Na
początek słowo wyjaśnienia: wybaczcie, że musieliście czekać
tak długo na nową notkę, ale jesienne choróbsko dopadło Beige –
a ponieważ moja droga współanalizatorka jeszcze się kuruje,
przejęłam pałeczkę...tylko po to, żeby samej się rozchorować
;) Uznałam jednak, że nieelegancko byłoby kazać Wam czekać
jeszcze dłużej, toteż poniżej kolejna analiza – niestety,
trochę krótsza niż zazwyczaj, zarówno z powodu mojej kondycji,
jak i materiału, mam jednak nadzieję, że mimo wszystko udana.
Indżojcie!
HANA
Hana
relaksuje się na ganku, popijając poranną kawę i rozmyślając
nad tym, że to jej ostatnie chwile w stanie panieńskim; ma ochotę
przejechać się na rowerze, ale wie, że po ostatniej akcji
buntowników ulice będą pełne porządkowych, a nie chce nikomu
tłumaczyć się z...no właśnie:
Będę musiała pokazywać dokumenty i odpowiadać na pytania, na które odpowiedzieć nie umiem.
Niby jakie? Nie znasz swojego nazwiska? Numeru
obywatelskiego? Adresu? Celu podróży (tu wystarczyłoby wszak
oznajmić, że postanowiłaś przejechać się po okolicy w ramach
ćwiczeń)? Kto jak kto, ale ty naprawdę nie musisz obawiać się
ankiety pani Jadzi.
Hana konstatuje, że dzień jest prześliczny –
słoneczny i spokojny, ale w centrum z pewnością będą czekać
zapory i wzmożona kontrola bezpieczeństwa.
Przypomina mi się nagle, co powiedział mi kiedyś o nim [murze] Fred — że ma być jak ręka Boga, która zawsze będzie nas chronić, oddzielać nas od chorych i niewiernych. A może nigdy nie będziemy zupełnie bezpieczni.
Jak
długo w co poniektórych częściach kraju Odmieńcy będą mogli
bezkarnie rozbijać sobie obozowiska tuż pod nosem wartowników
pilnujących muru (osada w Rochester, pozdrawiamy!) - nawet na pewno.
Zastanawiam się, czy w Deering Highlands będą nowe naloty, czy zamieszkujące je rodziny znów zostaną przesiedlone, lecz szybko odsuwam od siebie te zmartwienia. Rodzina Leny to nie mój problem. Teraz to widzę. Dziwne, że nie widziałam tego wcześniej. Co się z nimi stanie — czy umrą z głodu, czy z zimna — to nie moja sprawa.
Ciekawe, czy autorka dostrzega subtelną ironię kryjącą
się w fakcie, że te słowa świetnie pasowałyby też do Leny.
Wszyscy w jakiś sposób ponosimy karę za życie, które wybraliśmy. Ja do końca życia będę dźwigać brzemię swojej winy, i to winy podwójnej: wobec Leny za to, że ją zdradziłam, i wobec jej rodziny za to, że Lenie pomogłam.
To...całkiem ciekawe przemyślenia. Szkoda, że autorka
nie zamierza rozwinąć tego tematu, bo jej zdaniem znacznie
istotniejszy jest 346546 opis odcienia włosów PŚ.
Rozmyślania Hany przerywa głos jej matki:
Mama wyszła na ganek. Przyciska koszulę nocną ciasno do ciała i mruży oczy. Jej skóra bez makijażu wygląda niemal na szarą.
Wiadomo, zła, to i cera do niczego.
— Powinnaś wziąć prysznic — mówi. Wstaję więc i wchodzę za nią do domu.
LENA
Jesteśmy blisko muru. Między drzewami ukrywa się pewnie ze czterysta osób.
Kochani czytelnicy, spróbujcie sobie to wyobrazić:
wielki mur graniczny, na nim Cześnik doskonale
wyszkolone bojówki pani Jadzi, może jakaś kamera albo dwie, a tuż
pod nim – setki wychudzonych żebraków słaniających się między
sosnami.
...Zaiste, wielki finał serii aż przytłacza swym
ogromem.
Ubiegłej nocy mała jednostka specjalna przekroczyła mur, by umożliwić pozostałym masowe wdarcie się do miasta.
...Nadal mówimy o tym megawypasionym, megastrzeżonym
murze pomysłu McZłola?
Oliver, no bez jaj. Jakkolwiek głupio by to nie
brzmiało, mur w Portland odgrywa znaczącą rolę dla fabuły (jak
dalece znaczącą, przekonamy się na koniec książki), to jest
flagowy projekt Hargrove'a, symbol triumfu nad Odmieńcami – i co,
nasi buntownicy...tak po prostu sobie nad nim przeszli?!
