niedziela, 28 stycznia 2018

Rozdział XVI


Nieszczęście jest niewolą, a zatem szczęście jest wolnością. Droga ku szczęściu wiedzie przez remedium.
A zatem tylko przez remedium człowiek osiąga wolność.

Czy będzie bolało? Zabieg – najczęściej zadawane pytania i odpowiedzi, broszura Amerykańskiego Związku Naukowców, wydanie 9

Biedne nastolatki z Oliverversum: sięgają po rządową ulotkę, żeby dowiedzieć się, czy mają przyjść na zabieg z zapasem ibuprofenu, a dostają propagandowe pierdololo.


Po tamtym wydarzeniu udaje mi się widywać z Aleksem codziennie, nawet w dni, kiedy pracuję w sklepie.

Coś czuję, że Jed niedługo dostanie przydział na mieszkanie w jakiejś przyjemnej dzielnicy.

Czasem spotyka się z nami Hana.

Wiecie co? Nie mogę się doczekać, aż dotrzemy do „Hany”, w której będziemy mogli zaobserwować pewne dobrze znane nam z „Delirium” wydarzenia w zupełnie nowym świetle. Gdyby nie moja obawa, że - podobnie jak Cass w „Królowej” - Oliver chciała odmalować w tym dziele nieco inny obraz bohaterki niż ten, z którym ostatecznie wylądowaliśmy, z czystym sumieniem mogłabym je nazwać dobrym.

Spędzamy mnóstwo czasu w Back Cove, głównie wieczorami, gdy jest tam pusto.

Pracownicy znajdującego się nieopodal rządowego obiektu uprzejmie udawali się do domu tuż po zachodzie słońca, nie chcąc niszczyć atmosfery romantyzmu.

Jako że oficjalnie Alex jest wyleczony, teoretycznie spędzanie z nim czasu nie jest nielegalne, ale gdyby ktoś wiedział, ile czasu spędzamy razem – albo zobaczył nas śmiejących się, jak podtapiamy się dla żartów, toczymy bitwy wodne czy ścigamy się na trasie do moczarów – z pewnością nabrałby podejrzeń.

...tak, Leno, zgadzam się; ktoś faktycznie mógłby nabrać podejrzeń widząc, jak obywatel po remedium śmieje się w kułak, pluskając się z dwiema niewyleczonymi nastolatkami.

Gdy zatem idziemy przez miasto, rozdzielamy się, Hana i ja po jednej stronie chodnika, Alex po drugiej.

W tle zaś leci motyw z Mission Impossible.

Staramy się też szukać pustych ulic, zarośniętych, rzadko uczęszczanych parków i opuszczonych domów – miejsc, gdzie nikt nas nie zobaczy. Wracamy też na Deering Highlands.

Gdzie zaiste nie zobaczy was nikt, no, chyba że jakaś banda małolatów postanowi zrobić kolejną nielegalną imprezkę w sąsiedztwie. Albo...no wiecie...jeden z mieszkających tam nędzarzy wyjrzy przez okno.

Teraz już wiem, skąd w noc obławy Alex wiedział, gdzie znajduje się szopa na narzędzia, i dlaczego mimo ciemności poruszał się tak bezbłędnie po korytarzach domu. Okazuje się, że od wielu lat spędza kilka nocy w miesiącu, pomieszkując w opuszczonych budynkach. Lubi odpocząć od zgiełku Portland. Nie mówi tego, ale wiem, że to mieszkanie na dziko musi mu przypominać Głuszę.

...Tak. Chłopię, które i tak nieustannie naraża życie, operując na lewych papierach (a jak się w swoim czasie dowiemy, odkrycie jego prawdziwej tożsamości groziłoby sporymi konsekwencjami), radośnie bawi się w Robinsona Crusoe na terenie powszechnie uważanym za dawną wylęgarnię buntowników – i to pomimo tego, że ma możliwość żyć na przyzwoitym poziomie, jeśli nie w dostatku, to przynajmniej względnym komforcie.
Ciekawe, czy wyruszając na wyprawę rzuca do swego przyszywanego wujka: „JA wpadnę w końcu w sidła Jadzi?! Potrzymaj mi piwo”.

Swoją drogą, ciekawa jestem, czy Oliver pisząc ten akapit wiedziała już, na czym opierać się będzie fabuła „Pandemonium”. A jeśli tak – to czy zdaje sobie sprawę z tego, że przypadkowo robi z naszego tru loffa dosyć...odpychającą postać.

Jeden z domów upodobaliśmy sobie szczególnie: numer 37 przy Brooks Street, starą kolonialną willę, w której mieszkała dawniej rodzina sympatyków.

Totalnie widzę, jak Plastikowa Simorośl, Lena i Hana leniwym krokiem przechadzają się po okolicy, głośno komentując:

- A może tutaj?
- Och nie, za mały, tylko trzy sypialnie. I w dodatku nie ma kominka!
- A ten naprzeciwko?
- Uszedłby, ale ma za mały ganek.

Okoliczne wyrzutki biegną zaś co tchu do swych lepianek, by czym prędzej sklecić uprzejmy donos.

Chociaż miejsce to ograbiono z wielu rzeczy, ocalały niektóre większe meble i książki i gdyby nie ślady dymu na ścianach i suficie, można by się spodziewać, że w każdej chwili zjawią się tu właściciele.

...Książki i meble.

Ocalały książki i meble.

Książki które - w ostateczności - można by wykorzystać na opał i meble, których sposób wykorzystania jest jeszcze bardziej oczywisty...Po prostu sobie stoją. W opuszczonym domu.

W opuszczonym domu w sąsiedztwie zamieszkanym wyłącznie przez ludzi żyjących w absolutnej nędzy.

Ciekawe, czy też starcza im tylko na jedną cytrynę do herbaty.

Gdy wchodzimy tam po raz pierwszy, Hana idzie z przodu, nawołując: „halo, jest tam kto?”.

...Hano, dopiero co wychwalaliśmy twoją przytomność umysłu, nie rób nam tego.

Nagła ciemność i chłód przyprawiają mnie o dreszcze. Po oślepiającym świetle na zewnątrz jest to szokująca odmiana. Alex przyciąga mnie do siebie. Wreszcie przyzwyczaiłam się do jego dotyku i nie krzywię się ani nie rozglądam na boki za każdym razem, gdy nachyla się, by mnie pocałować.

A kiedyż to niby waćpanna krzywiła się? Bo na pewno nie podczas obławy, kiedy to jej noga wisiała na włosku i wyłącznie zatkane cuchnącym kocem drzwi oddzielały ją od pani Jadzi.

Zatańczymy? – proponuje [PŚ].
No co ty. – Odsuwam się. (…)
Mówię poważnie – odpowiada Alex. Wyciąga do mnie ręce. – To miejsce wydaje się stworzone do tańca.
Pokój, pośrodku którego stoimy, musiał być kiedyś przepięknym salonem. Jest ogromny – większy niż cały parter u cioci i wujka. Wysoki sufit niknie w ciemnościach, a nad naszymi głowami wisi gigantyczny żyrandol, migoczący słabo w bladych smugach światła, które wpada przez zabite deskami okna.

Zostawili w spokoju nawet żyrandol! Naprawdę, Mały Brat powinien być dumny ze swoich obywateli – może i w swoim czasie byli podejrzewani o sympatyzowanie z opozycją, ale przynajmniej brzydzą się kradzieżą.

A co z muzyką? – pytam.
Alex wzrusza ramionami, mruga do mnie i wyciąga rękę.

- Mnie muzyka nie nie przeszkadza.

