niedziela, 29 lipca 2018

Część IX


WTEDY

Z dnia na dzień robi się coraz chłodniej. Rano trawa powleczona jest szronem. Podczas biegania powietrze kłuje mnie w płucach. Rzeka przy brzegach pokryta jest cienką warstwą lodu, który łamie się pod ciężarem naszych stóp, kiedy wchodzimy z wiadrami do wody.

Ojojoj, coś czuję, że w tym miesiącu nasi dzielni wycieczkowicze będą musieli obyć się bez zupek w proszku.

Z każdym dniem nabieram siły. Jestem kamieniem odsłoniętym przez leniwy nurt wody. Jestem drewnem zwęglonym przez ogień.

Słowo daję, to jedne z najurokliwszych metafor od czasów „Białej armii” Bajmu.

Mięśnie mam twarde, sprężyste, a nogi jak ze stali. Dłonie zrogowaciały, podobnie jak podeszwy stóp, są grube i niewrażliwe niczym skała.

No i co, kochani czytelnicy – chyba się nie łudziliście, że te ablucje w lodowatej rzece spowodują jakikolwiek długotrwały uszczerbek na zdrowiu, hmm?

A swoją drogą, od czego tak jej zgrubiały te stopy? Czyżby Raven, w ramach podkręcania treningu, kazała jej się wyprawiać na poranne przebieżki bez butów?

Biegam codziennie, codziennie też zgłaszam się na ochotnika do noszenia wody, chociaż powinniśmy chodzić po nią na zmianę. Wkrótce jestem w stanie nieść dwa wiadra przez całą drogę do azylu bez ani jednego przystanku.

Nic na to nie poradzę; za każdym razem, gdy czytam tego rodzaju fragmenty, w mojej głowie rozbrzmiewa to:



No, żarty żartami, ale wiem, co czeka nas w przyszłości, powiem więc tylko tyle: ćwicz, ile wlezie, Leno, przyjdzie jeszcze czas, gdy będziesz musiała wykazać się równie nadnaturalną siłą i odpornością, co w końcówce poprzedniego tomu.

Alex mija mnie, wyłania się i znika w ciemności, krąży między czerwono-żółtymi drzewami. W lecie był pełniejszy: widziałam jego oczy, włosy, ręce.

Matko i córko, teraz z kolei mam flashbacki z „Nju Muna”. Autorko, zaklinam, nie rób mi tego!

Gdy liście zaczynają wirować ku ziemi i coraz więcej wokół nagich drzew, Alex jest już tylko czarnym cieniem, migoczącym mi w kąciku oka.

Ja wiem, że to zawsze były tylko takie podśmiechujki, ale z każdym tego rodzaju cytatem zaczynam mieć coraz poważniejsze podejrzenia, że pomiędzy PŚ i liśćmi istnieje autentyczna korelacja.

Poza tym dużo się uczę. Hunter pokazuje mi, jak przekazuje się nam informacje, jak sympatycy z drugiej strony powiadamiają nas o przyszłej dostawie.

Och, och! Czyżbyśmy mieli się wreszcie dowiedzieć, jak pan Wiesio daje naszym znać, że w tym tygodniu dostawa tamponów i lemoniady się opóźni? Cóż, czuję się autentycznie zaciekawiona, zobaczmy, co z tego wyniknie.

Lena wspomina, że Hunter zaciągnął ją na lekcję pewnego dnia po śniadaniu, gdy wraz z Blue zmywały naczynia:

Mała nigdy się przede mną do końca nie otworzyła. Odpowiada na moje pytania półsłówkami albo ruchami głowy. Jej szczupła budowa, drobne kości i nieśmiałość mimowolnie przywodzą mi na myśl Grace. Dlatego unikam jej, jak mogę.

A cóż to, żabko – czyżby wyrzuty sumienia spowodowane faktem, że Gracie być może przebywa właśnie w Kryptach, a w najlepszym razie w bidulu?

...Szczerze mówiąc, nie sądzę, co z kolei prowadzi mnie do niezbyt wesołych wniosków.

Drodzy czytelnicy, zauważyliście może coś ciekawego? Tym, co motywuje Lenę do działania i walki jest wspomnienie Plastikowej Simorośli; to ono rozrywa jej serce, jednocześnie skłaniając do pokonywania własnych słabości. Zauważyliście może, kto nigdy nie pojawia się w jej rozmyślaniach?

Jej rodzina.

Carol i William, ludzie, którzy ją wychowali, dali jej dom, zapewnili wykształcenie i pracę; Rachel, siostra, która przez wiele lat była dla niej kimś bardzo ważnym; Grace, rzekomo druga po PŚ najbardziej ukochana przez pannę Haloway istota na tym świecie; Hana, jej najlepsza przyjaciółka i powiernica – żadne z nich ani przez chwilę nie przewija się w wewnętrznych monologach naszej narratorki. I nawet, jeśli uznamy, że wujostwo i siostra zostali spisani na straty z powodu chęci ocalenia Leny próby rozłączenia dziewczyny z Plastikową Simoroślą (o Jenny nie ma nawet co wspominać, ta skazała się na rolę Scary Sue już podczas swojej pierwszej kwestii) – co z Grace i Haną?

Tu przecież nie chodzi nawet o zwykłą tęsknotę. Lena jest zbiegiem; uciekając z Portland w imię miłości, wystąpiła przeciw Małemu Bratu. Jej rodzina powiększyła się tym samym o kolejnego wywrotowca, po zięciu – buntowniku i siostrze – przestępczyni z oddziału o zaostrzonym rygorze. Pomyślcie sami: jakie są obiektywnie szanse, że kilka godzin po zniknięciu Leny jej familia nie została ukarana w najsurowszy z możliwych sposobów? Hana też została wciągnięta w całą tę sytuację – skąd pewność, że miast na zabieg nie zawleczono jej prosto do Krypt jako współwinną przestępstwa? Nawet, jeśli założymy, że władza okazała sporą pobłażliwość i nie pozbawiła żadnego z nich życia ani wolności, jest pewne, że teraz pani Jadzia już im nie przepuści.

Lena zdaje się w ogóle o tym nie myśleć, nie przejmować faktem, że jej czyny mogły mieć – i zapewne miały – bezpośrednie przełożenie na sytuację jej bliskich. PŚ najprawdopodobniej wącha kwiatki od spodu; wujek, ciotka i cała reszta wciąż mogą żyć i być właśnie w tej chwili poddawani torturom. Lena widziała na własne oczy, jak wygląda rzeczywistość w Kryptach; jakim cudem nie budzi się z krzykiem, widząc w sennych koszmarach przesłuchiwaną Rachel czy wleczoną na smyczy Hanę?


Gdzie mam iść? — pytam Huntera. Szczerzy zęby w uśmiechu.
Umiesz się wspinać?
Raczej tak — odpowiadam zaskoczona i nagle przypomina mi się, jak wdrapywałam się na ogrodzenie z Aleksem.

— Czy umiem?! Kochaneczku, ja nawet z raną postrzałową w jednym barku i brakującą połową uda śmigam szybciej, niż wiewiórka!

Zastępuję szybko ten obraz innym: oto wspinam się na liściastą gałąź jednego z wielkich klonów w Deering Oaks Park, jasne włosy Hany błyskają w dole pod warstwami zieleni, gdy otaczając pień ze śmiechem, dopinguje mnie, bym weszła wyżej. Natychmiast próbuję usunąć ją z pamięci. Nauczyłam się tego tutaj, w Głuszy. Wyrzucam ją z głowy — jej głos, lśniące włosy — i zostawiam w sobie jedynie doznanie wysokości, kołyszące się liście, widok zielonej trawy.

