niedziela, 29 października 2017

Rozdział V

Włóż szybko piżamę, bo zamęczysz mamę.Jeśli będziesz psotny, to skończysz samotny.
Noś złotą ozdobę, bo złapiesz Chorobę.
Uważaj na ruchy, bo uwolnisz duchy.

Dziecięca wyliczanka, której często towarzyszy klaskanie i skoki przez skakankę


Nie wiem, po co nam ta wyliczanka, ale spoko, żadne próby wprowadzenia klimatu takimi chwytami się ałtorce nie udadzą, bo jej dystopia ma zbyt wiele dziur. Nice try though.


Lenie w nocy po katastrofalnej ewaluacji śni się jej koszmar, który nawiedza ją dosyć często. Dziewczyna spada z klifu do morza, na powierzchni którego unosi się zniekształcone przez wodę ciało jej matki. Lena budzi się z płaczem. Obok niej leży Grace i bezgłośnie coś powtarza. Dziewczynka zawsze przychodzi do łóżka Leny, gdy ta ma koszmary. Lenę i Grace łączy trauma po stracie ich matek. Grace wie o koszmarach Leny, zaś Lena jako jedyna zdaje sobie sprawę z tego, że Grace nie jest opóźniona w rozwoju i potrafi mówić, ale jest zablokowana z powodu śmierci matki.

Pewnej nocy po tym, jak przyszła do mojego łóżka, obudziłam się wcześnie rano, gdy nocne cienie dopiero odpływały ze ścian. Leżała obok mnie, płakała cichutko w poduszkę, ssąc prześcieradło, tak że ledwie ją słyszałam, i powtarzała w kółko jeden wyraz: mama, mama, mama. Tak jakby chciała przeżuć to słowo, jakby dławiła się nim przez sen. Objęłam ją i przytuliłam do siebie, aż wreszcie po czasie, który zdawał się wiecznością, Grace, zmęczona, znowu zapadła w sen. Napięcie powoli opadło z jej ciała, ale twarz długo jeszcze była rozpalona i napuchnięta od płaczu. Oto dlaczego Grace nie mówi. Cała reszta słów jest tłamszona przez to jedno zawieszone w powietrzu słowo, które wciąż rozbrzmiewa echem w ciemnych zakamarkach jej pamięci.
Mama. Wiem. Pamiętam.

Wiele młodych ludzi przed zabiegiem zachowuje się całkiem normalnie, co nie jest zbyt prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że wychowały ich pozbawione miłości i ciepła automaty. Dlatego wątek Grace, mocno pokrzywdzonej przez system, jako jeden z nielicznych trzyma się jako tako kupy, ale jest niestety wyjątkiem od reguły.

Siadam na łóżku i spoglądając na światło pełzające coraz pewniej po ścianach, wsłuchuję się w piski mew za oknem, a potem sięgam po szklankę z wodą stojącą obok łóżka. Dzisiaj jest drugi czerwca. Jeszcze dziewięćdziesiąt cztery dni. Chciałabym ze względu na Grace, by remedium było dostępne wcześniej. Pocieszam się myślą, że pewnego dnia i ona przejdzie zabieg. Pewnego dnia i ona będzie bezpieczna, a jej przeszłość i cierpienie zostaną unicestwione, zmielone w bezkształtną, łatwostrawną masę, jak papka dla niemowląt. Pewnego dnia obie będziemy bezpieczne.

Jestem w stanie łyknąć, dlaczego Lena tak bardzo chce przejść lobotomię. Propaganda Małego Brata to jedno, ale ona ponadto ma dość angstów, koszmarów i bolesnych wspomnień, a remedium wszystko elegancko przytłumi.

Na śniadanie wlokę się zmęczona, czując piasek pod powiekami. W wiadomościach podano już oficjalną wersję wydarzeń w laboratorium. Carol zawsze ścisza telewizor, kiedy robi śniadanie, przez co mruczenie prezentera niemal na powrót mnie usypia. „Wczoraj ciężarówka z bydłem wiezionym do rzeźni została pomylona z dostawą leków, czego wynikiem był komiczny i bezprecedensowy chaos, który widzą państwo na ekranach” – i pokazują nam piszczące pielęgniarki, jak odganiają muczące krowy podkładkami.

Wiem, że władza robi ludzi w konia codziennie, ale naprawdę ktoś stwierdził, że to jest świetne wytłumaczenie, a lud to kupił? Kurczę, muszę uważać, żeby mi do apteki nie przywieźli przypadkiem krowy. W końcu tak łatwo pomylić kuwetę z lekami z krasulą, prawda?

Wyjaśnienie jest absurdalne, ale dopóki nie wspomina się o Odmieńcach, wszyscy są szczęśliwi.

Niby się nie wspomina, ale nasza bohaterka doskonale wie, kto to są ci cali Odmieńcy i nie jest zupełnie zdziwiona, że takowego spotkała. Zresztą przekonamy się, iż nie ona jedna bierze pod uwagę istnienie tych mitycznych postaci. Oj, coś Mały Brat średnio się stara, żeby ludzie uważali opowieść o Odmieńcach za bujdę.

Nie powinniśmy nawet wiedzieć o ich istnieniu.

Ano właśnie.

Zresztą oni w ogóle nie powinni istnieć. Oficjalna wersja głosi, że ludzie, którzy żyli w Głuszy, zostali unicestwieni ponad pięćdziesiąt lat temu podczas bombardowania terenów międzygranicznych, zwanego blitzem. Pięćdziesiąt lat temu rząd Stanów Zjednoczonych zamknął granice kraju i od tamtej pory strzeże ich wojsko. Nikt nie może wjechać. Nikt nie może wyjechać. Prawo nakazuje, by każda grupa społeczna była przypisana do danego terytorium, a podróże między poszczególnymi obszarami państwa wymagają oficjalnej pisemnej zgody władz miejskich z półrocznym wyprzedzeniem. To dla naszego bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo, integralność, wspólnota – oto dewiza naszego kraju.

I prędzej czy później chów wsobny. Super.


W większości dziedzin władze odniosły sukces. Od kiedy granice są zamknięte, nasz kraj nie zaznał wojny, a przestępczość niemal zupełnie wyeliminowano, nie licząc sporadycznych przypadków wandalizmu czy drobnych kradzieży. Nie ma już w Stanach nienawiści, przynajmniej wśród wyleczonych.

Ale dlaczego? Brak miłości nie równa się od razu wymarciu nienawiści, chciwości czy zazdrości. Gdyby to nienawiść usunięto przez magiczne remedium, to ok., może bym to łyknęła, ale przy braku miłości, przy zachowaniu całego pozostałego spektrum ludzkiej natury, przestępczość powinna się rozwijać aż miło.


Zdarzają się jedynie odosobnione przypadki zobojętnienia – ale przecież każdy zabieg medyczny wiąże się z pewnym ryzykiem.

Ja bym raczej stawiała na to, że zobojętnienie to częsty skutek uboczny, skoro usunięto miłość jako taką. Pytanie więc, co np. ze współczuciem, bezinteresownością i całą resztą pozytywnych uczuć? Czy coś z nich pozostaje, czy mamy do czynienia tylko z poczuciem obowiązku i oddaniem partii?

Jednak jak dotąd władzom nie udało się usunąć z kraju Odmieńców, i to jedyna klęska rządu, czy w ogóle całego systemu. A więc nie mówimy o nich. Udajemy, że Głusza – i ludzie, którzy w niej żyją – nie istnieją. Rzadko w ogóle używa się tego słowa, chyba że przepada jakiś domniemany sympatyk, albo dwoje młodych, zarażonych ludzi znika jednocześnie, zanim zaaplikowano im remedium.


Czyli wiecie, ale nie wiecie, że nie istnieją, ale istnieją. Droga władzo, ogarnij się, bo masz burdel w kraju.

Całe to zamieszanie w laboratorium ma jeden pozytywny skutek: wszystkie wczorajsze ewaluacje zostały unieważnione.

Krowy poprzez kontrolowanie umysłów egzaminatorów kompletnie wymazały wspomnienia komisji z ewaluacji oraz zeżarły wszystkie kamery i mikrofony, które przecież być w sali powinny choćby dlatego, żeby po ewaluacji jeszcze raz przyjrzeć się reakcjom młodzieży, aby nic nie umknęło. Taaa, super zorganizowane te całe ewaluacje.