Muzyka jest stanowczo przereklamowana – stwierdza.

Prawie trafiłam!

Pozwalam mu się przyciągnąć i stoimy tuż przy sobie. Jest dużo wyższy ode mnie, głową ledwo sięgam mu do ramienia, dzięki czemu słyszę teraz bicie jego serca, które wyznacza potrzebny nam rytm.

Ciekawe, czy wzorem Warda kazał swej lubej tańczyć „na przedszkolaka”, stawiając jej stopy na własnych.


Przeskok!


Dowiadujemy się, że nasza trójka bohaterów uwiła sobie w slumsach bardzo miłe gniazdko:

Najlepszą częścią domu przy Brooks Street jest ogród na tyłach. Ogromny zarośnięty trawnik pokrywa przestrzeń między starymi drzewami, tak grubymi i poskręcanymi, że ich splecione gałęzie tworzą nad naszymi głowami baldachim. (...) Alex przyniósł tu kiedyś koc i zostawił. Za każdym razem gdy przychodzimy na Brooks Street, rozkładamy go na trawie i leżymy tak we trójkę, czasami przez długie godziny, rozmawiając i śmiejąc się właściwie z niczego.

A tutejsze Ósemki, odziane w gustowne fartuszki, przynoszą paniczowi i panienkom mrożoną lemoniadę.

Kochani, naprawdę: spróbujcie to ogarnąć rozumem. Nasza wesoła trójca urządza sobie regularne pikniki... na terenie dawnego osiedla buntowników, przez który dopiero co przemaszerowały bojówki pani Jadzi i które zamieszkują pogrążeni w desperacji skrajni biedacy – wyrzutki.

Chciałabym móc napisać, że ciężko będzie przebić równie kuriozalny obraz, ale niestety dobrze wiem, że Oliver dopiero się rozkręca.

Czasem Hana lub Alex kupują jakieś jedzenie na piknik, a raz i mnie udaje się przemycić trzy puszki z piciem i cały karton batonów ze sklepu wujka.

Zostaw chociaż jeden dla Gracie, zgodnie z tym, jak odmalowujesz obraz swego życia rodzinnego, dawno nie miała nic porządnego w ustach. Jenny się nie przejmuj, może i jest dzieckiem, ale przede wszystkim Scary Sue.

Zupełnie nam odbija na tym cukrowym haju i nachodzi nas ochota na zabawy, w które graliśmy jako dzieci: w chowanego, berka i kozła.

- Kto ostatni przy Urzędzie Bezpieczeństwa, ten zgniłe jajo!

Niektóre pnie są niewiarygodnie szerokie. Robię zdjęcie Hanie, jak ze śmiechem próbuje opasać jeden z nich rękoma.

Osobiście gromadzą nawet dowody rzeczowe! Pani Jadzia będzie wzruszona; w jej wieku nie tak łatwo szpiegować małolatów zza krzaka, kolana już nie te.

Alex mówi, że drzewa te muszą tu rosnąć od setek lat, co wprawia mnie i Hanę w milczącą zadumę. To oznacza, że były tutaj przedtem – zanim zamknięto granice, wzniesiono mury, zepchnięto chorobę do Głuszy.

No...były z pewnością, biorąc pod uwagę, że remedium zaczęto stosować zaledwie kilka dekad wcześniej. Autorko, tego rodzaju wtręty nieco tracą na górnolotności, gdy każesz Małemu Bratu wprowadzać reżim zaledwie sześćdziesiąt parę lat wstecz.

Jednak większość czasu Alex i ja spędzamy sami, a Hana jest tylko naszym alibi.

No i teraz sama nie wiem – współczuć Hanie, że dała się wkręcić w tę całą historię, czy raczej gratulować, że przynajmniej przez większość czasu unika towarzystwa naszych gołąbeczków?

Po długich tygodniach, które minęły nam bez spotkań, nagle chodzę do Hany codziennie – a czasami nawet dwa razy dziennie (raz, gdy się spotykam z Aleksem, a drugi, gdy rzeczywiście spotykam się z Haną). Na szczęście Carol nie węszy. Pewnie uznała, że wcześniej się pokłóciłyśmy, a teraz próbujemy nadrobić stracony czas, co zresztą jest po części prawdą.

Węszy, nie węszy – wystarczyłoby, żeby na zakupach przypadkowo wpadła na matkę Hany („Czy Lena nie sprawiała wczoraj państwu kłopotów? Strasznie często ostatnio u państwa przebywa”), żeby cały misterny plan poszedł w pizdu.

Nie pamiętam, żebym w ogóle wyobrażała sobie takie szczęście, i kiedy mówię Hanie, że nigdy, przenigdy nie uda mi się jej odwdzięczyć za to, że mnie kryje, ona uśmiecha się tylko i mówi: „już mi się odwdzięczyłaś”. Nie wiem dokładnie, co ma na myśli, ale cieszę się, że znowu jest przy mnie.

Szczerze mówiąc, ja też nie, a trzeba powiedzieć, że nieco lepiej od ciebie orientuję się, co siedzi w głowie Hany.

Kiedy jesteśmy sami z Aleksem, nie robimy niczego specjalnego, siedzimy tylko i rozmawiamy, ale i tak czas wydaje się kurczyć w zastraszającym tempie jak papier trawiony ogniem. W jednej chwili jest trzecia po południu, a już w następnej słońce gaśnie i niemal wybija godzina policyjna.

A swoją drogą, czy nasza heroina nie pracuje przypadkiem w sklepie i nie pomaga Grace z lekcjami? Nie sprząta po kolacji? Carol radośnie pozwala jej znikać na całe dnie i ignorować wszelakie obowiązki?

Alex opowiada mi o swoim życiu: o „cioci” i „wujku” i o ich zajęciach, aczkolwiek wciąż niewiele mówi o tym, co jest celem działalności ruchu oporu i jak zamierzają go osiągnąć.

He, he, he...Myślę, że doskonale znam przyczynę. I nie, nie jest nią bynajmniej niezwykle znacząca i sekretna rola, jaką wśród Odmieńców pełni PŚ.

Nie przeszkadza mi to. Sama nie wiem, czy chciałabym to wszystko wiedzieć. Kiedy wspomina o konieczności przeciwstawiania się władzy, w jego głosie słyszę zaciętość i gniew. I w takich chwilach, ale tylko na parę sekund, znów zaczynam się go bać, słyszę słowo „Odmieniec” dźwięczące mi w uszach.

Cóż, to faktycznie dosyć skomplikowany problem: z jednej strony gorące uczucie, którego obiektem jest wszakże wyrzutek społeczny, z drugiej – podświadoma chęć czucia się bezpiecznie w swoim otoczeniu, nawet, jeśli straciło się do niego zaufanie. Ciekawe, jak też nasze gołąbeczki spróbują zmierzyć się z tą sytuacją...

Najczęściej jednak Alex opowiada mi o zwyczajnych rzeczach: o chipsach zapiekanych z serem, które przyrządza jego ciocia, że za każdym razem gdy się spotykają, jego wujek trochę się upija i opowiada na okrągło te same historie z przeszłości.

...nieważne.

Oboje są wyleczeni i gdy pytam go, czy teraz są szczęśliwsi, wzrusza ramionami i odpowiada: „cierpienia też im brakuje”. Widząc moje niedowierzanie, Alex spogląda na mnie kątem oka i wyjaśnia:
Tego, kiedy naprawdę kogoś tracisz. Kiedy mija ból.