Aaach, zatem tak zamierzasz obejść ów problem?

* wzdycha *

Ustalmy coś: blokowanie traumatycznych wspomnień po to, by móc jakoś funkcjonować jest całkiem zrozumiałe. Sęk w tym, iż jestem pewna, że Oliver wcale nie chciała pokazać przez to, że Lena wyrzuciła bliskich z serca, bo zjada ją poczucie winy; romantyczne cierpienie jest tu zarezerwowane dla fantomowej Plastikowej Simorośli. Nie, Lena przez cały ten czas zachowuje się jak człowiek wysłany na zagraniczną misję, który woli nie rozmyślać zbyt wiele o bliskich, bo to odwraca jego uwagę od wyznaczonego celu: „Nie będę myśleć o złotych lokach Hany, bowiem wywołuje to u mnie zadumę, na którą nie mogę sobie pozwolić na obozie przetrwania”.

Autorko, chcesz, abyśmy naprawdę poczuli kiepską sytuację Leny? Napisz, że nie może pozwolić sobie nawet na najkrótsze wspominki czasów spędzanych z przyjaciółką, bo tylko taktyka kompletnego odcięcia się od przeszłości powstrzymuje ją przed atakiem histerii, gdy w następnej chwili uświadamia sobie, że owa przyjaciółka najprawdopodobniej nie tylko już nigdy nie będzie żyła w dostatku i wygodzie, ale nawet nie zobaczy światła słonecznego.

Wobec tego czas pokazać ci gniazda — mówi Hunter.

...O?

Na samą myśl o wyjściu na zewnątrz przechodzą mnie dreszcze. Ostatniej nocy było przenikliwie zimno. Wiatr świszczał w gałęziach, wdarł się po schodach, spenetrował wszystkie szczeliny i pęknięcia naszego azylu swoimi długimi, lodowatymi palcami.

O cholibka, niedobrze, niedobrze. Mam nadzieję, że pan Wiesio podrzuci wam koc albo dwa, brak sił i spowolnione reakcje to ostatnie, czego wam teraz potrzeba...

Wróciłam dziś z porannego biegu na pół zamarznięta, ze zgrabiałymi rękami.

...nieważne.

Ale jestem ciekawa tych gniazd — słyszałam, jak inni o nich mówili — a do tego marzę, by uciec od Blue.
Dokończysz tę robotę sama? — pytam małą, a ona kiwa głową i przygryza dolną wargę.
Grace też tak robiła, gdy była zdenerwowana. Czuję ostre wyrzuty sumienia. To nie wina Blue, że przypomina mi Grace. To nie wina Blue, że zostawiłam Grace po drugiej stronie granicy.

„...bez szans na dobrą przyszłość, pracę, wykształcenie i partnera, a być może i bez dziadków i tej resztki rodziny, jaka jej jeszcze pozostała”. Przykro mi, autorko – im bardziej będziesz się ślizgać po tej niewygodnej prawdzie, tym częściej będę ją wyciągać na światło dzienne.

Znalazłam jakąś starą wiatrówkę w stercie ubrań, ale jest o wiele za duża, by powstrzymać wiatr od wgryzania mi się w szyję i palce, wślizgiwania pod kołnierz i skuwania lodem serca w mojej piersi.

Cóż, istnieje możliwość, że ów brak ochrony przed mrozem ma też coś wspólnego z licznymi przetarciami i dziurami w kurtce, powstałymi na skutek traktowania jej jak dywanu.

Nasi bohaterowie udają się na spacer; jest im – myślę, że na tym etapie nie będzie to dla nikogo zaskoczeniem – zimno. Hunter pyta Lenę, dlaczego ta nie lubi Grace; dziewczyna bez przekonania zaprzecza, aż w końcu wyznaje, że mała przypomina jej kogoś z dawnego życia.

A teraz...o rany, spójrzcie na to!

(…) [Hunter] wyciąga rękę i dotyka mojego łokcia na znak zrozumienia. Hunter i ja rozmawiamy o wszystkim, z wyjątkiem czasów „sprzed".
Ze wszystkich osadników z nim czuję się najbardziej związana. Siadamy naprzeciwko siebie przy kolacji, a czasami rozmawiamy jeszcze długo potem, dopóki kuchnia nie zasnuje się dymem z dogasającego ognia.
Hunter doprowadza mnie do śmiechu, chociaż przez długi czas myślałam, że już nigdy w życiu się nie zaśmieję. Nie było łatwo poczuć się swobodnie w jego towarzystwie.
(...)
Hunter jest dla mnie tylko przyjacielem, nikim więcej, i nigdy się nie boję, kiedy jestem z nim.

Ale jakże to tak?! Relacja między mężczyzną i kobietą, która nie opiera się na pożądaniu lub Tru Loff, a mimo to jest prezentowana jako ważna i cenna?! Autorko, przywołuję cię do porządku, pamiętaj, w jakim gatunku literackim się znajdujemy!

* wzdycha znów *

Niestety, pamięta. Do wszystkich z Was, którzy po tym fragmencie liczyli na ewenement w rodzaju przyjaźni damsko-męskiej bez podtekstów: pamiętajcie, że tkwimy w tym samym uniwersum, w którym jak ostatni przegryw został potraktowany sympatyczny, wrażliwy chłopak, którego jedynymi przewinieniami były alergie i skłonność do nadmiernego pocenia się. Rzekoma przyjaźń Huntera i Leny jest tak dalece deklaratywna, że gdyby nie zapewnienia naszej narratorki, nie miałabym pojęcia, że tę dwójkę łączy w serii cokolwiek poza wspólnym dachem nad głową (oczywiście w przenośni, panowie nadal sypiają w forcie z koca).

Jest jeszcze wcześnie, wokół panuje cisza, którą zakłóca jedynie skrzypienie naszych butów na grubej warstwie opadłych liści. Nie było deszczu od kilku tygodni. Las jest spragniony wody. To dziwne, jak nauczyłam się odczuwać las, rozumieć go: jego nastroje i kaprysy, jego eksplozje radości i barw. (…) Głusza jest piękna, nieokiełznana i pełna życia. Mimo trudów tutejszej egzystencji zaczynam ją kochać.

Moja teoria o ścisłych powiązaniach na linii PŚ – drzewostan zaczyna nabierać coraz solidniejszych podstaw!

Jesteśmy już prawie na miejscu — mówi Hunter.
Wskazuje głową na lewo. Ponad gołymi gałęziami widzę koronę z drutu kolczastego, wijącą się na szczycie ogrodzenia, i nagle zalewa mnie gorąca fala strachu. Nie miałam pojęcia, że podeszliśmy tak blisko granicy. Zapewne jesteśmy na obrzeżach Rochester.



...Oni...podeszli pod samo ogrodzenie.

…Dwójka zbiegów z kraju Małego Brata ot, tak podeszła sobie do płota.

…I pomyśleć, że niektórzy z naszych czytelników wyśmiewali ideę domku z piernika znajdującego się kilkanaście (jeśli nie kilkadziesiąt) minut drogi od granicy z Portland.

Nie martw się. — Hunter wyciąga rękę i ściska mnie za ramię. — Ta strona granicy nie jest patrolowana.