Każdemu przydzielą nowy termin, co oznacza, że dostanę drugą szansę. Tym razem na pewno tego nie spartaczę. Na samą myśl o swoim wczorajszym zachowaniu rumienię się ze wstydu.

Dziecko, ty powinnaś walić głową w ścianę przez całą noc, może wybiłabyś sobie ze łba głupotę.

Gdy siedzę teraz przy kuchennym stole, gdzie wszystko wokół jest takie czyste, schludne i znajome – wyszczerbione niebieskie kubki z kawą, mikrofalówka, która pika nieregularnie (to jedno z niewielu urządzeń elektrycznych, poza lampami, którego Carol pozwala nam używać) – wczorajszy dzień wydaje się długim, dziwnym snem. Tak właściwie zakrawa na cud, że grupa fanatyków z Głuszy postanowiła wpuścić stado krów do laboratorium dokładnie w momencie, kiedy oblewałam najważniejszy egzamin życia.

Jesteś główną bohaterką kiepskiego czytadła YA, to nie cud, takie są zasady gry.


Nie mam pojęcia, co we mnie wstąpiło. Gdy myślę o okularniku szczerzącym zęby i słyszę swój głos mówiący: „szary”, aż się wzdrygam. Głupota. Czysta głupota. Wtem uświadamiam sobie, że Jenny coś do mnie mówi.
– Co? – Kieruję na nią wzrok i jej twarz nabiera ostrości. Obserwuję jej ręce krojące tost na cztery równe części.
– Spytałam, co ci jest. – W tył i w przód, w tył i w przód. Nóż dzwoni o brzeg talerza. – Wyglądasz, jakbyś się miała porzygać.
– Jenny – strofuje ją stojąca przy zlewie Carol. – Daruj sobie. Przecież widzisz, że wujek je śniadanie.
– Nic mi nie jest. – Odrywam kawałek tostu, smaruję go masłem i staram się zmusić do jedzenia. Ostatnią rzeczą, na którą mam teraz ochotę, jest rodzinne przesłuchanie. – Jestem tylko zmęczona.
Carol odwraca się i spogląda na mnie. Jej twarz zawsze przypominała mi twarz lalki. Nawet gdy coś mówi, nawet gdy jest zła, zadowolona lub zakłopotana, wyraz jej twarzy pozostaje dziwnie nieruchomy.

Zobojętnienie jest rzadkie, hę?


– Nie mogłaś spać?
– Spałam – odpowiadam. – Miałam tylko zły sen i tyle.
Na drugim końcu stołu wujek William podnosi głowę znad gazety.
– O rany, wiecie, co właśnie mi się przypomniało? Ja też ostatniej nocy miałem sen.
Carol unosi brwi, nawet Jenny wygląda na zaciekawioną.

Okazuje się, że wyleczeni rzadko miewają sny na skutek działania remedium, stąd zdziwienie rodziny. Sen wujka Williama nie jest jednak jakiś proroczy czy niepokojący. Śniło mu się zwykłe uszczelnianie okna. Dowiadujemy się, że ciotce Carol zdarzają się sny o górze naczyń do mycia, a siostrze Leny, Rachel, nie śni się nic. Wniosek stąd taki, że remedium morduje ludziom wyobraźnię, skoro jeżeli śni im się cokolwiek, to tylko codzienne obowiązki i nic więcej. Lena ma nadzieję, że ona po zabiegu nie będzie już miała żadnych snów, co nie jest dziwne, biorąc pod uwagę jej koszmary.


To pierwszy rok od szóstej klasy, kiedy Hana i ja nie mamy razem ani jednej lekcji, więc widujemy się dopiero po szkole, w szatni, gdy przygotowujemy się do wspólnych biegów. Sezon na biegi przełajowe skończył się już kilka tygodni temu, jednak Hana i ja staramy się biegać razem jak najczęściej, podtrzymując tę tradycję nawet podczas wakacji.

Jak się okazuje, Lena ma powód, dla którego zaczęła biegać i nie jest to tylko chęć ałtorki dodania głównej bohaterce choć jednego hobby.

Zaczęłam biegać, gdy miałam sześć lat, tuż po śmierci mamy. Pierwszym dniem, kiedy przebiegłam całe półtora kilometra, był dzień jej pogrzebu. Kazano mi zostać na górze razem z kuzynostwem, podczas gdy Carol przygotowywała dom na uroczystość pogrzebową i nakrywała do stołu. Marcia i Rachel miały mnie ubrać, ale w trakcie wkładania mi sukienki zaczęły się o coś kłócić i przestały zwracać na mnie uwagę. Zeszłam więc po schodach w niedopiętej na plecach sukience, by poprosić ciocię o pomoc. W kuchni siedziała również pani Eisner, jej ówczesna sąsiadka. Gdy wchodziłam, mówiła akurat:
– Oczywiście, że to okropne. Ale i tak nie było już dla niej ratunku. Zresztą nawet lepiej, że tak się stało. Także dla Leny. Bo co za pożytek z takiej matki?
Wiem, że nie miałam tego usłyszeć. Na mój widok pani Eisner jęknęła przestraszona i zamknęła szybko usta, jakby nagle zatkano je korkiem, a Carol zamarła. W tamtej chwili cały świat i cała przyszłość zbiegły się w tym jednym punkcie i zrozumiałam, że to miejsce – kuchnia, nieskazitelne kremowe linoleum, oślepiające światło i jasnozielona masa żelków na blacie – to wszystko, co mi zostało po śmierci mamy. Nagle poczułam, że dłużej tu nie wytrzymam. Nie mogłam znieść widoku kuchni ciotki Carol, która – co właśnie do mnie dotarło – miała być od teraz moją kuchnią. Nie mogłam znieść widoku żelków. Mama ich nienawidziła. Całe ciało zaczęło mnie świerzbić od środka, jak gdyby tysiące komarów krążyło w mojej krwi, gryząc mnie od wewnątrz, i to było nie do wytrzymania, nie mogłam ustać w miejscu, coś mnie zmuszało do ruchu, krzyku, podskakiwania. Wtedy pobiegłam przed siebie.

Będę narzekać na jęczenie i angstowanie Leny, ile wlezie, ale tutaj się nie czepiam, bo ten watek akurat jest prawdopodobny.

Gdy wchodzę do szatni, Hana trzyma nogę na ławce i zawiązuje but. Muszę wam coś wyznać: uwielbiam biegać z Haną po części dlatego, że jest to jedna, jedyna rzecz, w której jestem od niej lepsza, choć oczywiście nie przyznałabym się do tego głośno za żadne skarby świata. Jeszcze nawet nie położyłam plecaka na podłodze, kiedy Hana nachyla się w moją stronę i chwyta mnie za rękę.
– Ale heca, co? – Próbuje zwalczyć uśmiech, ale jej oczy mienią się kolorami: niebieskim, złotym i zielonym, i błyszczą, jak zawsze kiedy Hana jest czymś podekscytowana. – To musieli być Odmieńcy. W każdym razie wszyscy tak mówią.

Ale jak to? Przecież Mały Brat tak strasznie się stara!?


W szatni oprócz nas nie ma nikogo – sezon sportowy zakończył się już we wszystkich dyscyplinach – lecz na sam dźwięk tego słowa rozglądam się instynktownie.
– Ciszej!
Hana odchyla się, odrzucając włosy na jedno ramię.
– Wyluzuj. Sprawdziłam nawet kabiny toaletowe. Teren jest czysty.

Mówiłam, że to są same dzieci Stirlitza. Ratuje ich tylko niekompetencja aparatu władzy.

– Wszyscy, czyli kto? W wiadomościach podali, że była to zwykła pomyłka w dostawie. – Czuję potrzebę powtórzenia oficjalnej wersji wydarzeń, choć wiem równie dobrze jak Hana, że to bujda.
Hana siedzi okrakiem na ławce i śledzi mnie wzrokiem, jak zwykle nie zważając na to, że nienawidzę, gdy inni patrzą, jak się przebieram.
– No co ty. Skoro tak powiedzieli w telewizji, to musi być bzdura. Poza tym jak można pomylić krowę z pudełkiem lekarstw? Raczej nie są do siebie podobne.