Autorko: brak szczęścia nie oznacza z automatu brak cierpienia. Naprawdę – nie. I jakkolwiek rozumiem chyba, co próbował tu powiedzieć PŚ (lepiej kogoś kochać i cierpieć po jego stracie, niż być zupełnie obojętnym przez cały czas), to nie zmienia to faktu, że utrata dachu nad głową czy zdrowia to nadal bardzo realne źródła bólu i strachu, którym remedium nie jest w stanie w żaden sposób zaradzić.

Najwięcej jednak opowiada mi o Głuszy i o ludziach, którzy tam żyją, a wtedy kładę głowę na jego piersi, zamykam oczy i wyobrażam sobie to wszystko: kobietę, którą wszyscy nazywają Szaloną Caitlin, która robi ogromne wietrzne dzwonki z metalowych odpadków i zgniecionych puszek; Dziadka Jonesa, który musi mieć co najmniej dziewięćdziesiąt lat, ale wciąż codziennie wyprawia się w głąb lasu w poszukiwaniu jagód i dzikiej zwierzyny; siedzenie przy ognisku i spanie pod gołym niebem, przesiadywanie razem do późna, by śpiewać, rozmawiać i biesiadować, podczas gdy niebo staje się zamglone od dymu.

...Och. Och. OCH.

Na początku założyłam, że tworząc ten akapit Oliver nie rozplanowała jeszcze akcji „Pandemonium” i nie wiedziała, jak zabawnie będzie on wyglądał w zestawieniu z przyszłym kanonem. Ponieważ jednak jest to mało prawdopodobne, muszę wybrać bramkę nr 2: autorka celowo kazała Plastikowej Simorośli odmalować Głuszę w sielskich barwach. To z kolei rodzi kolejne pytanie: po co, na litość, miałby robić coś podobnego?

Mam nadzieję, że nie uznacie tego za olbrzymi spoiler gdy wyznam, że faktyczne życie w Głuszy niezbyt przypomina ów uroczy obrazek – a pochodzący stamtąd PŚ raczej musi o tym wiedzieć. Nie mam zatem pojęcia, co ten facet próbuje osiągnąć prze podobne historyjki: czy chcę skłonić Lenę, by zapałała miłością do stylu życia Odmieńców? Bo jeśli tak...powodzenia w przyszłości, kochasiu, jeśli życie zmusi cię (a zwłaszcza twoją lubą) do skonfrontowania opowieści dziwnej treści z rzeczywistością. A jeżeli jednak chodzi o bajanie dla samego bajania...Cóż, niezbyt to grzeczne w stosunku do ludzi, których PŚ wybrał sobie na bohaterów swych historii.

Wiem, że czasami wciąż tam wraca, i wiem, że wciąż uważa to za swój prawdziwy dom.

Nie przypominaj mi, proszę. Już i tak robi mi się słabo na myśl o tym, jaki elaborat będę musiała walnąć w analizie „Pandemonium” na temat pewnych znaczących fabularnych bezsensów.

Przyznał, że Odmieńcy mają swój sposób, by przedostawać się z Głuszy do Portland i z powrotem, ale kiedy pytam go o szczegóły, milknie.


...

...Kochani, wiecie co?

Zapamiętajcie ten fragment. Naprawdę – zróbcie to.

Teraz może się on bowiem wydawać zupełnie niewinny, ale w następnym tomie...Och, w następnym tomie wszystkie tego rodzaju akapity będą wyglądały zupełnie inaczej.

Może kiedyś sama zobaczysz – mówi tylko, a mnie ogarnia jednocześnie strach i podniecenie.

...A, tak. TEMU klejnotowi też poświęcimy sporo uwagi, i to już wkrótce.

Pytam, czy zna mojego wujka, który uciekł przed procesem, jednak Alex kręci głową.
W Głuszy prawie nikt nie posługuje się prawdziwym imieniem – odpowiada, wzruszając ramionami.

- Poza mną. JA jestem ponad przyziemne środki bezpieczeństwa.

W każdym razie jego opis nic mi nie mówi. – Wyjaśnia, że po całym kraju rozsiane są tysiące osad. Wujek mógł uciec gdziekolwiek: na północ, południe lub na zachód. Przynajmniej wiemy, że nie uciekł na wschód, bo tam jest ocean.

Znaczy...Ocean to JEDYNA przeszkoda stojąca między zbiegami a wolnością? Mały Brat nie zadbał o to, żeby te z obszarów USA (pamiętajmy, że reszta świata jest ponoć odgrodzona żelazną kurtyną), które z jakiegoś powodu nie znajdują się poza rządową kontrolą były przynajmniej na tyle mało liczne i oddalone od siebie, by Odmieńcy nie byli w stanie swobodnie podróżować sobie po całym kraju?

Alex mówi, że w Stanach dzikie tereny mają co najmniej taką samą powierzchnię jak objęte rządową jurysdykcją miasta. Wiadomość ta jest dla mnie tak szokująca, że długo nie mogę w to uwierzyć, podobnie jak Hana, kiedy powtarzam jej te słowa.

...Cóż, najwyraźniej nie. Leno, nie przejmuj się – jestem z tobą.

Oliver? Już sam pomysł, że rząd pozwala wrogom systemu baraszkować bez nadzoru po obszarze wyłączonym z państwowej kontroli jest kuriozalny sam w sobie – zwłaszcza, że Głusza wbrew moim dowcipom wcale nie kryje w sobie toksycznych odpadów ani Wobo.

Ale POWIERZCHNIA RÓWNA TEJ ZAJMOWANEJ PRZEZ TOTALITARNE PAŃSTWO?!

Naprawdę – nawet Cass nie posunęła się aż do takich absurdów. Buntownicy z Północy mogli rozlokować się w znanym wszystkim opuszczonym mieście, ale przynajmniej nie zajmowało ono połowy kraju. Serio, jakim cudem władze nadal nie wpadły na to, że nawet jeśli Odmieńcy nie stanowią większego zagrożenia i zgodzą się potulnie spędzić resztę w życia w odosobnieniu, to tak czy inaczej bezprawnie zajmują oni spory kawałek lądu, który należy się Małemu Bratu jak psu zupa? Lądu, który można by przekształcić pod budowę, przeznaczyć na rządowe budynki poświęcone badaniom/militaryzacji, w ostateczności – zrobić tam oficjalny kurort dla wszelkiej maści przestępców?

* wzdycha * Jak mówiłam, drodzy czytelnicy – przygotujcie się, będzie tylko gorzej.

Alex potrafi też słuchać i godzinami siedzieć w milczeniu, kiedy opowiadam mu o dorastaniu w domu Carol, o tym, jak wszyscy myślą, że Grace nie potrafi mówić, i tylko ja znam prawdę. Wybucha śmiechem, kiedy opisuję mu Jenny, jej nieprzyjemną twarz, minę staruszki i zwyczaj patrzenia na mnie z góry, jak gdybym to ja miała dziewięć lat.

Leno, na wszystko, co dobre i piękne, odczep się wreszcie od tego dziecka, bo zaczynasz brzmieć jak Edzia. Jak do tej pory nie widzieliśmy w tej książce ani jednej sceny, która usprawiedliwiałaby podobne traktowanie dziewczynki – drobne złośliwości pod twoim adresem przed Ewaluacją nie wystarczą, by usprawiedliwić twoją zaskakująco silną niechęć wobec córki kuzynki.

Lena zdradza, że Plastikowa Simorośl jest pierwszą osobą, której może otwarcie opowiedzieć o swojej mamie, wesołym dzieciństwie i wydarzeniach prowadzących do jej odejścia.
Aha, no i nasze gołąbeczki dużo się całują.