...Mam bardzo poważne pytanie. Co właściwie powstrzymuje Odmieńców od zbudowania sobie eleganckiego osiedla domków jednorodzinnych tuż za granicą krainy Małego Brata? Bo z pewnością nie jest to, jak widzimy na załączonym obrazku, strach przed wszelakimi reperkusjami tudzież niezwykła czujność aparatu bezpieczeństwa.

Mieszkam w Głuszy od półtora miesiąca i w tym czasie niemal zapomniałam o granicy. To niesamowite, jak blisko byłam przez cały ten czas mojego dawnego życia.

Autorko, obawiam się, że właśnie własnoręcznie wkopujesz się w coraz głębszy dołek.

Naprawdę, kochani; nawet nie wiem, jak to skomentować. Narracja nie podaje, ile zajęła wędrówka Huntera i Leny, ale nie słyszymy nic o zmęczeniu czy coraz bardziej dokuczliwym marznięciu, w związku z czym cała wyprawa zapewne zamknęła się gdzieś w godzinie. Około godziny drogi – tyle (w najlepszym przypadku!) oddziela panią Jadzię i Hipolita od siedliska wrogów systemu.

...A swoją drogą – czy to nie stawia naszych ulubionych obozowiczów w jeszcze lepszym świetle? O ile wcześniej byli po prostu bandą niezaradnych hipisów, o tyle teraz bardziej niż kiedykolwiek jawią mi się niczym zbuntowane dzieci, które obrażone oznajmiają rodzicom: „Nienawidzę was i nie będę was dłużej słuchać!!!”, a następnie naburmuszone chowają się w domku na drzewie, gdzie postanawiają zostać przez resztę życia - jednakowoż z nadzieją, że mama przyniesie im te smaczne naleśniki, które zostały z obiadu.

Lena i Hunter zbliżają się do obszaru pełnego drzew, które na pierwszy rzut oka wydają się być uschnięte; Hunter zapewnia jednak, że drzewka mają się dobrze:

Po prostu czekają na swój czas. Gromadzą energię. Chowają życie głęboko w środku, na zimę. Gdy się ociepli, znowu zakwitną. Zobaczysz.
Jego słowa działają na mnie kojąco. „Zobaczysz" oznacza „wrócimy tu". Oznacza też „jesteś teraz jedną z nas”.

No, chyba że Raven za jakiś czas znów uzna, że nie wyrabiasz normy.

Jesteśmy na miejscu — mówi, uśmiechając się szeroko. — Oto gniazda.
Wskazuje ręką w górę. Wysoko wśród gałęzi widnieją ogromne kłębowiska ptasich gniazd: poskręcane i sterczące gałązki, kawałki mchu i wiszące pnącza, wszystko splecione z sobą tak, że sprawia wrażenie, jakby drzewa były zwieńczone włosami.
Ale co najdziwniejsze, gałęzie są różnobarwne. Korę pokrywają krople niebieskiej i żółtej farby, gniazda zaś — delikatne odciski łap, również kolorowe.
O co...? — Widzę dużego ptaka, mniej więcej wielkości wrony, który szybuje w stronę gniazda nad naszymi głowami. Przysiada na gałęzi i obserwuje nas z zaciekawieniem. Cały ptak jest czarny, z wyjątkiem nóg, które połyskują żywym odcieniem błękitu. Po chwili upuszcza do gniazda coś, co trzymał w dziobie, i dobiega nas chór popiskiwań.
Niebieski — mówi Hunter i wygląda na zadowolonego. — To dobry znak. Dzisiaj przyjdzie zaopatrzenie.

Wiecie co? Chyba nie podoba mi się kierunek, w jaki zmierza ten wątek.

Hunter zaczyna wspinać się na jedno z drzew, jednocześnie zachęcając Lenę, by zrobiła to samo.

Podążam za nim niezdarnie, kładąc ręce i nogi tam gdzie on. Już od dawna nie wspinałam się po drzewach, ale z dzieciństwa wspominam to jako czynność niewymagającą wysiłku: podciągałam się na gałęziach lekko i bez trudu, instynktownie znajdowałam na drzewie wgłębienia i wypukłości. Teraz jest to dla mnie czynność mozolna i męcząca.

Biorąc pod uwagę, że o mało co nie zamarzłaś w nocy i jesteś właśnie po ożywczym spacerku na mrozie w niedopasowanym ubraniu...a zresztą, co się będę produkować. Na tym etapie trzeba po prostu pogodzić się z faktami: o ile autorka nie postanowi, że w danej scenie dobrze byłoby trochę pomęczyć Lenę dla zwiększenia dramy, naszej narratorki zwykłe ludzkie niedogodności po prostu nie dotyczą.

Lena i Hunter docierają do gniazd, w których znajduje się mnóstwo ptaków; Lena zauważa, iż owe gniazda są upaprane niebieską farbą od pomalowanych kończyn ptaszków.

A teraz...Och. Och.

Wciąż nie rozumiem. Skąd bierze się ten kolor?
Z drugiej strony — odpowiada Hunter i słyszę w jego głosie dumę. — Z Zombielandu. W lecie po drugiej stronie granicy rosną krzaki jagód. Ptaki zapuszczają się tam w poszukiwaniu jedzenia. Już wiele lat temu tamtejsi ludzie zaczęli zostawiać dla nich nasiona i karmę, by zimą nie pomarły z głodu. Kiedy chcą nam przekazać wiadomość, ustawiają rynny wypełnione farbą: trochę nasion, trochę farby. Ptaki przylatują po jedzenie, a potem wracają tutaj, by zrobić zapasy. Gniazda się barwią, a my tym samym dostajemy wiadomość. Niebieską, żółtą albo czerwoną. Niebieska oznacza, że wszystko jest w porządku, możemy się spodziewać przesyłki. Żółta to znak, że jest jakiś problem albo opóźnienie.

Primo: Nie jestem ornitologiem, ale czy tego rodzaju komunikacja nie jest dosyć...toksyczna dla biednych zwierzątek?

Secundo: Znajdujecie się właśnie wysoko, wysoko na czubku bezlistnego drzewa; o ile nie zabraliście ze sobą peleryny- niewidki, radziłabym mocno trzymać kciuki za to, by żaden ze strażników (którzy, jeśli wierzyć Hunterowi, są zaprogramowani by patrzeć tylko w jedną stronę, niczym postacie z gier komputerowych) nie postanowił dla odmiany pokontemplować uroczego krajobrazu Głuszy.

Tertio: ...No bez jaj.

TO jest wasz sposób na komunikację z drugą stroną? Pomimo tego, że znajdujecie się (dosłowny) rzut kamieniem od granicy? Dwie banalne wiadomości, które w dodatku wędrują tylko w jedną stronę?!

Jak, na wszystko co dobre i piękne, ma niby funkcjonować tego rodzaju układ, skoro najwyraźniej całe porozumienie ze sprzymierzeńcami zza granicy ogranicza się informacji, czy papu przyjdzie na czas, coby nasze niedorajdy nie umarły z głodu? Banda leni, których interesuje tylko, czy dotrze kolejna dostawa podpasek – to ma być ten słynny ruch oporu? Gdzie przekazywanie sobie kluczowych informacji dla obalenia Małego Brata? Gdzie w końcu sama komunikacja – mam rozumieć, że pan Wiesio po prostu zrzuca na tratwę, co mu fantazja dyktuje i jeżeli ktoś z Odmieńców zachoruje, to tkwią w czarnej rzuci, dopóki intuicja nie podpowie Wiesiowi, że warto byłoby dorzucić do wora syrop na kaszel?!