No coś ty? A jak się złapie za wymiona, to nie leci żadna morfinka? Ale mnie zrobili w trąbę na tych studiach…

Wzruszam ramionami. Wiem, że Hana ma rację. Wciąż nie odrywa ode mnie wzroku, więc odwracam się nieco bokiem. Nigdy nie czułam się dobrze ze swoim ciałem, tak jak Hana czy inne dziewczyny ze szkoły, nigdy nie udało mi się zwalczyć dziwnego uczucia, że w kilku miejscach zostałam źle złożona w całość.

Bullshit wykryty w stężeniu krytycznym.

Jak gdyby naszkicował mnie jakiś rysownik amator: jeśli patrzysz z daleka, wszystko wydaje się w porządku, ale jeśli przyjrzysz się z bliska, widać jak na dłoni wszystkie skazy i niedociągnięcia.

Odczyty bullshitowe poza skalą, a to dopiero 5 rozdział.

Hana wyciąga nogę i zaczyna rozgrzewkę, nie porzucając jednak tematu. Nie znam nikogo, kto byłby tak zafascynowany Głuszą jak Hana.
– Ale pomyśl, to po prostu niesamowite. Jak to wszystko zaplanowano i w ogóle. Potrzeba było co najmniej czworga lub pięciorga ludzi, jeśli nie więcej, żeby skoordynować całą akcję.

Mogło ich być i 100, a Mały Brat i tak by się nie skapnął.

Przed oczami staje mi nagle chłopak na platformie obserwacyjnej, jego lśniące włosy w kolorze jesiennych liści i sposób, w jaki odchylał głowę do tyłu, gdy śmiał się na całego. Nikomu o nim nie wspomniałam, nawet Hanie, i teraz wiem, że to był błąd.

Kto normalny tak myśli o kimkolwiek, nawet o obiekcie swoich uczuć, nie mówiąc już o jakimś kompletnie obcym facecie? Mój chłopak ma oczy koloru sierpniowego nieba i włosy jak mleczna czekolada… No błagam.

Hana ciągnie dalej:
– Ktoś musiał mieć kody bezpieczeństwa. Może jakiś sympatyk...
Drzwi do szatni otwierają się z hukiem, aż obie podskakujemy i przez moment wpatrujemy się w siebie szeroko otwartymi oczami. Słychać stukot kroków po linoleum. Po chwili wahania Hana przeskakuje na bezpieczny temat: kolor tóg na rozdaniu dyplomów; w tym roku będą pomarańczowe. Właśnie w tym momencie pani Johanson, dyrektor do spraw sportowych w naszej szkole, wyłania się zza szafek, obracając gwizdek wokół palca.
– Przynajmniej nie są brązowe, jak w Fielston Prep – odpowiadam, chociaż ledwo słucham Hany. Serce wali mi jak młot. Ciągle myślę o tym chłopaku, a do tego zastanawiam się, czy pani Johanson usłyszała słowo „sympatyk”. Ona jednak tylko odpowiada na nasz ukłon i mija nas bez słowa, więc stwierdzam, że to raczej mało prawdopodobne.

A mogło być tak pięknie… Mielibyśmy całą trylogię z głowy.

Stałam się w tym wszystkim całkiem niezła – mówić jedno, podczas gdy myśli się coś innego, zachowywać się, jakbym słuchała, kiedy nie słucham, udawać, że jestem spokojna i szczęśliwa, kiedy tak naprawdę jestem na skraju rozpaczy. To jedna z umiejętności, jakie doskonali się z wiekiem. Trzeba się nauczyć, że ludzie zawsze słuchają. Gdy pierwszy raz korzystałam z telefonu komórkowego ciotki i wujka, zaskoczyły mnie szumy i trzaski, które co jakiś czas przerywały mi rozmowę z Haną. Carol wyjaśniła mi, że to rządowe urządzenia podsłuchowe, które na chybił trafił kontrolują rozmowy przez komórki, nagrywając je i monitorując w poszukiwaniu takich słów jak miłość, Odmieńcy czy sympatyk. Nie podsłuchuje się konkretnych osób. Wszystko odbywa się losowo. I to wydaje mi się jeszcze gorsze. Prawie zawsze czuję się tak, jakby gigantyczne, obracające się oko mogło mnie w każdej chwili omieść spojrzeniem, wydobywając z mojego umysłu wszystkie brzydkie myśli, jak gdybym była zwierzęciem unieruchomionym za pomocą snopa światła z latarni morskiej.

Nie żebyś ty, ani pozostali główni bohaterowie, zachowywali się, jakby rzeczywiście ucho i oko Małego Brata było wszędzie. Już niedługo zresztą przekonamy się, jak bardzo będzie przez nich lekceważone niebezpieczeństwo.

Czasami mam wrażenie, że istnieją dwie Leny i jedna kryje się za drugą: ta pierwsza jest widoczna na zewnątrz, kiwa głową, kiedy tego się od niej oczekuje, i mówi to, co powinna mówić, a ta druga, dużo głębiej ukryta, zamartwia się, śni i mówi, że lubi kolor szary.

Przepraszam, gdzie ukryta? Na ewaluacji wylazła całkiem bez oporów.

Przez większość czasu poruszają się w jednym rytmie i to rozdwojenie jest prawie niezauważalne, ale czasem wydaje mi się, że mieszkają we mnie dwie zupełnie różne osoby i w każdej chwili mogę rozpaść się na pół.

Momentami żałuję braku punktacji, choć tak jest nam wygodniej. Ale kategoria „górnolotne jęczenie Leny” pojawiałaby się nader często.


Kiedyś wyznałam to Rachel, ale ona tylko się uśmiechnęła i powiedziała, że po zabiegu ze wszystkim będzie lepiej. „Po zabiegu – rzekła – wszystko w życiu będzie proste i łatwe jak bułka z masłem”.


Nie do końca rozumiem, jak brak odczuwania miłości ma się do strachu przed systemem i ulubionego koloru, ale remedium w tym uniwersum jest traktowane w zasadzie jak cudowne lekarstwo na wszystko, nawet jeżeli nie ma to najmniejszego sensu.

Gdy dziewczyny są gotowe do biegu, Hana postanawia zabawić się w berka. Lena musi gonić przyjaciółkę. Zgadnijcie, gdzie kieruje się Hana. Macie jedną szansę.

Nie pytam Hany, dokąd biegniemy, lecz się nie dziwię, kiedy kieruje się w stronę starego portu i zarośniętej ścieżki, która biegnie wzdłuż Commercial Street i wiedzie do laboratorium.

Nikt się nie dziwi.

Staramy się trzymać mniejszych, mniej ruchliwych ulic, ale nie jest to łatwe. Jest trzecia trzydzieści, w szkołach właśnie skończyły się lekcje i ulice pełne są dzieci wracających do domu. Mija nas kilka autobusów i pojedyncze samochody, które z trudem przeciskają się przez tłum. Uważa się, że przynoszą szczęście, dlatego ludzie wyciągają ręce, by dotknąć maski i lśniących szyb, które przez to niedługo pozostaną czyste.

Samochody jako krasnoludki ogrodowe, a teraz jako amulety przynoszące szczęście. Spoko. Gorzej, jak ktoś trafi na Czarną Wołgę.

Po drodze dziewczyny rozmawiają na różne tematy.


Rozmawiamy też o Willow Marks, która nie pojawiła się w szkole od zeszłej środy. Mówi się, że w ubiegłym tygodniu została nakryta przez porządkowych w Deering Oaks Park po godzinie policyjnej – i na dodatek z chłopakiem. Podobne plotki na temat Willow krążyły od lat. To po prostu typ osoby, która wiecznie jest na ustach wszystkich. Jest blondynką, ale maluje flamastrami na włosach kolorowe pasemka.

Blondynka to wróg, rzecz jasna.

Pamiętam też, jak kiedyś na wycieczce do muzeum w pierwszej klasie mijałyśmy grupę chłopców ze Spencer Prep i Willow powiedziała – tak głośno, że mogła to usłyszeć któraś z opiekunek – „chciałabym pocałować któregoś z nich prosto w usta”.

Stirlitze na prawo, Stirlitze na lewo…

Podobno została złapana w towarzystwie chłopaka już w drugiej klasie, ale skończyło się tylko na ostrzeżeniu, ponieważ nie wykazywała żadnych objawów delirii.