Z czasem gdy oswajamy się ze sobą, zaczynam też odkrywać inne części jego ciała. Delikatną konstrukcję żeber, pierś i ramiona jak wyrzeźbione w kamieniu, delikatne jasne kręcone włoski na nogach, zapach jego skóry przypominający ocean – wszystko to piękne i dziwne jednocześnie. Jeszcze bardziej szalone jest to, że i ja pozwalam mu patrzeć na siebie. Najpierw zgodziłam się tylko, by odsunął nieco podkoszulek i pocałował mnie w obojczyk i ramiona. Potem, by zdjął ze mnie całą koszulkę przez głowę, położył mnie na ziemi w jasnym słońcu i po prostu na mnie patrzył. Za pierwszym razem cała drżę. Muszę zwalczać chęć, by zakryć się rękami.

A swoją drogą, ciekawe, jak właściwie wygląda pierwsza wspólna noc małżonków po remedium, osób, które z definicji nie widziały wcześniej osobnika płci przeciwnej w negliżu. Biorąc pod uwagę, że nawet Lena – którą wciąż targają hormony i która jest zakochana w PŚ – ewidentnie potrzebuje w tej materii trochę czasu, można sobie tylko wyobrażać, jak niezręcznie cała ta zabawa wygląda w przypadku oficjalnych nocy poślubnych.

Dociera do mnie nagle, jak blado muszę wyglądać w świetle słońca, jak wiele pieprzyków pokrywa mi ciało, i wydaje mi się, że Alex, patrząc na mnie, myśli, że jestem dziwna albo zdeformowana.

Wiecie co? Nigdy nie przestanie mnie zachwycać kreatywność autorek YA, które z całych sił starają się wcisnąć swoim pacynkom kompleksy na punkcie własnego wyglądu (bo nie łudźmy się, nie chodzi tu bynajmniej o to, że Lena może obawiać się, jak PŚ zareaguje na ciało tak anatomicznie różne od jego własnego czy o wszelakie inne wątpliwości o podłożu społeczno-kulturowym), jednocześnie zupełnie nie mając odwagi, by obdarować je rzeczywistymi niedociągnięciami.

Ale wtedy Alex szepcze: „jesteś piękna”, i kiedy jego wzrok krzyżuje się z moim, wiem, że naprawdę tak myśli.

No baaa.

Tego samego dnia wieczorem po raz pierwszy w życiu staję przez lustrem w łazience i nie widzę przeciętnej dziewczyny. Po raz pierwszy patrzę na swoje zaczesane do tyłu włosy, piżamę osuwającą się z jednego ramienia i błyszczące oczy i wierzę w to, co powiedział Alex. Jestem piękna.

I znów: Oliver, to byłby bardzo fajny motyw – pokazanie, że to ładne, co się komu podoba i że miłość sprawia, iż nawet najbardziej przeciętny człowiek staje się dla nas najpiękniejszy na świecie. Niestety, nie mogłaś się opanować i w roli tru loffa miast miłego chłopca o pospolitej aparycji obsadziłaś złocistego Gary'ego Stu z listowiem na głowie, co niejako z automatu sprawia, że zaczynam żywić pewne podejrzenia, czy przez nasze gołąbeczki oby na pewno przemawia subiektywizm zrodzony z głębokiego uczucia.

Księga SZZ mówi, że deliria zmienia postrzeganie świata, upośledza zdolność logicznego myślenia, osłabia możliwość jasnych osądów. Nie mówi wszak jednej rzeczy: że miłość przemienia cały świat w coś wspanialszego, niż na co dzień się wydaje. Nawet składowisko śmieci błyszczące w upale, ogromna góra metalowych odpadków, topiącego się plastiku i śmierdzących resztek wydaje się dziwna i niezwykła jak jakiś obcy świat przetransportowany na ziemię. (...) Wszystko, co widzę i czego dotykam, przypomina mi jego, i dlatego wszystko, co widzę i czego dotykam, jest doskonałe.

Tak, w wyciętym przeze mnie fragmencie znajdował się romantyczny opis jeszcze kilku innych obiektów codziennego użytku, co nie zmienia faktu, że powyższe zestawienie jest dosyć zabawne.

Lena wspomina, że odkąd zaczęła spotykać się z PŚ tak wyczekiwana wcześniej data zabiegu teraz ciąży jej nad głową niczym ten katowski topór:


Trzydzieści trzy dni do zabiegu.
Trzydzieści dwa.
Trzydzieści.
Pomiędzy nimi chwile szybkie jak mgnienie oka, jak trzask migawki. Alex rozmazujący lody czekoladowe na moim nosie, gdy zaczynam się skarżyć, że jest mi za gorąco. Ciężkie brzęczenie pszczół krążących nad nami w ogrodzie, równiutki rząd mrówek maszerujących spokojnie po resztkach naszego pikniku. Palce Aleksa w moich włosach. Zagłębienie w jego łokciu pod moją głową. Jego szept: „tak bym chciał, żebyś została ze mną”, gdy na horyzoncie wykrwawia się kolejny dzień, na czerwono, różowo i złoto. Spoglądanie w niebo, odgadywanie kształtów chmur: oto żółw w kapeluszu, kret niosący cukinię, złota rybka polująca na królika. Chwile szybkie jak mgnienie oka, jak trzask migawki: delikatne, piękne i skazane na przemijanie jak motyl trzepoczący rozpaczliwie skrzydłami podczas wzmagającego się wiatru.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: nasze gołąbeczki rozważają możliwość odwiedzenia Głuszy. 
Chciałabym móc powiedzieć, że żartuję.

 
Do zobaczenia!


Maryboo

niedziela, 21 stycznia 2018

Rozdział XV



Na końcu Bóg stworzył Adama i Ewę, by żyli razem jako mąż i żona. Lata upływały im w szczęściu i spokoju. Mieszkali w pięknym ogrodzie pełnym dorodnych, smukłych roślin, rosnących w równych rzędach, oraz łagodnych zwierząt, które umilały im życie. Umysły ich były jasne i niezmącone jak blade, bezchmurne niebo wiszące niczym baldachim nad ich głowami. Nie znali co to choroby, ból czy pożądanie. Nie miewali snów. Nie zadawali pytań. Co rano budzili się rześcy jak nowo narodzeni. Nic wokół się nie zmieniało, ale zawsze wydawało się nowe i dobre. 

dr Steven Horace, Genesis. Kompleksowa historia świata i znanej części kosmosu, Uniwersytet Harvarda



I jeszcze jeden, i jeszcze raz… Tak tylko przypomnę po raz setny, że żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają oryginalną Biblię i Stary Testament.


Następnego dnia, w sobotę, moje pierwsze myśli po obudzeniu się biegną ku Aleksowi. A potem próbuję wstać i ostry ból przeszywa moją nogę. Gdy podciągam do góry piżamę, okazuje się, że na podkoszulku Aleksa owiniętym wokół mojej łydki widać plamkę krwi. Wiem, że powinnam przemyć skórę albo zmienić bandaż, lecz za bardzo boję się spojrzeć, jak poważna jest rana.


Plamkę krwi? W poprzednim rozdziale to brzmiało, jakby sobaka rozorała jej kompletnie nogę, a teraz już mamy tylko plamkę krwi? Ona powinna wyć z bólu i majaczyć w gorączce, wątpię, żeby ręce, które leczą Aleksa i jedno przemycie rany uratowały ją od zakażenia.


