczka powinno być pokazem siły, jasnym
sygnałem wysłanym narodowi: wrogowie systemu zostaną unicestwieni!
Ostrożnie
wracam na korytarz. Thomas Fineman zniknął, został tylko jeden
ochroniarz. Przez chwilę zastanawiam się, czy powinnam spróbować
— mam z sobą nóż, ciężki i gotowy do ataku — ale wtedy
mężczyzna odwraca oczy w moim kierunku. Są bezbarwne i twarde, jak
dwa kamienie. Już samo ich spojrzenie każe mi się cofnąć. Czuję,
jakby sięgnął przez całą długość korytarza i wymierzył cios.
Zanim ma szansę powiedzieć cokolwiek, zanim ma czas, by
zarejestrować moją twarz, znikam za rogiem i jestem z powrotem na
klatce schodowej.
...Dobra, to się zaczyna robić naprawdę groteskowe.
Moja teoria, zgodnie z którą Fineman senior stosuje wyrafinowany
trolling, to w tym momencie jedyne wytłumaczenie faktu, że Lena
zdaje się być chroniona przez Pelerynę-niewidkę.
Lena dociera na szóste piętro (które, co za
szczęśliwy zbieg okoliczności, jest zupełnie opustoszałe),
chwyta w dłoń nóż, po czym wchodzi na platformę.
Platforma
jest duża, ciemna i pusta. Ma kształt litery L, rozciąga się
wzdłuż dwóch ścian sali zabiegowej poniżej. Całkowicie
obudowana szkłem, zawiera cztery rzędy krzeseł, jeden pod drugim.
Pachnie tu jak w kinie, wilgotną tapicerką i gumą.
Wyobraźcie sobie tylko ten chichot losu, gdyby
platforma okazała się być szczelnie wypełniona ważnymi
osobistościami, fotografami i inszymi świadkami!...Chociaż znając
życie, Lena bez trudu przekonałaby zgromadzenie, że jest samą
wnuczką Małego Brata i otrzymała honorowe miejsce w pierwszym
rzędzie. Status Mary Sue to jednak całkiem fajna sprawa.
Powoli
schodzę w dół, trzymając się cały czas blisko podłogi,
dziękując w duchu, że światła są wyłączone oraz że
otaczająca platformę niska gipsowa ściana poniżej ciężkich
szklanych szyb zasłania mnie choć częściowo przed wzrokiem ludzi
znajdujących się na dole.
Czy tym razem też pojawią się jakieś krowy?
Zdecydowanie domagam się krów.
Nie
mam pojęcia co dalej.
Panie i panowie – nasza heroina w pigułce.
Spoglądam
w dół. Światła w sali zabiegowej są oślepiające. Na środku
stoi metalowy stół, wokół którego krąży dwójka asystentów,
włączając sprzęt i usuwając z drogi niepotrzebne przedmioty.
Thomas Fineman i kilku innych mężczyzn — tych z korytarza —
przeniosło się do sąsiedniego pomieszczenia, które także jest
oszklone, i chociaż przyniesiono im krzesła, wszyscy stoją.
Zastanawiam się, co Thomas Fineman teraz myśli. Ciekawi mnie też,
co z jego żoną, gdzie w tej chwili jest.
Matki też nie zaprosili? Słowo daję, ta cała impreza
jest tak dalece pozbawiona atmosfery wzniosłości i grozy, że za
chwilę okaże się, iż Thomas Fineman akurat jechał z synem do
supermarketu, kiedy wpadło mu do głowy, że dziś byłby dobry
dzień na to, żeby wreszcie zamordować gówniarza, w związku z
czym w przypływie inspiracji podjechał do pierwszego lepszego
punktu laboratoryjnego, gdzie - wręczając łapówkę w postaci tacy
pączków - przekonał grubą pielęgniarkę, aby wcisnęła młodego
na zabieg pomiędzy jednym a drugim pacjentem.
Błysk
światła. Przekonana, że to eksplozja, już mam się rzucić do
ucieczki, kiedy zauważam w kącie mężczyznę z aparatem i
identyfikatorem dziennikarskim przypiętym do krawata. Robi zdjęcia
sali, błysk flesza odbija się od metalowych powierzchni i wędruje
zygzakiem w górę.