A samo przebywanie z owym młodym człowiekiem nie wystarczyło? Wszak segregacja płciowa niewyleczonych to podstawa, więc złamanie tak ważnej zasady powinno wiązać się z konsekwencjami.

Od czasu do czasu ludzie popełniają błędy. To kwestia biologii, efekt takiego samego zakłócenia równowagi hormonalnej i chemicznej w organizmie, która może prowadzić do nienaturalizmu, kiedy niewyleczonych pociągają osoby tej samej płci. Także tych skłonności można się pozbyć dzięki zabiegowi.

Czy dostanę kiedyś dystopię YA, gdzie ludzie będą mieli w pompie orientację seksualną? Bo nudno się robi, naprawdę. No ale wiemy dzięki temu przynajmniej, że magiczna maszynka robiąca ping ustawia wszystkim opcję hetero. Jakie cudowne ułatwienie dla ałtorki.

W każdym razie, jeśli chodzi o Willow, sprawa jest poważna, bo w chwili gdy skręcamy w Center Street, Hana oznajmia sensację: państwo Marks zgodzili się na przyspieszenie zabiegu córki o całe pół roku. Nie będzie jej przez to na rozdaniu dyplomów.
– Pół roku? – powtarzam z niedowierzaniem. Biegniemy w ostrym tempie od dwudziestu minut, więc sama już nie wiem, czy łomotanie serca w piersi to skutek wysiłku czy sensacyjnej wiadomości. Brakuje mi tchu bardziej niż zwykle przy tak szybkim biegu, jak gdyby coś siedziało mi na piersi. – Czy to nie jest niebezpieczne? Hana ruszą głową w prawo, wskazując drogę na skróty.
– Nie pierwszy raz robi się coś takiego.
– Tak, ale skutki bywały opłakane. A efekty uboczne? Zaburzenia psychiczne? Ślepota?

To ostatnie to od masturbacji, kochanie. Chociaż w sumie nie wiem, czy mają tam taki wynalazek.

Jest kilka powodów, dla których naukowcy odradzają przeprowadzanie zabiegu przed osiemnastym rokiem życia, ale najważniejszy jest ten, że remedium nie działa tak dobrze na bardzo młodych ludzi, a w najgorszych wypadkach prowadzi do poważnych powikłań.

Niektórzy badacze twierdzą, ze mózg ludzki dojrzewa nawet do 25 roku życia. No ale przecież te pół roku przed ukończeniem osiemnastki robi taaaką straszną różnicę w mózgu z powodów pochodzących z dupy, że przyspieszenie zabiegu jest strasznie niebezpieczne. Osiemnastka jest więc w Oliversum magiczniejsza niż nam się wydawało. To tak jak w Tłajlajcie, gdzie magiczny ślub ochronił niezwampirzoną Belkę przed zasekszeniem przez Edłorda na śmierć. Tutaj osiemnastka chroni przed sfajczeniem mózgu.

Naukowcy spekulują, iż powodem jest to, że wcześniej połączenia nerwowe w mózgu są nie do końca ukształtowane i wciąż zbyt plastyczne. Ogólnie im się jest starszym, tym lepiej, jednak większość ludzi poddaje się zabiegowi w okolicach osiemnastych urodzin.

Czyli innymi słowy: Why? Fuck you, that’s why.

– Pewnie stwierdzili, że warto zaryzykować – odpowiada Hana. – Lepsze to niż alternatywa, rozumiesz? Amor deliria nervosa. Najbardziej zdradliwa choroba na świecie. – To slogan, który widnieje od zawsze na wszystkich ulotkach dotyczących delirii. Hana powtarza go beznamiętnym głosem, ale mnie żołądek podchodzi do gardła.

A mnie się chce śmiać. Sorry, Oliver, ten koncept jest i będzie dla mnie niesamowicie durny.

Całe szaleństwo wczorajszego dnia sprawiło, że zapomniałam o jej słowach przed wejściem do laboratorium. Teraz przypominam je sobie, przypominam sobie też jej dziwne zachowanie oraz zamglone, nieodgadnione spojrzenie.

Na wszystkie problemy najlepsze jest wyparcie, więc zamiast spytać psiapsiółkę, o co kaman, Lena postanawia ścigać się jeszcze szybciej.

Cały ból odpływa, skurcz ustępuje, ciężar spada z piersi i znów jestem w stanie swobodnie oddychać. Zalewa mnie absolutna euforia, która musuje we mnie jak szampan: delektuję się twardym gruntem pod nogami, prostotą ruchu, siłą w nogach, przemieszczaniem się w czasie i przestrzeni, totalną wolnością i niezależnością. Spoglądam na Hanę. Widzę po jej minie, że czuje to samo. Pokonała własną słabość. Wyczuwa moje spojrzenie, odwraca się, kołysząc jasnym kucykiem, i podnosi kciuk do góry.

Lena stwierdza, że ona i Hana zbliżyły się najbardziej właśnie dzięki bieganiu. Dziewczynie trochę smutno, bo po zabiegu ich drogi najpewniej się rozejdą. Hana będzie trzymała się z innymi bogaczami z West Endu i zapomni o niej.

Ja natomiast zamieszkam w jakiejś norze na Cumberland Avenue i nie będę za nią tęsknić ani nawet pamiętać, jak to było biegać ramię w ramię. Ostrzeżono mnie, że po zabiegu mogę już nawet nie lubić biegania. Kolejny skutek uboczny remedium: ludzie często zmieniają przyzwyczajenia, tracą zainteresowanie dawnymi hobby i rzeczami, które sprawiały im przyjemność. Wyleczeni, niezdolni do silnych namiętności, są w ten sposób ocaleni zarówno przed przeszłym, jak i przyszłym cierpieniem (Księga SZZ, rozdział Po zabiegu, s. 132).


Nudne to życie wyleczonych, nawet hobby nie mają.

Dziewczęta przebiegają obok męskiej szkoły, gdzie chłopcy grają w kosza. Lena ponownie cieszy się w myślach z tego, że obowiązuje segregacja, bo nie ogarnia tego jakże przerażająco skomplikowanego świata męskiego.


Gdy mijamy szkołę, wyczuwam, że zatrzymują się na ułamek sekundy, podnoszą oczy i spoglądają w naszym kierunku. Jestem zbyt onieśmielona, by na nich popatrzeć. Całe moje ciało płonie, jak gdyby ktoś wsadził mnie do pieca, ale zaraz potem czuję, że oni tylko przebiegają po mnie wzrokiem i zatrzymują go na Hanie, której blond włosy mienią się w słońcu jak złota moneta.

Tak, tak jesteś zwyczajna, bla bla bla, nie kupuję tego.

Lena wygrywa wyścig do laboratorium. Mądrym pomysłem byłoby więc zawrócić i grzecznie udać się do domu, ponieważ szlajanie się po tajnych budynkach rządowych to kiepski pomysł, nawet gdy nie żyje się w dystopii.

W ogrodzeniu jest przerwa, za którą zaczyna się wąska droga dojazdowa, zablokowana niską metalową bramą. Hana przeskakuje ją i zachęca mnie ruchem ręki, żebym zrobiła to samo. Do tej pory nie zwróciłam uwagi na to, gdzie trafiłyśmy, dopiero teraz rozglądam się wokół: boczna droga wiedzie przez parking, a następnie przez gąszcz kontenerów na śmieci i metalowych magazynów, za nimi zaś widać znajomy szereg białych kwadratowych budynków przypominających gigantyczne zęby. To musi być jedno z bocznych wejść do laboratorium. Widzę teraz, że ogrodzenie jest zwieńczone drutem kolczastym i co kilka metrów znaki jest zwieńczone drutem kolczastym i co kilka metrów znaki ostrzegają: WŁASNOŚĆ PRYWATNA. PRZEJŚCIA NIE MA. NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY.
– Raczej nie powinnyśmy... – zaczynam, ale Hana nie pozwala mi dokończyć.

Raczej?

– Daj spokój – mówi. – Nie możesz sobie czasem pozwolić na odrobinę szaleństwa?



Już wiem, dlaczego Lena i Hana się ze sobą trzymają pomimo pochodzenia z różnych środowisk. Obie mają ujemny instynkt samozachowawczy.

Szybko spoglądam na parking za bramą i drogę za nami: ani żywej duszy. Mała budka strażnicza tuż obok bramy również jest pusta. Nachylam się i zerkam do środka. Na papierze śniadaniowym leży napoczęta kanapka, a na małym stoliku obok stosu książek stoi stare radio, z którego płynie muzyka, zakłócana raz po raz szumami i trzaskami.