„Ubiegłej
nocy Harry zniszczył trzeci horkruks Voldemorta, by umożliwić
czarodziejskiej społeczności zwycięstwo nad czarnoksiężnikami”
Niezbyt poruszające, czyż nie?
A wcześniej tego ranka druga mała grupa - wybrani ludzie Colina - przedostali się przez ogrodzenie w zachodniej części Portland, blisko Krypt, gdzie mur nie został jeszcze zbudowany, a ochrona została zinfiltrowana przez naszych sprzymierzeńców z drugiej strony.
Ten mur NADAL nie został ukończony?!...Słowo daję,
Fredzio chyba aktywnie chce doprowadzić do rendez-vous z
buntownikami.
To było kilka godzin temu, a teraz nie pozostało nam nic, tylko czekać na sygnał. Główna grupa przedostanie się przez mur równocześnie. Większość ochrony Portland będzie zajęta w laboratorium. Wywnioskowałam, że odbędzie się tam dzisiaj jakaś ważna uroczystość.
Ja rozumiem, że Fred jest burmistrzem, ale znaj
proporcję, mocium panie; ileż porządkowych oni mogli oddelegować
w roli ochroniarzy? Przypominam, że Lenę i Plastikową Simorośl w
„Delirium” goniły setki mundurowych, a Mały Brat lekką
ręką oddelegowuje dziesiątki tysięcy do
pacyfikowania bezbronnych ludzi. Serio mam uwierzyć, że w takim
momencie, gdy doskonale widać, że Odmieńcy szykują jakieś
rozruchy, Mały Brat nie wysłałby specjalnych oddziałów do
ochrony Portland? Zwłaszcza, kiedy chodzi o ślub jednego z wyżej
postawionych obywateli tego uniwersum?
Do powstrzymania nas zostanie tylko niewielka liczba policjantów, chociaż Colin martwi się, że akcja dywersyjna z ostatniej nocy nie poszła tak, jak planowano.
...Poddaję się.
Możliwe, że za murem jest więcej porządkowych, więcej broni, niż nam się wydaje. To się okaże.
To...dosyć nonszalanckie podejście do kwestii
potencjalnej masakry, której możecie stać się ofiarami.
Z miejsca, gdzie siedzę przykucnięta wśród zarośli, co jakiś czas dostrzegam Pippę, ukrytą za krzakiem jałowca jakieś pięćdziesiąt metrów dalej, jak zmienia niewygodną pozycję.
Autorko, nie chcę cię martwić, ale nawet najlepszy
jałowiec nie zdoła ukryć prawie pół tysiąca luda.
Okazuje się, że Pippa otrzymała bardzo ważne zadanie
– jest jedną z trzech osób odpowiedzialnych za podłożenie bomb
w strategicznych punktach miasta, jej cel to Essex Street 88. Lena
nie kojarzy tego adresu i zakłada, że to jakiś rządowy budynek.
Słońce powoli wznosi się na niebie. Dziesiąta. Dziesiąta trzydzieści. Południe. Teraz sygnał może nadejść w każdej chwili. Czekamy.
HANA
Przygotowania do godziny zero zmierzają ku końcowi, po
Hanę – już uczesaną i umalowaną – przyjeżdża samochód.
— Jestem z ciebie taka dumna — mówi mama półszeptem. Wokół krzątają się ludzie — fotografowie, makijażyści oraz Debbie, fryzjerka — i wyobrażam sobie, ile musiałyją kosztować te słowa. W całym swoim życiu nigdy nie przyznała, że jest ze mnie dumna.
Dlaczego? Czy ma to związek z remedium i pani Tate
musiała pokonać olbrzymią psychiczną barierę, aby właściwie
uczcić tak ważny dzień w życiu córki? Czy Hana nabrała w jej
oczach wartości dopiero wtedy, gdy przypadła jej w udziale świetna
partia? Czy Hana czuła się niewystarczająco dobra w oczach
rodziców, czy też przeciwnie – nie potrzebowała takich
zapewnień, bo doskonale wiedziała, co czują wobec niej mama i
tata? A może w ogóle jej to nie obchodziło? A może nie obchodzi
dopiero teraz, po zabiegu?