No
jasne. Mogłam się domyślić, że zaproszą tu prasę. Jaki to
wszystko miałoby sens, gdyby nie można było tego uwiecznić i
pokazać światu.
Łohoho, patrzcie państwo, cały jeden pismak (który w
dodatku musi jednocześnie robić za fotografa)! Zaiste, uśmiercenie
Juleczka musi być w oczach Małego Brata przełomowym wydarzeniem w
historii ludzkości.
A
potem do sali wchodzi Julian w towarzystwie dwóch porządkowych.
Idzie sam, bez poganiania. Za nimi zaś podąża mężczyzna z
koloratką - ksiądz. Trzyma przy piersi oprawioną w złoto Księgę
SZZ, niczym talizman do ochrony przed całym brudem i okropieństwami
świata.
A swoją drogą, dopiero teraz sobie uświadomiłam, że
jeżeli wszystkie te wariacje na temat Biblii w rodzaju
Lamentacji-nie-mających-nic-wspólnego-z-Lamentacjami, dziecięce
wierszyki, porady, jak ochronić się przed delirią i modlitwy
pierwiastkowe są wklejone w Księgę SZZ, to Lena musi mieć
nielichą krzepę, skoro zdołała bez wysiłku tachać to tomiszcze
na manifestację (łatwiej też zrozumieć, dlaczego Hiena padła jak
długa, gdy Lena walnęła ją w łeb plecakiem).
Ręce
Juliana skute są z przodu kajdankami. Ma na sobie ciemnoniebieską
marynarkę i eleganckie dżinsy. Zastanawiam się, czy to był jego
wybór, czy też to oni kazali mu się tak ubrać na własną
egzekucję.
No i teraz oczyma duszy widzę Finemana seniora
grzebiącego w szafie potomka i narzekającego: „To za małe...to
zbyt krzykliwe...Synu, czy możesz mi wytłumaczyć, jaki jest sens
kupowania spodni, z których ktoś już na starcie wyciął połowę
materiału?”.
Twarz
ma zwróconą w drugą stronę i myślami próbuję go skłonić, by
się odwrócił, by spojrzał w górę. Chcę, żeby wiedział, że
tu jestem. Chcę, żeby wiedział, że nie jest sam. Wyciągam
bezwiednie rękę, wiodąc nią wzdłuż szyby.
Ludwik, dziennikarz „Głosu Małego Brata”, zdziwił
się lekko, widząc ową pantomimę, ale ostatecznie doszedł do
wniosku, że znani i bogaci mają prawo do ekscentrycznych zachowań;
skoro pan Fineman zażyczył sobie, by egzekucji jego syna
towarzyszyła zasmarkana nastolatka przyklejona do szyby platformy,
to najwyraźniej miał w tym jakiś cel.
Chciałabym
ją rozbić na kawałki, skoczyć w dół i porwać Juliana. Ale
szyba jest gruba, pewnie z hartowanego szkła. Zresztą to i tak na
nic by się nie zdało. Zbliżyłabym się do niego co najwyżej na
kilka kroków i skończyłoby się na podwójnej egzekucji.
Ach, gdyby tylko dało się skądś szybko wytrzasnąć
kilka krów! Takiej potędze nie oprze się żadna siła.
Jeden
z porządkowych rozpina Julianowi kajdanki. Chłopak odwraca się i
wreszcie widzę jego twarz. Z grymasem bólu przeciera nadgarstki.
Niemal natychmiast porządkowy przypina jego prawą dłoń do jednej
z nóg metalowego stołu, naciskając na ramię Juliana tak, że jest
zmuszony usiąść.
Zwizualizowałam to sobie i mam wrażenie, że obecna
pozycja Julka może cokolwiek utrudnić lekarzowi wykonanie zabiegu.
Lekarz
myje ręce nad wielką umywalką w kącie sali. Bębnienie wody o
metal rozlega się niezwykle donośnie. Nie mieści mi się w głowie,
że można zabić człowieka w ten sposób, w jasnym świetle i w
takiej przejmującej ciszy.
Racja, ja włączyłabym Italo Disco, niech smarkacz
cierpi do samego końca.
Następnie ksiądz czyta twórczo przerobiony fragment
Księgi Rodzaju, w której to Abraham zabija Izaaka po tym, jak ten
drugi zapadł na delirię:
Zastanawiam się, czy to Thomas Fineman zażyczył
sobie, by przeczytano ten ustęp. Oddanie Bogu, bezpieczeństwu,
naturalnemu porządkowi: oto, czego naucza nas ta księga.