Czyli strażnik może w każdej chwili wrócić, bo pewnie poszedł na siku albo zrobić sobie kawy. Świetny moment na zwiedzanie.

Nie widzę też żadnych kamer, chociaż gdzieś tu muszą być. Wszystkie budynki rządowe są pod obserwacją. Waham się jeszcze sekundę, a potem przeskakuję przez bramę i doganiam Hanę. Jej oczy błyszczą z podniecenia i dałabym sobie głowę uciąć, że to wszystko sobie zaplanowała.

Lemingi, panie, lemingi.

– Pewnie właśnie tędy dostali się tu Odmieńcy – wyrzuca z siebie jednym tchem, jak gdybyśmy ani na chwilę nie przestały rozmawiać o wczorajszych wydarzeniach w laboratorium. – Jak myślisz?
– Chyba nie było to trudne – silę się na naturalny ton, ale wszystko wokół: pusta droga dojazdowa, błyszczący w słońcu ogromny parking, niebieskie kontenery na śmieci, przecinające niebo linie wysokiego napięcia oraz lśniąca biel pochyłych laboratoryjnych dachów, budzi mój niepokój. Całe otoczenie wydaje się ciche i spokojne, niemal nieruchome, tak jak w snach albo tuż przed potężną burzą. Chociaż nie mówię tego głośno, wiele dałabym za to, by wrócić do starego portu, do znajomego labiryntu ulic i sklepów. Mimo że wokół nie ma ani żywej duszy, cały czas mam wrażenie, że jestem obserwowana.

Z wszelkich przesłanek wynika, że tak właśnie jest. Jak ty żeś się, lasia, uchowała w tym systemie?

To gorsze uczucie niż w szkole, na ulicy czy nawet w domu, kiedy trzeba uważać na wszystko, co się robi lub mówi, gdzie każdy się w końcu przyzwyczaja do tego przenikliwego uczucia wewnętrznej blokady.

Szkoła to pikuś, to są supertajne budynki rządowe!

– No raczej. – Hana kopie w ubitą drogę. Chmura pyłu podnosi się, a potem powoli opada. – W sumie dosyć marna ochrona dla centrum medycznego.
– Nawet dla minizoo byłaby marna – dodaję.
– Wypraszam sobie – dochodzi nas głos zza pleców i obie z Haną zamieramy.

No kto by się spodziewał, że niedaleko może kręcić się jakiś, no nie wiem, strażnik czy cuś…

A teraz następne pytanie. Kimże jest ów tajemniczy strażnik? Jak zwykle macie jedną szansę. Czyżbym słyszała szelest jesiennych liści?

Odwracam się. I świat na moment zastyga. Przed nami stoi chłopak z założonymi na piersiach rękami i przekrzywioną na bok głową. Ma ciemną cerę i złotobrązowe włosy, jak jesienne liście tuż przed opadnięciem.

Czy naprawdę nie ma innego określenia na te jego kudły?

To on. To jego widziałam wczoraj na platformie obserwacyjnej. Odmieniec. Tyle że najwyraźniej nie jest Odmieńcem. Ma na sobie niebieski mundur strażnika z krótkimi rękawami i dżinsy, a do kołnierzyka przypięty laminowany rządowy identyfikator.
– Odchodzę na dwie sekundy, żeby nalać sobie wody – wskazuje na pełną butelkę, którą trzyma w ręku – wracam i co spotykam? Dwie włamywaczki.

Byłam blisko z tą kawą.

Z zaskoczenia nie jestem w stanie się poruszyć ani wypowiedzieć słowa. Hana pewnie myśli, że jestem przerażona, bo wtrąca szybko:
– Nie chciałyśmy się włamać. Nic takiego nie zrobiłyśmy. Chciałyśmy tylko pobiegać i... hm, zgubiłyśmy się.
Chłopak krzyżuje ręce na piersi i kołysze się na piętach.
– Nie widziałyście znaków na bramie, hę? „Przejścia nie ma”? „Wstęp wzbroniony”?

- To przez masturbację, na oczy mi się rzuca – wytłumaczyła szybko Hana.

Hana odwraca wzrok. Ona też jest zdenerwowana. Czuję to. Normalnie jest tysiąc razy bardziej pewna siebie niż ja, ale żadna z nas nie jest przyzwyczajona do rozmów z chłopakiem, a już tym bardziej z chłopakiem-strażnikiem. A do tego musiało do niej dotrzeć, że istnieje mnóstwo powodów, dla których mógłby nas teraz aresztować.

Pewnie nawet mógłby was zastrzelić, ale spox, to był super pomysł, po co zastanawiać się nad ewentualnymi konsekwencjami własnych czynów?

– Pewnie ich nie zauważyłyśmy – mamrocze.
– Aha. – Chłopak unosi brwi. Widać, że nam nie wierzy, ale przynajmniej nie wygląda na to, żeby był zły. – Rzeczywiście, nie rzucają się w oczy. To tylko jakieś kilkadziesiąt znaków. W sumie łatwo je było przeoczyć.

Na szczęście naszych lemingów koleś okazuje się być najbardziej wyluzowanym strażnikiem po tej stronie wielkiej wody. Zamiast zawiadomić odpowiednie służby i przekazać głupie panienki, robi sobie z nich jaja.

Przypomina mi się, jak wczoraj wewnętrzny głos podpowiadał mi, że to chłopak z Głuszy, jak bardzo byłam tego pewna. Musiałam się jednak pomylić. Gdy odwraca głowę, widzę niewątpliwy znak, że jest wyleczony: to ślad po zabiegu, blizna złożona z trzech punktów tuż za lewym uchem. To miejsce, gdzie lekarze wbijają specjalną potrójną igłę używaną do znieczulania pacjentów przed zabiegiem. Często ludzie z dumą odsłaniają swoje blizny. Rzadko widzi się wyleczonych z długimi włosami, a kobiety, które nie ścięły ich całkiem, zwykle zaczesują je do tyłu. Cały mój strach nagle ulatuje.

Coś mi się wydaje, że gdyby był wyleczony, a co za tym idzie, miał emocjonalną głębię robota kuchennego, nie byłby taki wyrozumiały, tylko robił swoje i rozprawił się z włamywaczkami.

Rozmowy z wyleczonymi nie są nielegalne. Tutaj zasady segregacji nie obowiązują. Zastanawiam się, czy mnie rozpoznał. Jeśli tak, to niczego nie okazuje. Wreszcie nie wytrzymuję:
– Hej, widziałam cię... – w ostatniej sekundzie coś mnie powstrzymuje przed dokończeniem zdania. Widziałam cię wczoraj. Mrugnąłeś do mnie.
– Znacie się? – Hana, oszołomiona, rzuca mi piorunujące spojrzenie. Dobrze wie, że nigdy nie zamieniam ani słowa z chłopakiem, chyba że jest to „przepraszam” wybąkane na ulicy, albo „nie chciałam”, kiedy na któregoś wpadnę i nadepnę mu na nogę.

Robi się tłoczno w panteonie uroczych niezdar literatury YA.

Z nieleczonymi chłopcami spoza rodziny wolno nam mieć najwyżej minimalny kontakt. Nawet gdy są po zabiegu, trudno znaleźć usprawiedliwienie dla takich kontaktów, chyba że jest to lekarz, nauczyciel lub ktoś, czyja pomoc jest nam potrzebna. Chłopak odwraca się w moją stronę. Jego twarz jest całkowicie spokojna i niewzruszona, ale mogłabym przysiąc, że widzę w jego oczach jakiś błysk. Rozbawienia? Zadowolenia?
– Nie – odpowiada bez zająknienia. – Nigdy cię nie widziałem. Z pewnością bym zapamiętał. – I znów ten błysk w oczach. Czy on się ze mnie nabija?

Toż to flirt jest, panocku, gdzie on wyleczony, do romansu wystąp! Bo albo to, albo na sam widok naszej hirołiny efekt zabiegu mu się cofnął z nagłej MIŁOŹDZI, ale wolałabym wersję pierwszą, bo inaczej się potnę nożem do masła.