Naprawdę, powoli przestaję się dziwić Małemu Bratu i jego propagandzie sukcesu – wygląda na to, że władza miała rację, sugerując, że Odmieńcy wykończą się własnymi rękami.

Hunter wyjaśnia Lenie, że kolory się nie mieszają, ponieważ ptaki każdego dnia odbudowują swoje gniazda i wyrzucają pokolorowane gałązki za burtę; następnie zaczyna snuć filozoficzne rozważania o tym, jak to ptaszęta (i ludzi) zawsze ciągnie do swych korzeni, co z kolei przypomina Lenie o Portland, nielegalnej imprezie i porządkowych rzucających się z pałami na nastolatków:

Są pozbawieni namiętności, ale i współczucia. Chociaż podają się za stróżów porządku, tak naprawdę to bestie. Nie mogłabym tam zostać. Nigdy tam nie wrócę. Nie chcę być jednym z żywych trupów.

Cóż, jak widzimy po sekcji „Teraz”, można by polemizować co do owego braku namiętności.

Ale zaraz, zaraz! Wiemy już, co oznaczają kolory niebieski i żółty. Co jednak sygnalizuje czerwień? Dodatkowe zapasy na zimę? A może ładunek większy niż dotychczas?

Widzę błysk strachu w jego [Huntera] oczach i nagle znów przenika mnie chłód.
Uciekać.



… Że co?

Słuchajcie, już i tak ciężko mi przełknąć cały ten system z zabawą farbami i bujaniem się na koronach łysych drzew kilka metrów od granicy. Ale...naprawdę?

TAK zamierzacie się bronić przed ewentualnym atakiem? Licząc na to, że kiedy pani Jadzia zarządzi spontaniczny najazd na Głuszę, pan Wiesio zdąży pobiec do sklepu, nalać czerwoną farbę do koryta i jeszcze tak zgrabnie wstrzelić się czasowo, żeby akurat trafić na głodne ptaszki kręcące się po okolicy? A kiedy owe głodne ptaszki w końcu wrócą do gniazd – że akurat ktoś z was będzie spacerował sobie po okolicy, aby dojrzeć sygnał?

...Słowo daję, na obecnym etapie mam wrażenie, że CHCECIE, aby ktoś was wreszcie zrównał z ziemią i zakończył waszą męczarnię.


Przeskok!


Przygotowania do przeprowadzki wkrótce ruszają pełną parą. Przeniesiemy się wszyscy, całą osadą, na południe. To ogromne przedsięwzięcie, więc Raven i Tack spędzają mnóstwo godzin na planowaniu, rozmowach i kłótniach. To nie pierwszy raz, kiedy organizują przenosiny, ale wnioskuję, że dotychczasowe przeprowadzki były trudne i niebezpieczne, a Raven uważa je za porażkę.

A żaden z pozostałych członków osady nie oznajmił jej: „Sorry, laska, ale od dzisiaj stery przejmuję ja; nie ma opcji, żebyś swoją niekompetencją po raz kolejny miała narażać życie nas wszystkich” ponieważ...?

Ale spędzanie zimy na północy było jeszcze cięższe i pociągało za sobą więcej ofiar, więc idziemy.

Idźcie do miasta i przynieście sobie ciepłe ciuchy, koce i turystyczny grzejnik. A jeżeli już musicie uciekać na północ, to przynajmniej idźcie na całość i uprowadźcie szkolny autobus czy inszą żółtą łódź podwodną - skoro PŚ był w stanie znaleźć sposób, by co chwilę przeskakiwać między Portland i Głuszą, to i wy przez tyle lat powinniście byli wykoncypować, jak w kryzysowej sytuacji przedostać się do cywilizacji!
I nie, drodzy czytelnicy, wierzcie mi – jak się jeszcze przekonamy, to nie jest tak, że Plastikowa Simorośl miała nadzwyczajne szczęście, organizując wycieczki w tę i nazad; Raven i Tack doprawdy nie powinni zachowywać się, jakby znajdowali się na bezludnej wyspie, gdzie można liczyć ino na siebie i dzieło własnych rąk. Zresztą, co będę gadać po próżnicy - „Teraz” z eleganckimi, nowymi tożsamościami naszych bohaterów jest dosyć jasną wskazówką, że coś tu się nie składa do kupy.

Raven uparcie twierdzi, że tym razem obejdzie się bez strat w ludziach. Każdy, kto opuści osadę, dojdzie bezpiecznie do celu.

Autorko, mówię serio – daj mi jeden powód, dla którego ta dziewczyna ma cokolwiek do powiedzenia w obozowisku.

Tego nie możesz zagwarantować — słyszę, jak Tack odpowiada jej pewnej nocy.
(…)
Każdy przeżyje — powtarza Raven uparcie, ale jej głos lekko drży.
Tack wzdycha. W jego głosie słychać zmęczenie, i jeszcze coś. Delikatność. Troskę.
Tack zawsze kojarzył mi się z psem, który warczy i gryzie. Nie podejrzewałam go o wrażliwość.

Leno, daj spokój, ty ze wszystkich ludzi powinnaś najlepiej znać się na kojących, magicznych właściwościach Tru Loff.

Nie możesz ocalić wszystkich, Rae — mówi.
Ale mogę próbować — odpowiada Raven.

— Wszak wszystkie bajki uczą, że grunt to dobre chęci i wiara w siebie!

Gdy opuścimy azyl, liczyć się będą dwie rzeczy: jedzenie i schronienie. Istnieją inne osady — zamieszkane przez inne grupy Odmieńców — usytuowane bardziej na południe, ale jest ich niewiele i rozdzielają je ogromne połacie niezamieszkanego lasu.

A, tak. Inne grupy leśnych duszków. Kolejny klejnot, którego nie mogę się doczekać.

Jesienią i zimą północna Głusza jest bezlitosna: surowa, niegościnna i jałowa, a do tego na każdym kroku można się natknąć na dzikie, wygłodniałe zwierzęta.

Hej, Leno! Mam pytanie. Właściwie jest ono skierowane do Raven. Skoro na północy jest tak paskudnie, to dlaczego... no wiecie... nie zostaniecie na południu na stałe?!

Pytam absolutnie serio. W okolicach Rochester jest zimno, cimno i ponuro, a w dodatku co pół roku trzeba zwijać interes, najwyraźniej tracąc przy okazji część załogi podczas marszu. Po diabła zatem tu tkwić? Jestem pewna, że na południu też znalazłby się jakiś miły pan Wiesio, który od czasu do czasu podrzucałby wam proszek do prania i krakersy.

Przez lata migrujący Odmieńcy wyznaczyli trasę swojej wędrówki: oznaczyli drzewa systemem wyżłobień i nacięć, by wskazać najłatwiejszą drogę na południe.

Z jednej strony niby niegłupie, ale z drugiej – jak się wkrótce przekonamy – jednak trochę tak.

W następnym tygodniu grupa zwiadowców wyruszy na wyprawę przygotowawczą. Sześć osób powędruje do dużego obozu ulokowanego ponad sto dwadzieścia kilometrów na południe, taszcząc zaopatrzenie w plecakach oraz przymocowane do własnych ciał. Kiedy dotrą na miejsce, zakopią połowę prowiantu w ziemi, żeby nie zjadły go dzikie zwierzęta, i oznaczą to miejsce stertą kamieni. Dwójka wróci do osady, pozostała czwórka pomaszeruje kolejne dziewięćdziesiąt kilometrów,
gdzie zakopie połowę tego, co zostało. A potem kolejna dwójka wróci do osady. Piąty zwiadowca zaczeka tam, podczas gdy szósty przejdzie ostatnie sześćdziesiąt kilometrów z resztą jedzenia.