Cóż, Thomas Fineman bezsprzecznie miał farta, że
osobnik odpowiedzialny za przepuszczenie Pisma przez maszynkę do
mięsa posklejał poszatkowane kawałki w taki sposób, by idealnie
korespondowały z obecnym stanem rzeczy.
Wymawiam
cicho imię Juliana. Proszę, spójrz na mnie.
Ja wiem, że cały ten fragment miał być w zamyśle
niezwykle dramatyczny i romantyczny, ale naprawdę, kochani,
spróbujcie sobie tylko to wyobrazić: ponura atmosfera,
przygotowania do zaaplikowania śmiertelnego zastrzyku, lekarz,
prasa, duchowieństwo...i Lena odstawiająca cyrk na platformie,
kompletnie ignorowana przez całe to zgromadzenie. Thomas musi być
naprawdę gorącym fanem filmów Hipolita, skoro w imię przyszłej
rozrywki jest w stanie z kamienną twarzą tolerować to kuriozum (bo
umówmy się, na tym etapie Lenę musieli dostrzec już chyba wszyscy
poza głównym zainteresowanym).
Lekarz przygotowuje strzykawkę, asystent podwija rękaw
koszuli Juleczka (po diabła w takim razie była mu ta marynarka? I
kiedy właściwie ją zdjął?), wygląda na to, że wszystko
stracone...
...Aż tu wtem!
I
właśnie w tym momencie z dołu dobiega jakiś hałas i przetacza
się przez całą salę. Julian gwałtownie podnosi głowę. Lekarz
cofa się od stołu i odkłada strzykawkę na metalową tacę. Thomas
Fineman, marszcząc brwi, pochyla się i szepcze coś do ochroniarza,
podczas gdy do sali wpada kolejny asystent. Nie słyszę, co mówi,
widzę tylko, jak gestykuluje gwałtownie. Mimo że ma na sobie
papierową maskę chirurgiczną i za duży fartuch, po warkoczu
spadającym na plecy poznaję, że to kobieta.
Coś
tu nie gra. Przysuwam się bliżej szyby, nastawiając uszu, by
dosłyszeć jej słowa. W jakimś zakamarku mojego umysłu trzepoce
niejasna myśl, której nie mogę uchwycić. Jest coś znajomego w
tej asystentce, w sposobie, w jaki gestykuluje z emfazą, wskazując
lekarzowi drzwi. Ten kręci głową, zdejmuje rękawiczki i chowa je
do kieszeni. Wydaje szybkie polecenie, a potem wychodzi z sali. Jeden
z jego asystentów rusza szybko za nim. Thomas Fineman przedziera się
w stronę drzwi wiodących do sali.
Ochroniarze poszli na bilard.
Asystentka
z warkoczem przechodzi przez salę, otwiera drzwi Thomasowi
Finemanowi i gdy on, czerwony na twarzy, wpada do środka, ona sięga
do kieszeni fartucha.
I
właśnie gdy błyska mi w głowie myśl - ten warkocz, te ręce,
Raven! - rozlega się błysk, strzał, Thomas Fineman otwiera usta,
chwieje się i pada na podłogę, a na jego koszuli rozkwitają
czerwone płatki krwi.
O, Raven z zimną krwią zastrzeliła tatusia
Juleczka!...Nie mogę powiedzieć, żebym była zaskoczona.
Przez
chwilę wszystko zastyga w bezruchu: Thomas Fineman leży na podłodze
jak szmaciana lalka, Julian na stole z twarzą białą jak ściana,
dziennikarz stoi z aparatem przy oku, ksiądz w kącie, porządkowi
obok Juliana, z bronią wciąż w kaburach, Raven z karabinem.
Proszę, niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego Odmieńcy
w ogóle chowają się po lasach, egzystując w chłodzie i głodzie,
skoro wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że byliby w
stanie wziąć ten kraj szturmem góra w tydzień? Serio, w
Oliverversum trzeba wykazać się wybitnie ujemną inteligencją,
żeby wpaść w łapy wszelakich służb mundurowych (PŚ, mamo Leny,
pozdrawiamy!).