– Jestem Hana. A to jest Lena. – Hana trąca mnie łokciem. Wiem, że kiedy tak stoję z ustami szeroko otwartymi jak ryba, muszę wyglądać idiotycznie, ale z oburzenia nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. On kłamie. Jestem pewna, że to jego widziałam wczoraj, dałabym sobie głowę uciąć!
– Alex. Miło was poznać. – Ściskając dłoń Hany, Alex nie odrywa ode mnie wzroku. A potem wyciąga rękę do mnie. – Lena – powtarza w zadumie. – Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tym imieniem.
Uściski dłoni krępują mnie – czuję się wtedy jak małe dziecko przebierające się w ciuchy dorosłych. Poza tym nigdy tak naprawdę nie dotykałam nieznajomego, ale po chwili wahania ściskam jego rękę. Wtedy nagle przebiega mnie prąd, więc szybko cofam dłoń.
– To skrót od Magdaleny – wyjaśniam.

Subtelne jak radziecki czołg, naprawdę.

– Magdalena. – Alex odchyla głowę, obserwując mnie spod wpół przymrużonych powiek. – Ładnie.

No baa, wszystko w niej jest ładne i speshul, i och ach, kto to jest Hana, jaka Hana, Lena to Afrodyta, nikt się jej nie równa!!! Kurtyna!

To niesamowite, jak wymawia moje imię. W jego ustach brzmi ono melodyjnie, a nie kanciasto i chropowato jak u moich nauczycieli.

Dobra, może jestem wyjątkowo odporna na poetyckie określenia, ale nie ogarniam, jak można wymawiać cokolwiek kanciasto.

Jego oczy mają ciepły bursztynowy kolor i gdy tak na niego patrzę, przypomina mi się nagle mama polewająca syropem stos naleśników.

Wow, jakie romantyczne.

Odwracam głowę, zawstydzona, jak gdyby Alex był w jakiś sposób odpowiedzialny za przywołanie tego wspomnienia, jak gdyby sięgnął po nie ręką i wyszarpnął z mego wnętrza. Własne skrępowanie budzi mój gniew, więc powtarzam uparcie:
– Naprawdę cię znam. Widziałam cię wczoraj w laboratorium. Siedziałeś na platformie i obserwowałeś... wszystko. – I znów odwaga mnie zawodzi, w ostatniej sekundzie powstrzymuję się od powiedzenia: „obserwowałeś mnie”.
Czuję na sobie spojrzenie Hany – musi być wściekła, że jej o tym nie powiedziałam. Twarz Aleksa ani drgnie. Nawet nie mrugnie, a do tego ani na chwilę nie przestaje się uśmiechać.
– Musiał to być ktoś do mnie podobny. Strażnikom nie wolno wchodzić do laboratoriów podczas ewaluacji. A już tym bardziej zatrudnionym na pół etatu.

I to jest wyjaśnienie tajemniczej tajemnicy, jak ten Odmieniec/Nieodmieniec dostał się na platformę obserwacyjną. Rozczarowujące, prawda?

Jeszcze przez chwilę mierzymy się wzrokiem. Teraz mam już pewność, że kłamie, a ten bezczelny, szeroki uśmiech budzi we mnie ochotę, by dać mu w twarz. Zaciskam pięści i biorę głęboki oddech, próbując się uspokoić. Nie jestem agresywną osobą. Nie mam pojęcia, co we mnie wstąpiło. Wreszcie wtrąca się Hana, przerywając napięcie.
– A więc to wszystko? Strażnik na pół etatu i kilka znaków zakazu?
Alex jeszcze przez pół sekundy nie spuszcza ze mnie wzroku. Potem odwraca się do Hany, jak gdyby dopiero teraz zauważył jej istnienie.
– To znaczy?
– Po prostu mogłoby się wydawać, że laboratorium powinno być lepiej chronione. Nie wygląda na to, że trudno się tu włamać.

Po pierwsze Mały Brat ma większego zeza niż myślałam na początku, bidulek. Po drugie Hana właśnie awansowała (przynajmniej chwilowo) na główną rozwielitkę serii, przyznając się beztrosko, że chciała się włamać do laboratorium.

Alex unosi brwi.
– A miałaś taki zamiar?
Hana zamiera, a mnie staje serce. Obie wiemy, że posunęła się za daleko. Jeśli Alex zgłosi nas jako potencjalne sympatyczki lub wichrzycielki, czekają nas miesiące śledztwa i ciągłego nadzoru – i możemy się pożegnać z szansą na porządny wynik ewaluacji.

Coś podobnego, no kto by się domyślił? Boru, niech ten rozdział się już skończy, za dużo głupoty jak na jeden raz.

Staje mi przed oczami moje przyszłe życie, w którym będę musiała wiecznie oglądać Andrew Marcusa dłubiącego w nosie, i robi mi się niedobrze. Alex musiał wyczuć nasz strach, ponieważ podnosi ręce do góry.
– Spokojnie. Tylko żartowałem. Raczej nie wyglądacie na terrorystki.

Co nie oznacza, że nimi nie są, a twoim zasranym obowiązkiem jest całe to idiotyczne zdarzenie zgłosić, gdzie trzeba. Na pewno macie na to jakieś procedury.

Nagle dociera do mnie, jak idiotycznie musimy wyglądać w spodniach do biegania, przepoconych koszulkach i neonowych trampkach.

To jest wasz najmniejszy problem. Wszak terrorystki mogą być przebrane dla niepoznaki. Podejrzliwy strażnik miałby wasze trampki w rzyci.

A przynajmniej ja. Hana, rzecz jasna, wygląda jak żywcem wyjęta z reklamy ubrań sportowych.

Laska, daj se siana, przecież widzimy, że Alex pożera cię wzrokiem, a na Hankę ledwo spojrzy.

Czuję, jak znowu oblewam się rumieńcem, a zaraz po tym ogarnia mnie irytacja. Jak dobrze, że wprowadzono segregację płci. Nie wyobrażam sobie, jaki to byłby koszmar: ciągle czuć tę złość, zawstydzenie, zmieszanie i rozdrażnienie.

Cóż, złość i rozdrażnienie można czuć z innych powodów niż to, że ktoś jest bardziej od nas atrakcyjny dla płci przeciwnej, więc remedium nie powinno całkowicie wyeradykować tych nieprzyjemnych uczuć.

– To jest tylko teren magazynów. – Alex wskazuje na metalowe kontenery. – Prawdziwa ochrona zaczyna się bliżej samego laboratorium. Pełnoetatowi strażnicy, kamery, ogrodzenie pod napięciem i takie tam.
Hana nie patrzy na mnie, ale gdy się odzywa, słyszę w jej głosie ekscytację:
– Teren magazynów? A więc to tędy przychodzą przesyłki do laboratorium?

Och, masz na myśli te wszystkie totalnie-nie-krowy na różne choroby?

Zaczynam się w myślach modlić: Nie palnij niczego głupiego. Nie palnij niczego głupiego. Nie wspominaj o Odmieńcach.
– Owszem.
Hana kołysze się na piętach. Próbuję przywołać ją spojrzeniem, ale unika mojego wzroku.
– A więc tędy wjeżdżają ciężarówki? Ze sprzętem medycznym, na przykład?

I cały czas to w ogóle nie są krowy.

– Tak jest. – I znowu dostrzegam błysk w oczach Aleksa, chociaż reszta jego twarzy pozostaje całkowicie spokojna. W ogóle mu nie wierzę. Znów zaczynam się zastanawiać, dlaczego kłamał na temat wczorajszego spotkania w laboratorium. Może tylko dlatego, że to niedozwolone, jak sam przyznał. A może dlatego, że śmiał się, zamiast nam pomóc.
A może rzeczywiście mnie nie poznaje. Nasze oczy spotkały się tylko na kilka sekund i z pewnością dla niego byłam tylko niewyraźną, zwyczajną twarzą, którą trudno zapamiętać.

Skoro ty zobaczyłaś, jak puszcza do ciebie bursztynowe oko, to on na pewno dostrzegł twoje cycki przez przezroczystą folię spożywczą, nie martw się.

Niespecjalnie ładną. Chociaż też niebrzydką. Po prostu przeciętną jak tysiące innych twarzy widywanych na ulicy.

Zaraz coś mnie strzeli.

Jemu natomiast, muszę przyznać, daleko do przeciętności.

No baaa.