No dobra, ale dlaczego? Pytam poważnie; nie znam się na survivalu, więc możliwe, że czegoś po prostu nie rozumiem – w takim układzie będę wdzięczna za wszelakie wskazówki. Przecież nie zapuszczacie się w nieznane, coby kilku śmiałków musiało wcześniej sondować teren; migrujecie regularnie, zakładam zatem, że znacie miejsce docelowe i trasę. Dlaczego nie możecie podróżować wszyscy razem? I zanim ktoś zapyta – tak, w Głuszy istnieje pewne niebezpieczeństwo...tyle tylko, że nie bardzo można zaradzić mu poprzez rozdzielanie się.

Powrócą do osady razem, polując po drodze oraz zbierając grzyby i jagody.

Ale jakże to tak? Bez zupek w proszku pana Wiesia? Jak zwierzęta?!

Do tego czasu my dokończymy pakowanie i inne przygotowania.

Każdy z was ma góra dwie pary gaci na łebka, plus jakieś trzy latarki i dwie patelnie robiące za wystrój wnętrz. O ile pan Wiesio nie zamierza podjechać do was dostawczą ciężarówką, nie bardzo wiem, co też zamieracie pakować przez tyle czasu.

Kiedy pytam Raven, czemu im dalej na południe, tym obozy są coraz bliżej siebie, ledwo zaszczyca mnie spojrzeniem.
Zobaczysz — zbywa mnie.

He, he, Raven dogadałaby się z Dursleyami.

Czy nie lepiej przejść każdego dnia tyle, ile się da? — drążę temat. Nawet trzeci obóz jest oddalony o sto pięćdziesiąt kilometrów od naszego ostatecznego celu, chociaż gdy będziemy kierować się na południe, znajdziemy inne osady, tereny obfitsze w zwierzynę i ludzi, którzy podzielą się z nami jedzeniem i dachem nad głową.

Ponawiam pytanie: nie przenieśliście się tam na stałe, albowiem ponieważ gdyż...?

Opadniemy z sił do tego czasu - odpowiada, prostując się wreszcie, i spogląda na mnie. — Będziemy przemarznięci. Głodni. Pewnie będzie padał śnieg. Głusza wysysa z ciebie życie, wierz mi. To nie to samo co twoje poranne przebieżki. Nie można po prostu ślepo brnąć przed siebie. Widziałam... — Urywa, kręcąc głową, jakby chciała odpędzić wspomnienia, i po chwili dodaje:
Musimy zachować najwyższą ostrożność.

Jeśli wierzyć Lenie, jesteście głodni i przemarznięci niemal każdego dnia (wyjąwszy, rzecz jasna, chwile gdy pan Wiesio postanawia pokazać, że ma gest), więc nie widzę specjalnej różnicy.

Lena jest oburzona, że Raven z podobnym lekceważeniem odnosi się do czegoś, co było dla niej sporym sprawdzianem wytrzymałości fizycznej i emocjonalnej:

Raven wyczuwa, że mnie uraziła.
Pomożesz mi z tym? - pyta. Robi małe torebki z zestawem pierwszej pomocy dla każdego z nas i pakuje do nich środki przeciwbólowe, plastry opatrunkowe i chusteczki antybakteryjne. Układa je na środku kwadratowego kawałka materiału, wyciętego ze starych prześcieradeł, a potem zawija je i wiąże drucikiem.

Czyżby panu Wiesiowi skończyły się fundusze? Bo jeśli nie, to radziłabym dorzucić tam jeszcze kilka innych przydatnych gadżetów ,skoro rzekomo udajecie się w podróż, z której żyw wraca co trzeci obywatel.
 
Mam takie grube palce, że ciężko mi się to wiąże.
To nieprawda: palce Raven są szczupłe, podobnie jak reszta ciała, i wiem, że chce po prostu, bym się poczuła lepiej. Mimo to odpowiadam:
Tak, jasne.
Raven rzadko prosi o pomoc. Jeśli już to robi, nie odmawia się jej.

Raven marnuje się w lesie, powinna zatrudnić się w branży PR – co by nie mówić, trzeba talentu, by przekonać innych, że przydzielanie im zadań poprzedzonych słówkiem „proszę” jest rodzajem zaszczytu.

Zwiadowcą, który przejdzie całe dwieście siedemdziesiąt kilometrów trasy będzie najwytrzymalszy z Odmieńców – Tack.

Pewnego wieczoru zbieram się na odwagę, by do niego podejść. Jest w dobrym nastroju, co nie zdarza się często. Bram przyniósł dziś trzy króliki, które złapały się w pułapkę, i chociaż raz wszyscy najedliśmy się do syta.

Trzema królikami na kilkanaście osób?

Po kolacji Tack siedzi obok kominka, skręcając sobie papierosa. Nie podnosi na mnie wzroku.
Co? — pyta szorstkim tonem, ale w jego głosie nie ma zwykłej opryskliwości.

Słowo daję, dobrali się z Raven jak w korcu maku.

Biorę głęboki oddech i wyrzucam z siebie:
Chcę być jednym ze zwiadowców.
(…)
Nie — odpowiada Tack krótko.
I tym jednym słowem grzebie wszystkie moje plany i nadzieje.

Ech, Tack, to była głupia decyzja; ta dziewczyna przebiegła dziewięćdziesiąt kilometrów z raną postrzałową – teraz, wypoczęta i pełna determinacji, obleciałaby całą trasę góra w trzy godziny.

Lena jednak się nie poddaje:

Jestem szybka — mówię. — I silna.
Niewystarczająco silna.

Tack musi mieć NAPRAWDĘ wyśrubowane standardy.



Chcę pomóc. — Nie daję za wygraną, świadoma, że do mojego głosu zakrada się lament, świadoma, że brzmię jak Blue, gdy od czasu do czasu zdarzają jej się napady złości.
Tack przejeżdża językiem po bletce i skręca papierosa kilkoma wprawnymi ruchami. Gdy wreszcie podnosi na mnie wzrok, uświadamiam sobie, że prawie nigdy na mnie nie patrzył. Jego spojrzenie jest przenikliwe, taksujące i błyska w nim coś dziwnego, jakiś przekaz, którego nie jestem w stanie rozszyfrować.
Później - mówi, po czym wstaje i minąwszy mnie, rusza w górę schodów.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: powracamy do teraźniejszości i udajemy się na manifestację.

Do zobaczenia!

Maryboo

niedziela, 22 lipca 2018

Część VIII


TERAZ

Po spotkaniu AWD ruszam za tłumem wylewającym się na wczesnowiosenne słońce. Energia, która powstała podczas spotkania, wciąż nas przepełnia, pulsuje w nas, ale w świetle słońca i chłodzie wydaje się mniej szlachetna, bardziej agresywna: to impuls do destrukcji.

 Energia zombie aż od was bije, coś chyba remedium nie zadziałało na te wasze namiętności.