Krzyk
asystenta, tego prawdziwego. I wszystko zamienia się w chaos.
Kolejne strzały odbijają się rykoszetem po sali. Porządkowi
krzyczą: „Na ziemię! Na ziemię!".
A kto właściwie strzela? Bo jeśli porządkowi to, no
cóż, ich cel znajduje się stosunkowo blisko i jest nieosłonięty,
w związku z czym nie powinni mieć szczególnych problemów z jego
zdjęciem (to jest, kiedy już wybudzą się z letargu), a jeśli
Raven, to pozostaje mieć nadzieję, że w swym morderczym szale
ograniczy się do uzbrojonych przeciwników i zostawi Ludwika – a
może to jednak sam Hipolit?! – w spokoju.
Kula
ląduje w grubym szkle tuż nad moją głową, po tafli natychmiast
rozchodzi się promieniście
sieć pęknięć. Więcej mi nie trzeba. Chwytam najbliższe krzesło
i biorę mocny zamach, modląc się, by Julian zasłonił głowę.
Julian jest bodaj jedyną osobą, która nadal nie zdaje
sobie sprawy z twojej obecności na sali, więc obawiam się, że
może być nieprzygotowany na nagły deszcz odłamków szkła (oraz
spadające krzesło).
Rozlega
się przeraźliwy dźwięk i przez ułamek sekundy wszystko jest
ciche z wyjątkiem kaskady szkła i deszczu odłamków. W okamgnieniu
przeskakuję betonowy mur i ląduję chwiejnie na podłodze, czując
chrzęst szkła pod nogami.
Przypominam, że platforma znajduje się piętro wyżej.
Ciekawe, czy Lena w jakikolwiek sposób odczuje ów skok...
Podtrzymuję
się jedną ręką i podnoszę ją całą umazaną krwią.
Uff, skończyło się na rozharataniu sobie rączki,
supermoce wciąż działają.
Raven
porusza się jak w transie. Uchyla się przed ciosami porządkowego,
wykonuje obrót, uderza go w kolano kolbą broni. Gdy tamten zgina
się wpół, kładzie mu stopę na plecach i naciska — rozlega się
trzask głowy o umywalkę.
Być
może na tym etapie jestem już
po prostu przeczulona, ale w przypadku Raven każdy opis walki brzmi
znacznie bardziej niepokojąco, niż ma to miejsce w scenach z Leną
w roli głównej.
Raven
natychmiast odwraca się w stronę pomieszczenia, gdzie siedzą
ochroniarze Finemana, i wkłada mały skalpel do dziurki, blokując
zamek, po czym barykaduje wyjście metalową tacą na kółkach.
Dajcie spokój, panowie zapewne są zbyt zajęci grą w
makao, żeby w ogóle zawracać sobie wami głowę.
Mężczyźni,
wrzeszcząc, napierają na drzwi, tacka podskakuje, narzędzia padają
na wszystkie strony, a stół przekrzywia się o kilka centymetrów.
Jednak blokada jakiś czas wytrzyma.
Ha, jednak zareagowali! Cóż, może po prostu mają
klaustrofobię.
...Swoją drogą, dlaczego ochroniarze w ogóle
siedzieli przez cały ten czas w przeszklonej budce, zamiast włączyć
się do zabawy? I dlaczego pozwolili Finemanowi ot, tak wyleźć na
spotkanie z ewidentnie podejrzanie zachowującym się „asystentem”?
Lenka dociera w końcu do Juliana:
— Lena!
— Przed chwilą zmagał się z kajdankami, które przytwierdzają
jego nadgarstek do stołu, ale teraz podnosi na mnie swoje jasne,
błyszczące oczy, błękitne jak niebo. — Co ty tu...
Wytłumaczcie mi, jak to jest, że główne bohaterki
powieści YA nie tylko muszą zafiksować się na pewnym elemencie
wyglądu lubego, ale w dodatku przypominają nam o swoich fetyszach w
najmniej odpowiednich momentach? Ledwo uwolniliśmy się od
jesiennych kłaków Plastikowej Simorośli, a jesteśmy zmuszani
słuchać o niebieskich oczętach Juleczka nawet podczas scen akcji.
— Nie
ma teraz czasu na wyjaśnienia. Leż spokojnie.