Oliver, tego rodzaju wstawki nie mają najmniejszego
sensu w obliczu faktu, że układy rodzinne Hany nigdy nie odgrywały
większej roli w tej serii. Nie wiem, jak mam zinterpretować to
zdanie, a co gorsza, w ogóle mnie to nie obchodzi, bowiem stosunek
Hany do państwa Tate nigdy nie stanowił znaczącego (ani w ogóle
jakiegokolwiek) elementu fabuły. Jesteśmy dosłownie na ostatniej
prostej; zamiast stawiać kolejne pytania, na twoim miejscu
skupiłabym się raczej na rozwiązaniu tysięcy innych frapujących
kwestii zawieszonych w czasoprzestrzeni – ot, chociażby co obecnie
dzieje się z Rachel, Carol i Williamem.
Pomaga mi się wślizgnąć w delikatną bawełnianą sukienkę, aby moja suknia ślubna — powłóczysta, długa, spięta na ramieniu złotą klamrą w kształcie orła, do którego Fred jest najczęściej porównywany — nie doznała uszczerbku podczas krótkiej drogi do laboratorium.
Klamrą, hmm? Może taką?
Doprawdy, czekam tylko, żeby Fredzio pojawił się na
swoim ślubie z wiadomym wąsem na obliczu, coby doprowadzić swój
karykaturalny wizerunek do perfekcji.
Przed bramą zebrała się grupa dziennikarzy i gdy wychodzę na ganek, od progu atakuje mnie oślepiający blask mnóstwa obiektywów zwróconych w moją stronę i szybkie pstrykanie migawek.
Zaraz, moment. Dopiero co dowiedzieliśmy się, że
wzdłuż muru kręci się co najwyżej jakiś samotny strażnik, bo
cała reszta została oddelegowana do pilnowania młodej pary. No to
gdzie ci wszyscy porządkowi? Dlaczego pozwalają, żeby Hanę
atakowała zgraja paparazzi, skoro wśród nich z łatwością mógłby
przyczaić się przebrany buntownik?
Słońce unosi się na bezchmurnym niebie niczym białe oko. Musi być tuż przed południem.
Ślubne preferencje to oczywiście dalece indywidualna
kwestia, ale muszę przyznać, że jestem trochę zdumiona wyborem
godziny uroczystości – czy nie byłoby bardziej dogodnie ustawić
ślub na godzinę popołudniową? Wszak same przygotowania panny
młodej musiały zająć trochę czasu, a Hana jeszcze kilka godzin
temu niespieszne popijała sobie na ganku poranną kawę.
Hana wskakuje do auta o przyciemnianych szybach:
— Nie mogę w to uwierzyć. — Mama bawi się bransoletką. Jeszcze nigdy nie widziałam jej tak podekscytowanej. — Naprawdę myślałam, że ten dzień nigdy nie nadejdzie. Czy to nie śmieszne?
A swoją drogą...gdzie jest pan Tate, ojciec Hany? Ten
facet to niemal wujek William 2.0 „Requiem”, jak dotąd objawił
się chyba tylko po to, by przeżuwać śniadanie. Mogę przyjąć,
że to matka dziewczyny jest bardziej chętna do brania udziału w
okołoślubnych zawirowaniach i generalnie częściej bryluje w
towarzystwie – ale chyba w dniu ślubu własnej progenitury ojciec
Hany powinien przynajmniej dostąpić zaszczytu podróżowania tym
samym samochodem, co żona i córka?
Gdy wyjeżdżamy z naszego osiedla, widzę, że siły policyjne zostały podwojone. Połowa ulic wiodących do centrum została zabarykadowana, patrolują je porządkowi i policja, a nawet kilku mężczyzn noszących srebrne odznaki straży wojskowej.
Fajnie, ciekawe, gdzie się podziewali, kiedy Hana
przedzierała się przez morze fotoreporterów.
Gdy naszym oczom ukazują się pochyłe białe dachy kompleksu laboratoryjnego — gdzie Fred i ja weźmiemy ślub w jednej z największych medycznych sal konferencyjnych, na tyle dużej, by pomieścić tysiąc gości — tłum na ulicach jest tak gęsty, że Tony ledwo może przejechać samochodem.
He he, ale by było, gdyby okazało się, że to ta sama
sala, w której swego czasu odbyła się akcja „Mućka” oraz w
której ubito Finemana seniora.
Mam wrażenie, że całe Portland zjawiło się, by oglądać mój ślub. Ludzie wyciągają ręce i stukają w maskę samochodu na szczęście. Gdy ręce uderzają o dach i szyby, podskakuję przestraszona. Policja tymczasem brnie przez tłum i odsuwa ludzi, by zrobili nam miejsce, powtarzając przy tym monotonnie:— Proszę przepuścić samochód, proszę przepuścić samochód.