Kilka autobusów czeka przy krawężniku, a na schodach Javits Center ustawiają się kręte kolejki. Czekam od pół godziny, w tym czasie odjechały już trzy tury autobusów, kiedy uświadamiam sobie, że w sali konferencyjnej zostawiłam rękawiczkę. Powstrzymuję się od przekleństw. Znajduję się w tłumie wyleczonych, więc nie mogę wzbudzać żadnych podejrzeń. W kolejce przede mną stoi już tylko dwadzieścia osób i przez chwilę zastanawiam się, czy nie darować sobie rękawiczki. Ale ostatnie pół roku nauczyło mnie szanować rzeczy: w Głuszy marnowanie czegokolwiek jest praktycznie grzechem i uważa się, że może przynieść nieszczęście.

Teraz się cykasz o rękawiczkę, a kiedy mieszkałaś w Głuszy, jakoś nie miałaś problemu z walającymi się po podłodze stosami wymiętych ciuchów.

Kto dziś marnuje, jutro pożałuje — oto kolejna z ulubionych mantr Raven.

Raven Zajebista Pierwsza, której procesów myślowych i priorytetów nie ogarnia nikt.

Lena wraca do sali. Ochrona zmyła się w międzyczasie do Czarnej Dziury Fabularnej, więc dziewczyna nie ma żadnych problemów z wejściem.

Gdy popycham drzwi do sali konferencyjnej, na chwilę staję jak wryta. Oto spoglądam z lotu ptaka na szczyt pokrytej śniegiem góry. Zdjęcie jest wyświetlane na tym ogromnym ekranie, na którym wcześniej widniała powiększona twarz Juliana Finemana. Ale światło w sali jest zgaszone, więc obraz jest ostry i żywy. Widzę gęsty pierścień drzew jak ciemne futro u stóp góry i ostre niczym nóż szczyty zwieńczone koronkową białą pokrywą. Piękno tego widoku zapiera mi dech w piersiach. Po chwili obraz się zmienia. Tym razem spoglądam na jasną, piaszczystą plażę i skłębiony błękitnozielony ocean. Podchodzę kilka kroków w głąb sali, tłumiąc szloch. Nie widziałam oceanu, od kiedy opuściłam Portland.
Kolejne zdjęcie. Teraz ekran wypełniają ogromne drzewa, strzeliście wyciągające się w stronę nieba, które ledwo prześwituje przez baldachim gęstych konarów. Słońce pada ukośnie na czerwonawe pnie i podszycie porośnięte kwiatami i kędzierzawymi zielonymi paprociami. Znowu podchodzę kilka kroków do przodu — urzeczona, zahipnotyzowana — i wpadam na metalowe składane krzesło. W tej samej chwili osoba siedząca w pierwszym rzędzie podskakuje i po ekranie przebiega cień sylwetki, zakrywając część lasu. A potem ekran blaknie i światła się zapalają, a sylwetka nabiera kształtów Juliana Finemana. Chłopak trzyma w ręku pilot do rzutnika.
— Co ty tu robisz? — warczy na mnie, zupełnie zbity z tropu. Nie czekając na odpowiedź, dodaje: — Spotkanie już się skończyło.
Pod jego agresją wyczuwam coś innego — zawstydzenie. Pewnie właśnie poznałam sekret Juliana Finemana: lubi siedzieć w ciemności, oglądać piękne zdjęcia i wyobrażać sobie siebie w innych miejscach.

Nieszczególnie dziwię się, że chłopak nie jest zachwycony tym, że ktoś go przyłapał. Wszak delektowanie się pięknem przyrody nie jest mile widziane nawet u nieleczonych, w końcu może wywołać jakieś niekontrolowane emocje. Skoro nawet ulubione kolory są na cenzurowanym, to co dopiero wzruszanie się krajobrazami. W dodatku Juleczek to synuś bojownika o pranie mózgu dla wszystkich, więc jeszcze bardziej musi uważać. I tu pojawia się pytanie, po kiego grzyba w ogóle włączył sobie ten pokaz slajdów w miejscu, gdzie może zostać łatwo nakryty?

Z zaskoczenia ledwo jestem w stanie wyjąkać odpowiedź:
— Yyy... zgubiłam rękawiczkę.
Julian odwraca wzrok i zaciska palce na pilocie. Ale gdy jego oczy znów wędrują w moją stronę, widzę, że odzyskał już panowanie nad sobą, a wraz z nim dobre maniery.
— Gdzie siedziałaś? Pomogę ci jej szukać.
— Nie trzeba — odpowiadam pospiesznie.
Wciąż jestem w szoku. Atmosfera między nami jest napięta, tak jak podczas spotkania. Gdzieś głęboko w środku szarpie mną ból — widok oceanu, zdjęcia powiększone na ekranie sprawiły, że miałabym ochotę zanurkować z wysoka w sam środek tego lasu i zlizywać śnieg ze szczytu góry, jakby to była bita śmietana.

Eee… no ok., różne fetysze ludzie mają.

Chciałabym, by wyłączył światła i znowu mi to pokazał. Tyle że to Julian Fineman, uosobienie wszystkiego, czego nienawidzę, dlatego o nic nie będę go prosić. Szybko ruszam w stronę miejsca, gdzie siedziałam. Julian nie spuszcza ze mnie wzroku. Stoi bez ruchu przed białym ekranem, tylko jego oczy są ruchome, żywe. Czuję jego spojrzenie na skórze, na plecach, wplątane w moje włosy.

Spojrzenie wplątane w kudły, no tego jeszcze nie grali. Dobrze, że nie dodała czegoś w rodzaju jego błękitnych jak ocean oczu. Oczy wplątane we włosy… fuj.

Bez problemu odnajduję rękawiczkę i podnoszę ją wysoko, by pokazać Julianowi.
— Znalazłam — oznajmiam, unikając jego spojrzenia, i ruszam szybko w stronę wyjścia. Zatrzymuje mnie pytaniem:
— Długo tak stałaś?
— Co? — Odwracam się w jego stronę. Jego twarz jest nieodgadniona, nie wyraża żadnych emocji.
— Jak długo tu jesteś? Ile zdjęć widziałaś?
Zastanawiam się, czy to jakiś rodzaj testu.
— Widziałam góry — odpowiadam po chwili.
Julian wbija wzrok w ziemię, a potem znowu spogląda na mnie. Nawet z tej odległości zdumiewa mnie jasność jego oczu.
— Szukamy obozów — mówi, zadzierając do góry brodę, jakby spodziewał się, że będę próbowała mu zaprzeczyć. — Baz Odmieńców. Używamy do tego różnych technik inwigilacji.





Właśnie dowiedziałam się o nim kolejnej rzeczy: Julian Fineman jest kłamcą. Jednocześnie trzeba uznać za postęp, że ktoś taki jak on w ogóle używa tego słowa. Dwa lata temu Odmieńcy nie mieli nawet prawa istnieć. Oficjalnie głoszono, że zostaliśmy wymordowani podczas blitzu. Byliśmy postaciami z legend, jak jednorożce i wilkołaki.

Wolałabym czytać o tych jednorożcach. A nawet wilkołakach, byle tylko nie takich, którzy kochają się w Belli Swan i jej potomstwie.

Tyle że to było przed Incydentami, zanim ruch oporu zaczął domagać się swoich praw przy użyciu siły — potem zaprzeczanie naszemu istnieniu stało się niemożliwe.
Zmuszam się do uśmiechu i mówię:
— Mam nadzieję, że ich znajdziecie. Że wytropicie ich co do jednego.
Julian kiwa głową.
A odwracając się, dodaję pod nosem:
— Zanim oni znajdą was.