Wciąż nie dociera do mnie niezwykłość całej sytuacji: że oto rozmawiam z nieznajomym chłopakiem, choćby i wyleczonym. Mimo zawrotów głowy zmysły mam tak wyostrzone, że zwracam uwagę na każdy najdrobniejszy szczegół jego postaci. Dostrzegam kosmyk włosów okalający bliznę za uchem jak ramka. Mój wzrok przykuwają też duże brązowe dłonie, biel zębów oraz doskonała symetria jego twarzy. Pasek przytrzymuje wypłowiałe dżinsy osadzone nisko na biodrach, a sznurówki trampek mają przedziwny atramentowy kolor, jak gdyby pomalował je długopisem. Zastanawiam się, ile ma lat. Wygląda na mój wiek, ale musi być nieco starszy – dałabym mu jakieś dziewiętnaście lat.

Porzućcie nadzieję, Ci, co myślicie, że truloff nr 1 nie będzie kartonowy. Nie po takim opisie.

– Fajnie by było rozejrzeć się po okolicy – wali Hana prosto z mostu.

- Nie no, żaden problem, może małe tournee? – pyta Alex.

Serio, Alex przyznaje, że wokoło znajduja się tylko odpady przemysłowe, ale za to jest niezły widok na zatokę i proponuje, że pokaże je dziewczynom.

Alex i Hana idą przodem i rozmawiają. Okazuje się, że Alex ma rzeczywiście 19 lat i coś tam studiuje, ale Lenie nie udaje się dosłyszeć, co takiego. Wreszcie nasz tercet dociera na wzgórze.

Rozkoszuję się wiatrem szalejącym na szczycie wzgórza, który owiewa mi ręce i nogi, przynosząc orzeźwienie i radość, oraz widokiem zatoki i mrugającym wysoko okiem słońca, i prawie zapominam, że Alex jest z nami. Zwolnił podczas wspinaczki, a potem stanął kilka kroków za nami i od kiedy weszliśmy na szczyt, nie wypowiedział ani słowa. Dlatego podskakuję jak oparzona, kiedy nachyla się nade mną i wypowiada do mojego ucha jedno słowo:
– Szary.
– Co? – Odwracam się z walącym sercem.

Dun Dun Dun!!!

– Co powiedziałeś? – powtarzam cicho zachrypniętym głosem.
Alex nachyla się jeszcze bliżej. Czuję się tak, jakby żar z jego oczu przeskoczył na mnie i płomienie obejmują całe moje ciało. Nigdy w życiu nie byłam tak blisko żadnego chłopaka. Wydaje mi się jednocześnie, że zaraz zemdleję i rzucę się do ucieczki. Nie mogę się jednak ruszyć.
– Powiedziałem, że ocean jest najpiękniejszy wtedy, gdy jest szary. Albo nie do końca szary. Taki blady, trudny do określenia kolor. Przypomina mi oczekiwanie na coś dobrego.
A więc pamięta. Był tam. Mam wrażenie, że ziemia pod moimi stopami rozstępuje się jak w tym śnie o mamie. Nie widzę teraz nic oprócz jego oczu, kalejdoskopu świateł i cieni.
– Okłamałeś mnie – udaje mi się wychrypieć. – Dlaczego mnie okłamałeś?
Nie odpowiada. Odsuwa się nieco i mówi:
– Oczywiście jeszcze piękniejszy jest o zachodzie słońca. Około ósmej trzydzieści niebo wygląda, jakby płonęło, zwłaszcza w Back Cove. Naprawdę powinnaś to zobaczyć. – Milknie na chwilę i chociaż jego głos jest spokojny i zwyczajny, mam wrażenie, że próbuje mi powiedzieć coś ważnego. – Pewnie dziś wieczorem widok będzie zdumiewający.

I w ten oto sposób nasza jakże zwykła i niepozorna bohaterka zostaje zaproszona na randkę przez bożka jesieni. Nieatrakcyjność my ass.

Mój mózg pracuje na zwiększonych obrotach, próbując przetworzyć to, co powiedział, i sposób, w jaki podkreślał pewne słowa. Aż wreszcie to do mnie dociera: podał mi czas i miejsce. Proponuje, żebyśmy się spotkali.
– Czy ty mnie właśnie prosisz... – zaczynam, ale w tym samym momencie przybiega Hana i łapie mnie za rękę.
– O Boże – mówi ze śmiechem. – Już jest po piątej! Nie do wiary, co? Musimy iść. – Odciąga mnie, zanim mam szansę odpowiedzieć czy zaprotestować, a gdy po chwili oglądam się przez ramię, by sprawdzić, czy Alex obserwuje mnie lub próbuje dać jakikolwiek znak, chłopak zniknął już z pola widzenia.

I tym jakże subtelnym cockblockiem kończy się rozdział. Za tydzień dowiemy się, czy randka naszych gołąbeczków się udała.

Trzymajcie się

Beige


niedziela, 22 października 2017

Rozdział IV


Diabeł wkradł się do ogrodów Edenu i przyniósł z sobą chorobę – amor deliria nervosa – pod postacią ziarna. Ziarno wykiełkowało i wyrosła z niego wspaniała jabłoń, która rodziła owoce koloru krwi.”
dr Steven Horace, Genesis. Kompleksowa historia świata i znanej części kosmosu, Uniwersytet Harvarda

Jak wspomniała Beige, Oliver w swej serii nie pomija tematu wiary. Na plus należy zaliczyć jej sam fakt, iż pochyla się nad tego rodzaju kwestiami, jako że stosunek Wielkiego Brata do religii winien wpływać znacząco na to, jak kształtowane będzie życie obywateli (dla porównania, przypomnijcie sobie Cass i jej zdawkowe wzmianki o modlitwie nie-wiadomo-do-kogo w nie-wiadomo-jakim-obrządku). Mało tego: widać, że autorka miała jakiś-tam pomysł na to, jak ugryźć ów wątek. To, jak sprawdzi się on w praktyce, to już inna para kaloszy.
Spójrzmy chociażby na powyższy cytat: wygląda na to, że Biblia została rozebrana na części pierwsze, częściowo przepisana zgodnie z duchem propagandy i włączona do oficjalnych dzieł państwowych – ale w jakim znaczeniu? Skoro jest to „historia świata i kosmosu”, to czy Księga Rodzaju jest tu traktowana jako fakt naukowy? A może jest rozumiana w znaczeniu alegorycznym (tak, jak będzie to miało miejsce w przyszłości z innymi, równie twórczo przerobionymi fragmentami Pisma) i pochodzi z rozdziału poświęconego mitom, legendom i wierzeniom? Skoro już poruszamy ten temat, wypadałoby ustalić, jakie dokładnie jest podejście Wielkiego Brata i jemu podległych do podobnych kwestii.

Gdy wreszcie pielęgniarka wpuszcza mnie do poczekalni, po Hanie nie ma już śladu – zniknęła w jednym ze sterylnie białych korytarzy, a potem za którymiś z dziesiątek identycznych białych drzwi – choć kilka wcześniej wpuszczonych dziewczyn wciąż czeka na swoją kolej.

Dlaczego Hana już przygotowuje się do ewaluacji, skoro osoby będące przed nią w kolejce nadal tkwią w poczekalni?

Jedna z nich siedzi na krześle i pochylona nad podkładką gryzmoli odpowiedzi, by zaraz je przekreślić, a potem pisze na nowo.

Ten formularz ma rzekomo spore znaczenie dla szacownej Komisji Kontroli Gier i Zakładów Ewaluacyjnej – można by pomyśleć, że mazanie po nim niczym po kartce z brudnopisu będzie źle widziane i dziewczyna po popełnieniu pomyłki dostanie do wypełnienia nowy egzemplarz.

Inna dziewczyna gorączkowo wypytuje pielęgniarkę o różnicę między chorobami przewlekłymi a uwarunkowaniami genetycznymi.

Może się nie znam, ale wydaje mi się, że nieco rozsądniejszym byłoby wypełnianie tego rodzaju dokumentów na spokojnie w domu, gdzie kandydaci mogliby skonsultować się z rodzicami i opiekunami, miast męczenie się nad niezrozumiałym formularzem na kilka chwil przed jednym z najważniejszych egzaminów w życiu. Naprawdę, kochani – wyobraźcie sobie, że musicie wypełnić szczegółową ankietę dotyczącą historii przebytych przez Was chorób na piętnaście minut przed maturą. Jestem pewna, że wszystkim poszłoby wprost fenomenalnie.