Primo: już prawie zapomniałam, że samochody w tym
uniwersum to skrzyżowanie krasnali ogrodowych i amuletów na
szczęście.
Secundo: coś mi się wydaje, że „podwojone siły
policyjne” oznaczają w tym kontekście „więcej niż dwóch
policjantów”, skoro szary plebs może ot, tak bezkarnie walić
pięściami w auto...
Tertio: ...no właśnie, kogo? Oliver, skąd ta zbiorowa
histeria? Kim właściwie jest Hana dla przeciętnego mieszkańca
Portland? Owszem, Fred obraca się w wyższych kręgach, gdzie jego
piękna, młoda narzeczona stanowi swoistą ciekawostkę dnia, ale
dlaczego wzbudza ona AŻ TAK wielkie zainteresowanie ogółu? Czy
Fred, poza byciem naczelnym złolem, niespodziewanie zyskał status
książęcy?
To w sumie zabawne: jesteśmy na finiszu, a ja NADAL nie
wiem, jaką właściwie rolę odgrywa Hargrove w społeczeństwie –
zarówno na lokalnym, jak i międzynarodowym szczeblu.
Swoją drogą, chcę wierzyć, że to, co Hana odczytuje
za przesądy, jest w rzeczywistości atakiem rozwścieczonych
obywateli, których Fredzio postanowił pozbawić prądu. Hano,
żabko, pamiętasz jeszcze, kim jest twój narzeczony i po której
stronie barykady staniesz jako jego ślubna?
Tuż za bramami laboratorium wzniesiono policyjne zapory. Kilku porządkowych odsunęło je na bok, żebyśmy mogli wjechać na mały parking tuż przed głównym wejściem do budynku.
Ciekawam, czy przy okazji załatano pamiętną dziurę w
ogrodzeniu.
Hana dostrzega auto Hargrove'ów, co oznacza, że Fred
czeka na nią w środku. Dziewczyna wspomina, jak zlękniona i pełna
bólu wkroczyła do tego samego laboratorium, by poddać się
zabiegowi; był to krok, który ostatecznie odseparował ją od Leny
i jej pierwszego obiektu uczuć, Stevena Hilta i który wyprowadził
ją, odmienioną i spokojną, na nową drogę życia, której
zwieńczeniem będzie ślub.
Bramy za nami się zamknęły, a zapory powróciły na miejsce. Mimo to gdy wysiadam z samochodu, wciąż czuję tłum napierający coraz bardziej i bardziej — wszyscy chcą wejść do środka, by obserwować z bliska, jak kieruję swoje życie i przyszłość na wybraną dla mnie ścieżkę.
Oliver, ponownie: czemu? Co przeciętny zjadacz chleba
myśli sobie o Fredzie i jego połowicy? Dlaczego ktokolwiek miałby
chcieć brać udział w tej uroczystości? Wiemy z przemyśleń Leny,
że śluby w Oliverversum to raczej sztywna i oficjalna impreza,
toteż żaden wujek Zdzich nie może liczyć na porządne wesele z
przebojami disco polo. Czy Fred ma status celebryty? Czy to chęć
podlizania się władzy? Czy wkurzeni mieszkańcy Portland, którzy
spędzają wieczory wśród światła świec, chcą w kluczowym
momencie wypuścić rozszalałe krowy? Tu naprawdę nie ma
jednoznacznej odpowiedzi, daj mi, na litość, jakąkolwiek
wskazówkę!
No i pomijając wszystko – chcenie chceniem, ale
zakładam, że ślub burmistrza to zamknięta impreza dla wybranych,
wyżej postawionych obywateli, więc jakim cudem nikt jeszcze nie
rozpędził tego zbiorowiska?
Za szklanymi obrotowymi drzwiami widzę czekającego na mnie Freda — stoi bez uśmiechu, ze skrzyżowanymi ramionami. Jego twarz jest zniekształcona przez światło i szybę. Z tej odległości wygląda, jak gdyby jego skóra była pełna dziur.
Niebo przecinają błyskawice, w tle rozlega się
złowieszczy śmiech z offu.
— Już czas — mówi mama.— Wiem — odpowiadam i wchodzę do środka.
LENA
Już czas. W oddali rozlega się salwa z karabinów — co najmniej kilkunastu — i jak na komendę wszyscy ruszamy.
No, dobrze wiedzieć, że do pilnowania granicy w
gorącym okresie ataków zostawiono przynajmniej dwucyfrową liczbę
strażników. Wprawdzie nadal nie wiemy, gdzie się podziewają te
nieprzebrane tłumy mundurowych posiadających umiejętność
rozmnażania się przez pączkowanie, które w swoim czasie goniły
Lenę i PŚ, ale lepsze to, niż nic.