Głośniej, po kij od mietły cała ta konspira, ponawrzucaj mu!

Jego głos rozlega się ostro i donośnie:
— Co powiedziałaś?
Rzucam mu spojrzenie przez ramię.
— Zanim oni znajdą nas — odpowiadam i wychodzę, a drzwi zamykają się za mną z impetem.



Gdy wreszcie docieram do Brooklynu, słońce zdążyło już zajść. W mieszkaniu jest zimno. Żaluzje są opuszczone, a w hallu pali się jedno światło. Na szafce w korytarzu leży niewielki stos poczty. NIKT NIE JEST BEZPIECZNY, DOPÓKI WSZYSCY NIE SĄ WYLECZENI — głosi napis na pierwszej kopercie, wydrukowany nad naszym adresem. A poniżej: AWD PROSI O WSPARCIE.
Obok poczty spoczywa mała srebrna tacka z naszymi dokumentami. Koło siebie leżą dwa dowody: Rebecki Ann Sherman i Thomasa Clive'a Shermana. Oboje mają na zdjęciach poważne miny i patrzą przed siebie wzrokiem bez wyrazu. Rebecca ma kruczoczarne włosy, równiutki przedziałek i okrągłe oczy. Włosy Thomasa są przycięte tak krótko, że trudno stwierdzić, jakiego są koloru. Opadające ciężko powieki sprawiają, że wygląda, jak gdyby zasypiał. Pod dowodami leżą spięte ich dokumenty. Można z nich odczytać istotne fakty z życia Rebecki i Thomasa: daty i miejsca urodzenia, imiona rodziców i dziadków, wysokość dochodów, oceny szkolne, przypadki wykroczeń, wyniki ewaluacji i egzaminów końcowych, datę i miejsce ceremonii ślubnej, wszystkie poprzednie adresy.

I te wszystkie pliki jakże szczegółowych dokumentów tak sobie leżą na MAŁEJ tacce?

Oczywiście Rebecca i Thomas są nie bardziej prawdziwi niż Lena Morgan Jones: dziewczyna o szczupłej twarzy, która na zdjęciu w swoim dowodzie również się nie uśmiecha. Kładę go obok dowodu Rebecki. Nigdy nie wiadomo, kiedy może się zdarzyć nalot albo zjawić rachmistrz przeprowadzający spis ludności. Lepiej, żeby nie trzeba było wtedy rozglądać się w poszukiwaniu dokumentów. A najlepiej, by nikt nigdy nie grzebał w tym mieszkaniu. 

Cóż, rachmistrza to jeszcze może nasi miszczowie konspiry zrobią w konia, ale jak będzie nalot, to żadna tacka, nawet ze złota, im raczej nie pomoże.  
Dopiero gdy przeprowadziłam się do Nowego Jorku, zrozumiałam obsesję Raven z Głuszy dotyczącą porządku: wszystkie powierzchnie muszą być czyste, bez skazy, nigdzie ani okruszka. W ten sposób nie zostawiamy żadnego śladu, który mógłby zdradzić cokolwiek.

A te stosy ciuchów, których wam nie odpuszczę?! Gdzie w tej całej Głuszy był ten zajebisty porządek, hę? Raven ma wybitnie wybiórcze podejście do swoich zasad.

Zasłony w salonie są zaciągnięte. To zatrzymuje w środku ciepło i chroni przed spojrzeniami — sąsiadów, porządkowych, przechodzących patroli. W Zombielandzie zawsze ktoś obserwuje. Ludzie nie mają nic innego do roboty. Nie myślą.

But why!? Przecież wypranie z uczuć nie obniża inteligencji jako takiej, dlaczego nie mogą myśleć o innych rzeczach? To tylko ty byłaś w stanie myśleć jedynie o klacie Aleksa, inni ludzie mogą mieć odrobinę szersze horyzonty nawet po wyleczeniu.

Nie odczuwają żadnych namiętności, nienawiści ani smutku.

Again, nie wyklucza to innych zajęć aniżeli obserwowanie sąsiadów, leżąc na kocu/poduszce/kołdrze wywalonej na parapet. Zresztą magiczna maszynka miała usuwać MIŁOŹDŹ, nie kupuję bajeczki, że wyleczeni nie odczuwają nienawiści czy smutku.

Jedyne, co czują, to strach i chęć kontroli.

Z poprzedniego tomu wiemy, że to bullshit, więc daj se siana z tym jadem, słonko.

Na tyłach apartamentu znajduje się kuchnia. Nad stołem wiszą dwa zdjęcia: jedno Thomasa Finemana, drugie Cormaca T. Holmesa, któremu przypisuje się przeprowadzenie pierwszego udanego zabiegu. Obok kuchenki we wnęce jest spiżarnia. Wąskie półki wypełnione są po brzegi jedzeniem. Nie da się wymazać z pamięci długich chwil głodu, więc my wszyscy, którzy poznaliśmy tamto życie, mamy teraz skłonność do chomikowania. Pakujemy batony muesli do toreb i wypychamy kieszenie torebkami cukru. Nigdy nie wiadomo, kiedy głód znowu zaatakuje.

To akurat jest zrozumiałe, niełatwo pozbyć się takich odruchów. A nuż znowu przyjdzie czekać na dostawę suszonych ziół od pana Waldka.

Jedna z trzech ścian spiżarni to tak naprawdę ukryte drzwi. Otwieram je i moim oczom ukazują się drewniane schody. Z piwnicy bije przyćmione światło, docierają do mnie też strzępy rozmowy. Raven i Tack się kłócą — to akurat nic nowego — a Tack oznajmia zbolałym głosem:
— Nie rozumiem tylko, dlaczego nie możemy być wobec siebie szczerzy. W końcu jesteśmy po tej samej stronie.
Raven odpowiada ostro:
— Wiesz, że to niewykonalne, Tack. Tak będzie lepiej. Musisz mi zaufać.
— I ty mówisz o zaufaniu? To przecież ty masz z tym problem...
Jego głos milknie nagle, gdy zamykam za sobą drzwi, nieco głośniej niż zrobiłabym to normalnie, by wiedzieli, że tu jestem. Nie znoszę słuchać, jak się kłócą — nigdy nie byłam świadkiem kłótni dorosłych, zanim uciekłam do Głuszy — choć z czasem zaczęłam się do tego przyzwyczajać. Musiałam. Wygląda na to, że zawsze muszą się o coś sprzeczać. Gdy schodzę po schodach, Tack się odwraca, przejeżdżając ręką po twarzy. Raven mówi do mnie szorstko:
— Spóźniłaś się. Spotkanie skończyło się dobrych kilka godzin temu. Co się stało?
— Nie załapałam się na pierwszą turę autobusów. — I zanim Raven zacznie kazanie, dodaję szybko: — Zostawiłam w środku rękawiczkę i musiałam po nią wrócić. Rozmawiałam z Julianem Finemanem.
— Co takiego? — wybucha Raven, a Tack wzdycha i pociera czoło.
— Tylko przez chwilę. — Już mam im powiedzieć o zdjęciach, ale w ostatniej chwili zmieniam zdanie. — Spokojnie. Nic się nie stało.
— Nie byłbym tego taki pewien, Lena — odzywa się Tack. — Co ci mówiliśmy? Mamy się nie rzucać w oczy.

- Ale ja się w ogóle nie rzucałam w oczy! Ja mu tylko trochę pogroziłam, to nic takiego!