Zalewają mnie nagle wspomnienia z nalotu – krzyki, przepychanki, psy i świst pałek – i ogarniają mnie mdłości. Gdy wreszcie ustępują, pojawia się myśl o Hanie.
Telefon mamy tylko w kuchni. Carol akurat zmywa naczynia i kiedy schodzę na dół, rzuca mi lekko zdziwione spojrzenie. W korytarzu zerkam do lustra. Wyglądam koszmarnie – włosy sterczące na wszystkie strony, do tego wielkie wory pod oczami – i nagle wydaje mi się nie do pomyślenia, że ktoś w ogóle mógł uznać mnie za piękną. A jednak ktoś uznał. Na myśl o Aleksie złoty blask rozchodzi się po moim ciele.


Lena musk ma już całkowicie do wymiany. Zamiast martwić się, że ciotka zrobi się podejrzliwa na jej widok (BTW dlaczego najpierw nie przejrzała się w lustrze i nie doprowadziła do porządku? Rozumiem strach o Hanę, ale powinna się też martwić o siebie), ta lala się dalej zastanawia, co Simorośl w niej widzi. Ja pierniczę.


– Pospiesz się – mówi Carol. – Bo się spóźnisz do pracy. Właśnie miałam cię budzić.
– Zadzwonię tylko do Hany! – Rozciągam sznur telefoniczny na maksymalną długość i chowam się w spiżarni, licząc na odrobinę prywatności.


Ależ oczywiście, że Carol nie będzie się czepiać. Imperatyw z Rzyci mówi wyraźnie, że jest za wcześnie na takie rzeczy. Romans się jeszcze nie rozwinął, Carol musi więc nadal być ślepa i niczego się nie domyślać.


Lena próbuje się dodzwonić do Hany najpierw na telefon stacjonarny, a potem na komórkę, ale Hana nie odbiera. Lena zostawia jej więc wiadomość, że będzie w sklepie i prosi psiapsiółkę o jak najszybszy kontakt.


Rozłączam się, zawiedziona, a do tego ogarnięta poczuciem winy. Kiedy ostatniej nocy całowałam się w szopie z Aleksem, ona mogła zostać ranna lub wpaść w tarapaty. Za szybko odpuściłam poszukiwanie jej.


Cóż, priorytety masz takie, jak każda sztandarowa główna bohaterka powieści YA, nie martw się, to normalne rzucić absolutnie wszystko i wszystkich dla pięknej klaty truloffa.


– Lena – Carol przywołuje mnie ostrym głosem do kuchni, właśnie gdy wybierałam się na górę, by się umyć i przebrać.
– Tak?
Podchodzi kilka kroków w moją stronę. Coś w jej twarzy budzi mój niepokój.
– Utykasz? – pyta. Całym wysiłkiem woli starałam się chodzić normalnie.
Odwracam wzrok. Łatwiej mi kłamać, kiedy nie patrzę jej w oczy.
– Nie wydaje mi się.
– Nie kłam. – Jej głos staje się zimny jak stal. – Myślisz, że nie wiem, o co chodzi, ale ja dobrze wiem. – Przez chwilę z przerażeniem myślę, że zaraz każe mi podwinąć spodnie od piżamy albo powie, że wie o imprezie. Wtedy Carol odzywa się ponownie: – Znowu biegałaś, prawda? Mimo mojego zakazu.





– Tylko raz – odpowiadam z ulgą. – Nie wiem, czy nie skręciłam kostki.
Carol kręci głową, na jej twarzy maluje się rozczarowanie.
– Och, Leno, nie wiem, kiedy przestałaś mnie słuchać. Myślałam, że kto jak kto... Zresztą, nieważne. Zostało jeszcze pięć tygodni, prawda? I wszystko samo się rozwiąże.
– Tak jest. – Zmuszam się do uśmiechu.


I to by było na tyle w kwestii: „jakim cudem Lena ukryje rozerwaną przez psa i pewnie już zakażoną nogę przed podejrzliwą ciotką Carol”. Zawiedzeni?


Przez cały ranek moje myśli biegną od Hany do Aleksa. Dwa razy wbiłam na kasę fiskalną złą cenę i musiałam wołać Jeda, szefa mojego wujka, żeby przyszedł ją anulować. A potem przewróciłam półkę z daniami błyskawicznymi i źle ometkowałam tuzin opakowań wiejskiego twarożku. Dzięki Bogu wujek pojechał dziś po towar, więc w sklepie jestem tylko ja i Jed. A on prawie wcale nie zwraca na mnie uwagi, czasem tylko coś burknie, więc raczej nie zauważył, że nagle zmieniłam się w kompletną ofermę. Oczywiście znam powód tego wszystkiego. Dezorientacja, problemy z koncentracją – klasyczne objawy pierwszej fazy delirii. I mam to gdzieś. Jeśli zapalenie płuc wywoływałoby tak cudowne samopoczucie, stałabym zimą na śniegu boso i bez płaszcza, albo poszła do szpitala i wycałowała wszystkich chorych z oddziału pneumologicznego.


Biorąc pod uwagę, że właściwie większość objawów przeróżnych chorób jest podciągana pod delirkę, to w sumie nie ma wielkiej różnicy: miłość czy zapalenie płuc – jeden pies.

Lena i Simorośl są umówieni na randkę po pracy dziewczyny, więc ta odlicza każda nanosekundę do końca zmiany. Nie ma nawet ochoty na drugie śniadanie, co również przypisuje szalejącej w jej organizmie delirce. W końcu nudne opisy dnia Leny przerywa miłosiernie nie kto inny jak Simorośl, ponieważ chrzanić rozsądek i ostrożność, pokażmy wszystkim, że dopadła nas delirka.


Dzwonek nad wejściem wyrywa mnie z rozmyślań. I oto on. Wchodzi do środka z rękami w kieszeniach postrzępionych szortów, a włosy sterczą mu zawadiacko, jakby naprawdę były zrobione z liści i gałązek. Alex. O mało nie spadam ze stołka.


Gdzieś między półkami włącza się maszyna do robienia sztucznego dymu, radio samo przełącza się na niedozwolone piosenki Michaela Boltona, a wielki wiatrak rozwiewa liściasty włos amanta.


Rzuca mi uśmiech z ukosa, a potem zaczyna leniwie przechadzać się między półkami, wybierając zupełnie przypadkowe rzeczy – jak torebka suchych skwarek i puszka wyjątkowo obrzydliwej zupy kalafiorowej – i rzuca przy tym przesadne wyrazy zainteresowania, takie jak: „o, to wygląda wyjątkowo apetycznie”, tak że z trudem powstrzymuję się od śmiechu.


Nie wiem, może ja się nie znam, ale dziwne ma ten facet rytuały godowe.


W pewnym momencie musi się przecisnąć koło Jeda – przejścia między półkami są raczej wąskie, a Jed nie należy do chudzielców – i kiedy szef wujka rzuca mu przelotne spojrzenie, przechodzą mnie ciarki. On nie wie. Nie wie, że wciąż czuję na wargach smak ust Aleksa, że wciąż czuję na sobie dotyk jego dłoni.