Wybiegamy zza drzew, są nas setki, nasze stopy dudnią o błoto i ziemię, wybijany przez nie rytm brzmi jak jedno spotęgowane bicie serca. Dwie drabiny sznurowe pojawiają się na murze, a potem kolejne dwie, a potem jeszcze trzy: jak na razie wszystko idzie zgodnie z planem.
Strażnicy, jak rozumiem, z olimpijskim spokojem
obserwują, jak...
...zaraz, chwileczkę. Skoro te drabiny są zrzucane z
muru, to znaczy, że wdarli się na niego Odmieńcy. A w takim
układzie...mam rozumieć, że te strzały to było RO atakujące
siły Małego Brata?! Skąd nasi Odmieńcy w ogóle wzięli tyle
sprzętu? I jakim cudem zdołali tak szybko i sprawnie zająć
fortyfikacyjną perłę Fredzia? Dopiero co Hana streszczała nam,
jakież to wzmożone środki bezpieczeństwa zostały zastosowane w
Portland – i co, mam uwierzyć, że patrole graniczne nie zostały
wyposażone w żaden sprzęt umożliwiający natychmiastowe bicie na
alarm? Na litość, nawet Waterbury miało strategiczną wieżyczkę
z równie strategicznym guzikiem alarmowym! Gdzie są jakieś kamery?
Gdzie pani Jadzia i jej czołg?
A tak w ogóle, zwizualizujcie to sobie, drodzy
czytelnicy. Czterysta osób. Siedem drabin sznurkowych.
...Ktoś tu chyba wzorował się na Hienach
spuszczających się po linach z wieżowców na Times Square.
Pierwsi z nas docierają pod drabinę, wskakują na nią i zaczynają się wspinać. W oddali słychać dźwięki marsza weselnego.
...Rany koguta, biedni goście weselni; wyobraźcie
sobie, jakie nagłośnienie musiał wybrać Fredzio (lub mamusia
Hany), skoro Lena słyszy dźwięki marsza po drugiej stronie
muru, otoczona setkami biegnących ludzi.
HANA
Na zewnątrz laboratorium ponad dwudziestu strażników stojących w szeregu w nieskazitelnych mundurach wystrzela salwę na wiwat, dając sygnał do rozpoczęcia ceremonii. Wielkie okna sali konferencyjnej są otwarte i słychać przez nie, jak orkiestra zaczyna grać marsza weselnego.
W to nie wątpię; biorąc pod uwagę świadectwo Leny,
zastanawiam się raczej, jakim cudem nikt z was nie krzywi się z
bólu.
Większość gapiów nie była w stanie wcisnąć się do laboratorium, będą więc tłoczyć się na zewnątrz i słuchać albo próbować zobaczyć coś przez okna.
Znaczy...kto konkretnie? Jak już wspominałam, szczerze
wątpię, aby strażnicy dopuszczali pospólstwo na odległość
większą niż tysiąc metrów, więc kto właściwie będzie się
tam tłoczyć? „Gapie” w rozumieniu dosłownym, a więc
przeciętni zjadacze chleba w Portland, i tak nie zostaliby
wpuszczeni na teren laboratorium, więc nie ma tu mowy o patrzeniu
przez szybę. Czyli kto? Kuzyn Władek, co to nikt w zasadzie nie ma
go ochoty zapraszać, ale wypada, no bo rodzina i rok temu pan i pani
Tate byli na weselu jego młodszej córki?
Ksiądz trzyma w ręku mikrofon, żeby jego słowa opiewające doskonałość i honor, obowiązek i bezpieczeństwo, dotarły do wszystkich zgromadzonych.
Spokojna głowa, ojcze, przy tych głośnikach dotrą na
pewno.
Na środku sali, tuż przed amboną, z której ksiądz odprawi ceremonię, ustawiono podest. Dwóch asystentów, ubranych symbolicznie w fartuchy laboratoryjne, pomaga mi na niego wejść.
Nadal śmieszne.
Kiedy Fred bierze moją rękę i kładzie ją na Księdze SZZ, po sali rozchodzi się ciche westchnienie ulgi. Właśnie do tego zostaliśmy stworzeni: do składania obietnic, przysiąg i ślubów posłuszeństwa.
I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku:
pani Jadzia i jej czołg jednak docierają pod mur, a to może
oznaczać tylko jedno – czas na łomot!
Zostańcie z nami!
Maryboo