Rzucam
się pędem w stronę porządkowego leżącego przy umywalce. Jak
przez mgłę dochodzą mnie krzyki Raven, która wciąż wiruje i
robi uniki — co z odległości wygląda jak taniec — i dźwięki
stłumionych eksplozji.
Przysięgam, nie mam pojęcia, co się dzieje w tej
scenie. Raven kręci piruety, rozrzucając wkoło race, czy jak?
Dziennikarz
gdzieś się ulotnił.
Błagam, powiedzcie, że Ludwik to tak naprawdę Hipolit
w przebraniu i że zawczasu przygotował się na ten cyrk, wykopując
tajne przejście pod podłogą.
Porządkowy
jest ledwo przytomny. Przyklękam i odcinam jego pas szybkim ruchem,
a potem chwytam klucze i biegiem wracam do stołu. Prawą rękę mam
mokrą od krwi, ale prawie nie czuję bólu.
Też mi nowość.
Lena uwalnia Juleczka, Juleczek jest wzruszony, Raven
kończy wystawianie „Jeziora Łabędzi” z elementami
pirotechniki.
Minęła
minuta, może mniej. Bilans: Thomas Fineman nie żyje, sala wygląda
jak pobojowisko, a my jesteśmy wolni.
Ochroniarze machnęli na wszystko ręką i wrócili do
rozgrywki?
Gdy
rzucamy się do drzwi, rozlega się łoskot i szczęk metalu,
dobiegają nas podniesione głosy — ochroniarze musieli się
wydostać.
A, nie, po prostu tyle czasu zajęło kilku silnym
chłopom wyważenie drzwi zabarykadowanych wózkiem na kółkach.
Wszystko jasne, kontynuujcie.
Nasza trójka pędem rzuca się w stronę schodów
przeciwpożarowych:
Raven
mocuje się z fartuchem, zdejmuje papierową maskę i zwija kitel i
maskę pod pachą. Zastanawiam się, skąd je wzięła, a wtedy staje
mi przed oczami tęga recepcjonistka.
Ją też kropnęła?!...A zresztą co za różnica, i
tak była gruba.
Wybiegamy
na mały, szary dziedziniec, na którym nie ma nic oprócz
zardzewiałych mebli ogrodowych i skrawka brązowej, kędzierzawej
trawy. Otoczony jest niską, metalową siatką, przez którą Raven
przechodzi bez problemów. Mnie jest nieco trudniej, muszę
skorzystać z pomocy Juliana. Zraniona ręka zaczęła mi pulsować,
a ogrodzenie jest śliskie.
Lena to jednak ma szczęście, jej nadludzka
wytrzymałość zawsze kończy się dopiero w momencie, gdy na
horyzoncie pojawia się Tru Loff, gotowy nosić wybrankę na rękach.
Nasi bohaterowie przedostają się do jakiegoś budynku,
w którym, jak informuje nas narratorka, mieści się m.in. zakład
optyczny „Metropolitan Vision Associates" (nie, ów fakt nie
będzie miał żadnego wpływu na dalszą fabułę).
Za
obrotowymi drzwiami widać ulicę i ludzi z parasolami, spieszących
gdzieś i potrącających się nawzajem. Raven od razu kieruje się w
tamtą stronę, zbaczając na chwilę tylko po to, by zabrać leżący
za jedną z roślin plecak podrzucony tutaj wcześniej. Odwraca się
i rzuca każdemu z nas parasol.
Leno, wymacaj dobrze, a nuż tym razem Odmieńcy
zapobiegawczo ukryli w nich miotacze płomieni.
Nakłada
żółtą pelerynę przeciwdeszczową i nasuwa na głowę kaptur,
zawiązuje go ciasno, żeby ukryć rany na twarzy. A potem wychodzimy
na ulicę i wtapiamy się w pędzący przed siebie tłum — w tłum
bez twarzy, masę ciał w ruchu. Nigdy tak bardzo nie cieszyłam się
z tego, jak ogromny jest Manhattan, z jego nienasycenia. Połyka nas,
w ten sposób stajemy się wszystkimi i nikim: kobieta w żółtej
pelerynie, niska dziewczyna w czerwonej wiatrówce i chłopak z
twarzą skrytą pod ogromnym parasolem.
I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku, 31
marca: finał „Pandemonium”.
Zostańcie z nami!
Maryboo