Będę rzygać…


Po raz pierwszy w życiu zrobiłam coś dla siebie i z własnej woli, a nie ponieważ ktoś mi powiedział, że to jest dobre albo złe. Teraz gdy patrzę na Aleksa przechadzającego się po sklepie, mam wrażenie, że wiąże nas niewidzialna nić, i daje mi to taką moc, jakiej nigdy wcześniej nie czułam. Wreszcie Alex podchodzi do kasy z gumami do żucia, paczką chipsów i napojem korzennym.
– Czy to wszystko? – pytam, siląc się na obojętny ton, ale czuję, jak moje policzki oblewają się rumieńcem. Jego oczy mają dzisiaj zdumiewający kolor niemal czystego złota.
Kiwa głową.
– Tak, to wszystko.
Drżącymi dłońmi wybijam ceny na kasie, pragnąc powiedzieć coś więcej, ale boję się, że Jed usłyszy. W tej chwili do sklepu wchodzi kolejny klient, starszy mężczyzna, który wygląda na porządkowego. Pozostaje mi tylko wydawać Aleksowi resztę powoli i dokładnie, by zatrzymać go w sklepie jak najdłużej. Nie ma jednak zbyt wielu sposobów na wyliczenie reszty z pięciodolarowego banknotu. Gdy kładę mu pieniądze na ręce i
nasze dłonie na moment się stykają, czuję przeszywający mnie prąd. Mam ochotę chwycić go mocno, przyciągnąć do siebie i pocałować tu i teraz.
– Miłego dnia – mówię cienkim głosem. To zaskakujące, jak ciężko mi wydusić z siebie słowa.
– Z pewnością będzie miły. – Rzuca mi swój wspaniały, zawadiacki uśmiech. – Wybieram się do Back Cove.





I wychodzi. Próbuję obserwować go przez chwilę, lecz gdy tylko znika za drzwiami, słońce oślepia mnie i Alex zamienia się w migotliwy cień o rozmytych kształtach. Nie wytrzymam tego. Nie potrafię myśleć o tym, że idzie teraz ulicą i coraz bardziej się ode mnie oddala. A do naszego spotkania zostało jeszcze pięć niewyobrażalnie długich godzin. To ponad moje siły. Niewiele myśląc, wychodzę przed ladę i zdejmuję fartuch, który założyłam, gdy przyszło mi walczyć z wyciekiem z lodówki.
– Jed, popilnuj na chwilę kasy, okej? – krzyczę.
Spogląda na mnie zdziwiony.
– Gdzie się wybierasz?
– Muszę dogonić klienta. Źle mu wydałam resztę.
– Ale... – zaczyna Jed. Wybiegam, nie słuchając nawet jego protestów. Mogę sobie zresztą wyobrazić, co chciał powiedzieć. „Przecież odliczałaś mu resztę przez pięć minut”. No cóż, Jed będzie mnie teraz miał za totalną idiotkę. Jakoś to przeżyję.


Będziesz miała szczęście, jak uzna cię za głupią, a nie zacznie podejrzewać o coś znacznie gorszego.


Dostrzegam Aleksa, jak stoi na rogu i czeka, aż przejedzie ciężarówka.
– Przepraszam! – krzyczę za nim. Alex odwraca się. Jakaś kobieta pchająca wózek na drugą stronę ulicy zasłania ręką oczy przed słońcem i wiedzie za mną wzrokiem. Staram się iść szybko, ale ból w nodze mi to utrudnia. Czuję, że wzrok kobiety przeszywa mnie niczym seria igieł.
– Źle wydałam panu resztę – krzyczę znowu, choć jestem już na tyle blisko, że mogłabym mówić normalnie. Mam nadzieję, że teraz kobieta da mi spokój, ale ona dalej nas obserwuje.
– Nie powinieneś był przychodzić – szepczę, dogoniwszy go. Udaję, że wciskam mu coś do ręki. – Mówiłam ci, że spotkamy się później.


Cóż, dobrali się obydwoje idealnie, samobójcze lemingi. Ani on, ani ona nie mają za grosz instynktu samozachowawczego.


Alex, załapując w mig, o co chodzi, wsuwa rękę do kieszeni i szepcze:
– Nie mogłem się doczekać.


I naprawdę te kilka godzin jest warte tego, żeby się narażać na wykrycie? Chociaż w sumie, biorąc pod uwagę, co te dzieci Stirlitza będą jeszcze odwalać w tej książce, to nie powinnam się w ogóle dziwić.


Wymachuje mi palcem przed nosem i przybiera surową minę, jak gdyby mnie beształ za nieuwagę. Ale jego głos jest słodki i łagodny. Znowu nachodzi mnie wrażenie, że nic innego nie jest realne – ani słońce, ani budynki, ani kobieta po drugiej stronie ulicy, która wciąż nie spuszcza z nas wzroku.
– Za rogiem, w bocznej uliczce są niebieskie drzwi – mówię cicho, cofając się i podnosząc ręce w przepraszającym geście. – Spotkajmy się tam za pięć minut. Zapukaj cztery razy.
– A potem głośniej dodaję: – Naprawdę bardzo przepraszam, nie zrobiłam tego specjalnie.
To powiedziawszy, odwracam się i kuśtykam z powrotem w stronę sklepu. Nie mogę uwierzyć, co właśnie zrobiłam. Nie mogę uwierzyć, jakie podejmuję ryzyko. Ale muszę go zobaczyć. Muszę go pocałować. Niczego w życiu tak bardzo nie pragnęłam. Czuję ten sam ucisk w piersi jak na samym końcu biegów sprinterskich, kiedy po prostu konam i muszę krzyczeć, by się zatrzymać, by złapać oddech.


Spoko, wymieniaj ślinę ze swym bożyszczem do woli, może Jed was nakryje i będzie wreszcie spokój.


Wkładam na nowo fartuch, po czym upewniwszy się, że Jed nie patrzy, sięgam po wszystkie buteleczki ibuprofenu, których jest z kilkanaście, i wsuwam do kieszeni fartucha. A potem wzdycham głośno:
– Jed, musisz mnie jeszcze raz zastąpić.
Na to on podnosi swoje wodniste niebieskie oczy i patrzy na mnie ze zdziwieniem.
– Wykładam towar.
– Skończyły nam się środki przeciwbólowe. Nie zauważyłeś?
Nie spuszcza ze mnie wzroku jeszcze przez kilka długich chwil. Trzymam ręce mocno zaciśnięte za plecami. Boję się, że ich drżenie mnie wyda. Wreszcie Jed kiwa głową.
– Sprawdzę, czy są jakieś w magazynie. Stań za kasą, okej? – Wychodzę zza lady powoli, żeby nie grzechotać tabletkami. Mam nadzieję, że Jed nie zauważy wybrzuszenia w fartuchu. Oto symptom delirii, o którym wszystkie książki milczą: najwyraźniej choroba zmienia człowieka w kłamcę pierwszej wody.


Najwyraźniej delirka kompletnie lasuje człowiekowi musk. Konspira Lenki jest potwornie kiepska, tylko Imperatyw z Rzyci utrzymuje ją jeszcze przy życiu.


Mijam niezbyt stabilny stos ciężkich kartonów stojący na tyłach sklepu i wchodzę do magazynu, zamykając za sobą drzwi. Niestety nie mają zamka, więc blokuję je skrzynką ze słoikami musu jabłkowego, na wypadek gdyby Jed postanowił sprawdzić, dlaczego poszukiwania ibuprofenu trwają tak długo.


A gdyby jednak poszedł to sprawdzić, a drzwi okazałyby się zablokowane, to na pewno by niczego nie podejrzewał, jasne.

Chwilę później z zewnątrz dochodzi mnie cichutkie pukanie. Puk, puk, puk, puk, puk. Drzwi wydają się cięższe niż zazwyczaj. Ciągnę je z całej siły.
– Kazałam ci przecież zapukać cztery razy... – wzdycham, gdy wpadające do środka słońce oślepia mnie na chwilę. A potem słowa zamierają mi na ustach.
– Cześć – mówi Hana. Stoi przed drzwiami, przestępując z nogi na nogę. Twarz ma zmartwioną i bladą. – Miałam nadzieję, że tu będziesz. 
 