Czasami mam wrażenie, że Tack i Raven traktują role Thomasa i Rebecki — surowych opiekunów — nieco zbyt poważnie, i z trudem się powstrzymuję, by nie przewrócić oczami.

Biorąc pod uwagę, jaka z ciebie super tajniaczka ruchu oporu, zupełnie się im nie dziwię.

— To przecież nie ma znaczenia — powtarzam.



— Wszystko może mieć znaczenie. Nie rozumiesz? My...
Raven przerywa mu.
— Doskonale rozumie. Słyszała to już tysiące razy. Daj jej spokój, dobra?

Sorry, ale Tack ma rację, powtarzajcie jej to ciągle, bo ona chyba tej kuwety wcale nie ogarnia.  
Tack ma dosyć tego wszystkiego i wychodzi z siebie, a potem z mieszkania.

Przez chwilę stoimy w milczeniu, a potem Raven macha ręką i oznajmia z wymuszonym śmiechem:
— Nie przejmuj się nim. Wiesz, jaki jest Tack.

Póki co, w miarę ogarnięty. Przynajmniej bardziej niż wy, lamy jedne. Chociaż to akurat żadna sztuka.

Przynajmniej ten jeden pokój wydaje się naprawdę zamieszkany. Na górze wszystko wygląda jak normalny dom, pachnie jak normalny dom i pełno tam rzeczy jak w normalnym domu. Ale jest w nim coś dziwnego, jak gdyby jego fundamenty były przekrzywione o kilka centymetrów. W przeciwieństwie do reszty mieszkania piwnica to pobojowisko. Raven nie nadąża ze sprzątaniem wszystkiego, co Tack znosi i czym nabałagani.

Czyli obsesja czystości Raven jest o kant dupy rozbić.

Książki — prawdziwe książki, te stare, zakazane — rozrzucone są wszędzie.

Dobra, już wam te szmaty wybaczę, ale książki!? Sprzątać mi ten syf, ale już!

Tack je kolekcjonuje. Choć tak właściwie „kolekcjonuje" to nie jest odpowiednie słowo. On je gromadzi w ten sam sposób, w jaki reszta z nas chomikuje jedzenie. Próbowałam czytać kilka z nich, by się dowiedzieć, jak to było przed remedium i przed wzniesieniem granic, ale rozmyślanie o tym, wyobrażanie sobie tamtej wolności, emocji i życia pełną piersią wywoływało ból w sercu. O wiele lepiej nie myśleć o tym zbyt dużo.

Ty i tak za dużo nie myślisz, nie dziwię się, że nie dajesz rady książkom.

Alex uwielbiał książki. To on pokazał mi poezję. To jeszcze jeden powód, dla którego nie jestem w stanie czytać.

Ten to potrafi zepsuć wszystko, nawet pośmiertnie.

— To ta cholerna manifestacja — mówi. — Wszyscy są podminowani.
— A na czym polega problem?
Macha niedbale ręką.
— Na tym co zawsze. Pogłoski o zamieszkach. Podziemie mówi, że Hieny dadzą znać o sobie, że szykują coś poważnego. Ale to nic potwierdzonego.
Głos Raven staje się nieprzyjemny. Ja sama nie lubię nawet wymawiać słowa „Hieny". Zostawia w ustach zły smak, jakby czegoś zgniłego albo popiołu. My wszyscy — Odmieńcy, ruch oporu — nienawidzimy Hien. Psują nam opinię. Wszyscy są zgodni co do tego, że rujnują — że już zrujnowały — wiele z tego, co chcemy osiągnąć. Hieny są Odmieńcami, tak jak my, ale nie walczą o nic. My chcemy usunięcia granic i zlikwidowania remedium. Hieny zaś dążą wyłącznie do zniszczenia — chcą palić, kraść i zabijać, chcą, aby cały świat stanął w płomieniach. Zetknęłam się z nimi tylko raz, ale do tej pory dręczą mnie po tym koszmary.

Och, casus Hien to będzie dopiero LOL, nie mogę się doczekać.

— Nie uda im się. — Silę się na pewność w głosie. — Nie są zorganizowani.
Raven wzrusza ramionami.
— Miejmy nadzieję. — Układa książki jedna na drugiej i wyrównuje ich brzegi. Przez chwilę robi mi się jej żal: próbuje zaprowadzić porządek w całym tym bałaganie, jakby miało to jakieś znaczenie, jakby mogło to coś zmienić.

Np. książki się nie poniszczą, wyobraź sobie.

— Czy mogę ci w czymś pomóc?
— Nie przejmuj się. — Raven rzuca mi wymuszony uśmiech.
— To moja robota, jasne?
Oto kolejne z ulubionych powiedzeń Raven. Tak jak jej uparte powtarzanie, że przeszłość jest martwa, które stało się rodzajem mantry. Wystarczy, że ja się martwię, a ty rób, co każę.

Tylko, że często to co każe Raven, jest idiotyczne.

To dziwne. Na wiele sposobów Raven naprawdę jest dla mnie jak rodzina — w każdym razie jest osobą mi najbliższą — ale czasem dociera do mnie, że nie znam jej teraz ani odrobinę lepiej niż wtedy, w sierpniu, kiedy mnie znalazła. Wciąż nie wiem zbyt wiele o tym, jaką osobą była przed przybyciem do Głuszy. Zamknęła tę część siebie, schowała gdzieś głęboko, gdzie nikt nie ma dostępu.

Jeżeli Raven to dla ciebie rodzina, to toksyczną masz rodzinę, o czym się jeszcze przekonamy. A co do back story naszej panny Zajebistej Pierwszej, to jednak się co nieco dowiemy, także nie martwcie się. Czy to coś pomoże w zrozumieniu tej jakże kiepsko skleconej postaci, zobaczymy.

— No idź — mówi, wskazując głową na schody. — Jest już późno. Powinnaś coś zjeść.
W drodze do wyjścia przejeżdżam palcami po metalowej tablicy rejestracyjnej przytwierdzonej do ściany. Znaleźliśmy ją w Głuszy, do połowy zagrzebaną w błocie, podczas wędrówki na południe. Wszyscy byliśmy wtedy głodni i wyczerpani, chorzy i przemarznięci, bliscy śmierci. To Bram ją zauważył. A gdy ją podnosił z ziemi, słońce przedarło się przez zasłonę chmur i metal rozbłysnął bielą, niemal mnie oślepiając, tak że ledwo mogłam przeczytać słowa wydrukowane pod numerami. Dawne słowa — słowa, które prawie rzuciły mnie na kolana. Wolność albo śmierć. Trzy słowa. Siedemnaście liter. Krawędzie, zawijasy, wypukłości pod palcami. Kolejna z naszych mantr. Uczepiamy się jej kurczowo i nasza wiara staje się prawdą.

I love the smell of górnolotne jęczenie in the morning. Jakie to szczęście, że akurat trafili na tak motywacyjną tablicę rejestracyjną z New Hampshire. A mogło być Tennessee z "Agriculture and commerce" albo Utah z "Industry". Wiem, że te stany są daleko od miejsca akcji, ale przynajmniej nie byłoby takich teatralnych scen.

To wszystko na dzisiaj. Za tydzień powrócimy do Głuszy i dowiemy się jak pan Waldek i spółka przekazują naszym nieporadnym Odmieńcom wiadomości zza ogrodzenia.

Do zobaczenia

Beige