No to Lenka ma mały problem. Z jednej strony cieszy ją, że Hanie nic się nie stało podczas obławy, ale z drugiej zaraz ma pojawić się Simorośl i będzie musiała się gęsto tłumaczyć. Ma jeszcze nadzieję, że Liściowłosy zauważył Hanę i się zwinął. Dziewczyna wierzy, że Hana na nią nie doniesie, ale na pewno zrobi jej awanturę o galopującą hipokryzję Leny, która najpierw suszyła Hanie łeb o niebezpieczne zachowanie, a potem sama nabawiła się delirki.

– Gorąco tu – stwierdza Hana, odlepiając białą obszerną koszulę od pleców. Oprócz tego ma na sobie luźne dżinsy z cienkim złotym paskiem, który współgra z kolorem jej włosów.
Ale wygląda na zmartwioną, zmęczoną i wymizerowaną. Kiedy przechadza się po magazynie, zauważam małe zadrapania na ramionach. – Pamiętasz, jak kiedyś tu przychodziłam, przynosiłam gazety i to moje stare głupie radio? A ty wykradałaś...
– Chipsy i picie z lodówki – kończę. – Jasne, pamiętam. –
Tak właśnie spędzałyśmy lato w gimnazjum, od kiedy zaczęłam pracować w sklepie. Ciągle wymyślałam jakieś powody, żeby przychodzić do magazynu, a Hana wpadała wczesnym popołudniem i pukała do drzwi pięć razy, bardzo delikatnie. Pięć razy. Jak mogłam zapomnieć.

Jak to jak? Musk przecież zostawiłaś w tej nieszczęsnej szopie, a z nim wszystkie wspomnienia niedotyczące liściastego adonisa.

– Hana – odzywam się. – Wszystko w porządku?
Wtedy zaczyna się mocno trząść, kuli się w sobie i wybucha płaczem. Tylko dwa razy w życiu widziałam Hanę płaczącą – raz w drugiej klasie, gdy dostała prosto w brzuch podczas gry w dwa ognie, i raz w ubiegłym roku po tym, jak przed bramą laboratorium zobaczyła zarażoną dziewczynę przygwożdżoną do ziemi przez policjantów, głowa chorej uderzyła o chodnik tak mocno, że usłyszałyśmy to z odległości kilkudziesięciu metrów – i na chwilę zamieram w bezruchu, nie wiedząc zupełnie, co mam zrobić. Hana nie zakrywa twarzy ani nie próbuje otrzeć łez. Po prostu stoi, przyciskając ręce do boków, i trzęsie się tak mocno, jakby zaraz miała się przewrócić. Wyciągam dłoń i głaszczę ją po ramieniu.
– Ciii, wszystko w porządku.

Jednak Hana kompletnie się załamuje na wspomnienie nocy obławy. Jednak zamiast dojść do wniosku, że porządkowi i system to zUo, Hana przyznaje, że Lena miała rację wcześniej, piętnując nielegalne zabawy.

– Miałaś rację, Lena. Miałaś rację pod każdym względem. Ostatniej nocy... to było straszne. Był nalot... imprezę rozpędzono. Boże... Wszędzie słychać było krzyki, były też psy, Lena, ile tam było krwi... Porządkowi bili ludzi, po prostu walili ich pałkami po głowach, bez opamiętania. Wszyscy biegali w popłochu i to było... och, Lena, to było straszne, straszne! – Hana chwyta się za brzuch i zwija, jak gdyby miała zaraz zwymiotować. Próbuje mówić dalej, ale słowa giną w spazmatycznym szlochu, który wstrząsa całym jej ciałem. Podchodzę do niej i obejmuję ją. Przez chwilę jej ciało się napina – rzadko się obejmujemy, od dzieciństwa nas do tego zniechęcano – ale zaraz potem odpręża się, przyciska twarz do mojego ramienia i pozwala sobie na płacz. To trochę niewygodna pozycja, ponieważ Hana jest dużo wyższa ode mnie i musi się zgarbić. W innych okolicznościach pewnie uznałabym to za zabawne, lecz nie teraz.

No tak, zniechęcano ich do obejmowania się w jakichkolwiek okolicznościach, ale jak tylko Simorośl się smutał, to Lenka chciała się od razu brać za przytulaski. To się nazywa moc truloffa, zapamiętajcie sobie, żadna propaganda, żadne wzorce zachowań nie są w stanie się jej przeciwstawić.

Lena stara się bezskutecznie uspokoić Hankę, ale sama nie wierzy w swoje zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Aż tu wtem rozlega się pukanie do drzwi. Dziewczyny odskakują od siebie jak oparzone.

– Co to było? – pyta, a jej głos wyraźnie drży.
– Co? – Moja pierwsza myśl, to udawać, że nic nie słyszałam, i modlić się, żeby Alex sobie poszedł.
Puk, puk, puk. Przerwa. Puk. Znowu.
– To. – Słyszę w jej głosie irytację. Chyba powinnam się cieszyć, że chociaż przestała płakać. – Pukanie. – Zwęża oczy, zerkając na mnie podejrzliwie. – Myślałam, że nikt tędy nie wchodzi.
– Bo nie wchodzi. To znaczy, czasami... to znaczy, dostawcy... – Plączę się w zeznaniach, modląc się, by Alex sobie poszedł, i rozpaczliwie szukam w głowie jakiegoś kłamstwa. To by było na tyle, jeśli chodzi o moje nowo odkryte zdolności.
A wtedy Alex wysuwa głowę zza drzwi i woła:
– Lena? – Gdy jego wzrok pada na Hanę, zamiera, z jedną nogą w środku, a drugą za drzwiami.



Przez chwilę nikt się nie odzywa. Hanie dosłownie opada szczęka. Jej wzrok biega ode mnie do Aleksa tak szybko, jakby jej głowa miała zaraz odlecieć z szyi. Alex też nie wie, co robić. Po prostu stoi nieruchomo jak kamień, jakby dzięki temu mógł się stać niewidzialny. I wtedy wyrzucam z siebie najgłupszą rzecz na świecie:
– Spóźniłeś się.
Hana i Alex odzywają się jednocześnie.
– Byliście umówieni? – mówi ona, a on:
– Patrol mnie zatrzymał. Musiałem pokazać dokumenty.
Hana momentalnie odzyskuje zimną krew. Właśnie za to ją uwielbiam: wygląda, że niby jest w zupełnej rozsypce, a już za chwilę bierze się w garść.
– Wchodź do środka – mówi. – I zamknij drzwi.

Ktoś musi, lemingi jedne.

Alex posłusznie wykonuje polecenie. A potem stoi tak, nie bardzo wiedząc, co z sobą zrobić, i tylko szura nogami. Włosy sterczą mu zabawnie i wygląda teraz tak chłopięco, słodko i nieporadnie, że nachodzi mnie szalona ochota podejść do niego i pocałować go na oczach Hany. Ale Hana szybko tłumi to moje pragnienie. Odwraca się do mnie, krzyżuje ręce na piersiach i rzuca mi spojrzenie, które ukradła chyba pani McIntosh, dyrektorce naszej szkoły.
– Panno Leno Ello Haloway Tiddle – mówi – chyba winna mi jest pani wyjaśnienie.
– Masz na drugie Ella? – wypala Alex.

Priorytety, bitch, priorytety!

Obie jednocześnie posyłamy mu zabójcze spojrzenie i Alex, skulony, cofa się o krok.

Czy to był ElemĘt Komiczny?

– Hm – wciąż nie mogę znaleźć odpowiednich słów – Hana, pewnie pamiętasz Aleksa?
Oczy Hany stają się jeszcze węższe.
– Ależ oczywiście, że pamiętam Aleksa. Tylko jakoś nie mogę sobie przypomnieć, co Alex robi tutaj.
– On, yyy... miał mi podrzucić... – Wciąż szukam przekonującego wyjaśnienia, ale jak zwykle mózg odmawia mi posłuszeństwa, kiedy jest najbardziej potrzebny.

Szokujące, doprawdy.

Z powodu braku musku Lena zwraca się do swojego księcia na białym koniu, żeby zdecydował za nią, ofkors. Simorośl proponuje, żeby Lena po prostu powiedziała Hance, co i jak. Lena streszcza więc przyjaciółce wszystko, spotkanie z bożkiem w Roaring Brook Farms, jego przerażające wyznania podczas przypływu oraz obławę. Nie wspomina tylko o całowaniu. Hana jest wzruszona jak stary siennik, że Lena się tak naraziła, żeby ocalić jej dupę.

I właśnie w tej chwili rozlega się gwałtowne pukanie do drzwi i słyszę głos Jeda:
– Lena? Jesteś tam?

No właśnie Lena, pamiętasz może o tym, że jesteś w pracy, a za drzwiami czai się szef?

Macham gorączkowo na Aleksa. Hana wypycha go za drzwi dokładnie w tym momencie, gdy Jed zaczyna napierać na nie od drugiej strony. Udaje mu się je otworzyć jedynie na kilka centymetrów, gdy zderzają się ze skrzynią z musem jabłkowym. Przez tę wąską szparę widzę oko Jeda mrugające na mnie z dezaprobatą.
– Co ty tu robisz?
Hana wysuwa głowę zza drzwi i macha do niego.
– Cześć, Jed – mówi radośnie, przestawiając się bez wysiłku na swój beztroski styl bycia okazywany przy obcych. – Wpadłam na chwilę, żeby coś Lenie przekazać. I trochę się zagadałyśmy.
– Mamy klientów – oznajmia nadąsany Jed.
– Zaraz wracam – odpowiadam, starając się naśladować ton Hany. Świadomość, że Jed i Alex oddzieleni są zaledwie cienką sklejką, przyprawia mnie o palpitację serca. Jed, burknąwszy coś pod nosem, wycofuje się i zamyka za sobą drzwi. Hana, Alex i ja spoglądamy na siebie w milczeniu. Wszyscy troje wydajemy z siebie jednocześnie westchnienie ulgi.

Imperatyw oraz zimna krew Hanki save the day! Gdyby nie ta dziewczyna nasze gołąbeczki miałyby przesrane, bo rozsądku u nich za grosz.

Po chwili Alex odzywa się szeptem:
– Przyniosłem kilka rzeczy na twoją nogę. – Zdejmuje plecak, kładzie go na podłodze i zaczyna wyciągać wodę utlenioną, bacitracin, bandaże, taśmę klejącą oraz bawełniane waciki. Klęka przede mną. – Mogę? – pyta. Podciągam dżinsy, po czym Alex zaczyna odwijać z mojej nogi pasy podkoszulka.
Trudno mi uwierzyć, że Hana stoi tu i patrzy jak chłopak, do tego Odmieniec, dotyka mojej skóry. Wiem, że nigdy, przenigdy nie spodziewałaby się tego po mnie, i odwracam wzrok, jednocześnie zawstydzona i dumna. Gdy prowizoryczny bandaż opada mi z nogi, dobiega mnie syk Hany. Mimowolnie zaciskam mocno oczy.
– O cholera – wzdycha. – Nieźle cię urządzili.
– Wkrótce się zagoi – mówi Alex, a spokój i pewność w jego głosie wywołują w moim ciele falę ciepła. Otwieram oczy i zerkam na tył łydki. Czuję gwałtowny skurcz w żołądku.
Wygląda to tak, jakby z mojej nogi został oderwany ogromny kawał mięsa. Kilkadziesiąt centymetrów kwadratowych skóry po prostu zniknęło.

I tutaj mamy odpowiedź na pytanie zadane w komentarzach: tak, Lenka ma oderwany kawałek łydki. A to, że w ogóle może chodzić i nie ma potwornej gorączki po pierwszej pomocy zaaplikowanej przez Simorośl, mogę wytłumaczyć jedynie liściojesienną magią tegoż bożka.

– Może powinnaś iść do szpitala – mówi Hana niepewnie.
– I co im powie? – Alex odkręca wodę utlenioną i zaczyna nasączać waciki. – Że została ranna podczas nalotu na nielegalną imprezę?

Cóż, jak jej gira odpadnie, będzie jeszcze gorzej. Ale wiemy, że nie odpadnie, bo to jest ksioopko.

Hana nie odpowiada. Sama dobrze wie, że nie mogę iść do lekarza. Wie, że przywiązaliby mnie do metalowego łóżka w laboratorium albo wrzucili do Krypt, zanim bym skończyła podawać swoje nazwisko.
– Wcale tak strasznie nie boli – mówię, co jest dalekie od prawdy. Hana znowu rzuca mi to spojrzenie, jak gdyby nigdy wcześniej mnie nie widziała, i uświadamiam sobie, że – pewnie po raz pierwszy w życiu – jej imponuję. A nawet budzę rodzaj nabożnego podziwu.

Podoba ci się to, hę? Twoja fałszywa skromność i tak nas nie zwiodła od samego początku.

Alex nakłada mi na skórę grubą warstwę kremu antybakteryjnego i zaczyna się mocować z gazą i taśmą klejącą. Nie pytam go, skąd to wszystko wziął. Domyślam się, że to kolejna korzyść z pracy w laboratorium.

Nakłada ten krem na skórę, której nie ma? To jest dopiero czarodziej. A w ogóle czy ktoś się w końcu kapnie, że jakimś magicznym sposobem ubywa środków z laboratoryjnych apteczek? Zdziwiłabym się…

Hana przyklęka.
– Nie tak – mówi i przyznaję, że to ulga słyszeć jej normalny, apodyktyczny ton. Mam ochotę się roześmiać. – Moja kuzynka jest pielęgniarką. Daj to.
Niemal odpycha go na bok. Alex odsuwa się i podnosi ręce do góry.
– Tak jest, psze pani – odpowiada i mruga do mnie.

Zginiecie bez tej dziewczyny, trzymajcie się jej.

Wtedy zaczynam chichotać. Ogarnia mnie niepowstrzymana chęć do śmiechu i muszę zasłonić usta rękami, żeby nas nie zdekonspirować. Przez chwilę Hana i Alex wpatrują się we mnie ze zdumieniem, a potem spoglądają po sobie i zaczynają się głupio uśmiechać. Wiem, że wszyscy myślimy teraz o tym samym. To szaleństwo. To głupota. To niebezpieczne. I sama nie wiem, jak to się stało, lecz w tym dusznym magazynie, w otoczeniu dań błyskawicznych, słoików z buraczkami i pudru dla niemowląt, nasza trójka stała się drużyną. My przeciwko nim, nas troje przeciwko nieprzebranym tysiącom. Ale z jakiegoś powodu i mimo że to absurd, w tej chwili wydaje mi się, że nie jesteśmy bez szans.

Cóż za optymizm. Skoro tylko jedna osoba z waszej trójki ma troszkę oleju w głowie, a jeszcze niedawno była przedstawiana jako głupiutka trzpiotka, to nie widzę dla was świetlanej przyszłości.

Tak zawiązuje się nasz triumwirat. Czy przetrwa? Wszak wiemy, do czego najczęściej doprowadzają takie trójkąciki.Niedługo się przekonamy.

Do zobaczenia!

Beige