Nabrzmiała żyła pulsująca na czole i histerycznie podniesiony głos sugerują, że może być na skraju załamania nerwowego i zastanawiam się, czy ma zamiar wymienić w ankiecie swoją skłonność do zaburzeń lękowych.

Leno. Skarbie. Od tego dokumentu w dużej mierze zależy wasza przyszłość, a nie słyszymy, abyście mieli okazję wcześniej zapoznać się z jego zawartością. Naprawdę dziwi cię, że dziewczyna stresuje się, iż przypadkowo okłamie Wielkiego Brata/nieumyślnie zaniży swoje szanse na uniwersytecką karierę i możliwość znalezienia dobrej partii?

...I skoro już przy tym jesteśmy – jakim cudem ty nie denerwowałaś się, odpowiadając na owo pytanie, biorąc pod uwagę, czego wkrótce dowiemy się o twoich bliskich?

Lena zdradza czytelnikom, że ma ochotę histerycznie się roześmiać, albowiem tak objawia się u niej stres. Pielęgniarka przywołuje naszą bohaterkę po nazwisku (Haloway). Dowiadujemy się, że Lena zawsze czuje się dziwnie, gdy ktoś używa go w jej obecności, albowiem w sprawach nie-urzędowych zwykła była od dwunastu lat przedstawiać się nazwiskiem wujostwa (Tiddle), aby unikać skojarzeń z rodzicami.

Proszę za mną. – Pielęgniarka wskazuje jeden z korytarzy, więc ruszam za nią i za miarowym stukotem jej obcasów o linoleum.

No nie, kolejna bezczelnie wpycha się do kolejki! Pani, pani tu nie stała!

Lena tupta za pielęgniarką i próbuje zwalczyć atak paniki, przywołując przed oczy duszy swej obraz oceanu.

Korytarz zdaje się nie mieć końca. Gdzieś w jego głębi słychać dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi. Za rogiem mija nas szybko jakaś dziewczyna. Ma czerwoną twarz i widać, że płakała. Musi już być po ewaluacji.

Oho, powiało grozą. Komisyjne przesłuchania, płacz – prawdziwa dystopia!

...Poczekajcie tylko, aż – już za chwileczkę - zobaczymy, jak cała zabawa wygląda od kuchni. Podaję termin – klucz: Złote Myśli.

Ewaluacja zwykle trwa od pół godziny do dwóch godzin i mówi się, że im dłużej trzyma cię komisja, tym lepiej ci idzie. Jednak nie jest to reguła. Dwa lata temu słynny był przypadek Marcy Davies, która zaliczyła cały pobyt w laboratorium w czterdzieści pięć minut, a dostała dziesiątkę, czyli maksimum. W ubiegłym roku Corey Winde pobiła rekord wszech czasów w najdłuższej ewaluacji – trzy i pół godziny – a dostała tylko trzy punkty.

Szczerze mówiąc, jedyne, co mi nie pasuje w tym akapicie, to pierwsze zdanie; jest dla mnie dosyć oczywistą rzeczą, że w dystopicznej rzeczywistości im dłużej maglują cię Smutni Urzędnicy, tym gorzej dla ciebie (a Lena, która żyje w takim, a nie innym świecie i pochodzi z takiej, a nie innej rodziny, powinna być tego świadoma). Nie bardzo zatem rozumiem, dlaczego długie pogawędki z komisją miałyby być oznaką powodzenia...

… chociaż z drugiej strony, biorąc pod uwagę, na czym skupia się ewaluacja (patrz: termin – klucz), może i ma to sens; ostatecznie suche fakty to jeszcze nie wszystko, aby wywrzeć odpowiednie wrażenie na adresacie, trzeba jeszcze ozdobić swe dzieło odpowiednią ilością brokatu.

Oczywiście ewaluacją rządzą pewne zasady, ale jest w niej też pewien element przypadkowości.
Czasami mam wrażenie, że cały proces został pomyślany tak, by był jak najbardziej przerażający i tajemniczy.

Ponownie, drodzy czytelnicy: termin – klucz.

Lena, całkiem zrozumiale, wścieka się na Hanę, że ta postanowiła namieszać jej w głowie tuż przed ewaluacją za pomocą hasełek podejrzanych w pamiętniczku Przydupasa:

Możemy wybierać tylko spośród tych, których dla nas wybrano”. A ja się cieszę, że wybiera się za nas.

No, ale co by nie mówić o naszej bohaterce, Oliver przynajmniej od czasu do czasu udaje się pokazać, jak wygląda proces myślowy u osoby, której system wyprał mózg...

Cieszę się, że sama nie muszę tego robić – ale jeszcze bardziej cieszę się, że nikt nie wybiera mnie. Dla Hany nie byłoby problemu, gdyby wszystko wyglądało jak za starych czasów – z jej złotymi, lśniącymi włosami, jasnoszarymi oczami i równiutkimi zębami, z jej śmiechem, który sprawia, że wszyscy w promieniu kilkuset metrów odwracają głowę w jej stronę i również zaczynają się uśmiechać. Nawet z niezdarnością jej do twarzy. Od razu budzi w człowieku chęć pomocy albo sprawia, że ma się ochotę pozbierać za nią książki. Kiedy zaś ja potykam się o własne nogi lub wylewam kawę na podkoszulek, ludzie z zażenowaniem odwracają wzrok. Wręcz widzę ich myśli: „co za niezdara”. I za każdym razem gdy jestem wśród obcych, mój mózg spowija mgła i staje się on szarą breją jak śnieg topniejący na ulicach po obfitych opadach – nie to co Hana, która zawsze umie się znaleźć. Jaki chłopak przy zdrowych zmysłach miałby mnie wybrać, skoro po ziemi chodzą takie dziewczyny jak ona?

...nieważne.

Aha, jeszcze jedno: drogie autorki YA, proszę, nauczcie się w końcu, że wybiórcza niezdarność nie zastąpi właściwych (zamierzonych) przywar. Po prostu nie.

To jakby zadowolić się suchym ciastkiem, podczas gdy naprawdę ma się ochotę na wielki puchar lodów z bitą śmietaną, wiśniami i wiórkami czekoladowymi. Naprawdę będę więc szczęśliwa, gdy dostanę kopertę z listą swoich kandydatów. Przynajmniej dzięki temu nie skończę samotnie. I nie ma znaczenia, że nikt nigdy nie uzna mnie za ładną (chociaż przyznaję, że czasami chciałabym, żeby ktoś kiedyś tak o mnie pomyślał); nie miałoby znaczenia, nawet gdybym miała tylko jedno oko.

Być może uznacie, że temat jest stary jak świat i nie ma sensu, żebym się nad nim teraz rozwodziła, ale trudno – muszę, bo się uduszę.

Oliver – wiesz, dlaczego ten zabieg w ogóle nie działa i zamiast współczucia budzi w czytelnikach jedynie irytację? Ponieważ wiemy, że to nieprawda. Wiemy, że nie pozwoliłabyś, aby nasz Specjalny Płatek Śniegu faktycznie był nieatrakcyjny. To wyłącznie krygowanie się przed spotkaniem Prawdziwej Miłości, która uświadomi dziewczynie, jak wspaniała jest w rzeczywistości. Ktoś mógłby powiedzieć, że zakompleksiona nastoletnia bohaterka mogłaby posłużyć za punkt wyjściowy dla pozytywnego przekazu: „Uwierz w siebie, nie musisz być idealna, by znaleźć miłość”. Problem w tym, że tego rodzaju żale nigdy nie brzmią szczerze; za każdym razem, gdy trafiam na podobny opis, mam wrażenie, że autorka ustami swej pacynki żebrze o komplementy dla niej. Oczywiście, że nasza Mary Sue nie jest nieatrakcyjna! Oczywiście, że jest najpiękniejsza w całej wsi! Oczywiście, że niedługo założy prywatną hodowlę tru loffów! Dodajmy do tego fakt, że owe rzekome kompleksy nigdy tak naprawdę nie przeszkadzają jej w codziennym funkcjonowaniu (ani też – rzecz ciekawa – nie paraliżują jej specjalnie przy pierwszych spotkaniach z pięknym, że łomójboże przyszłym tru loffem) i cała rzecz staje się dosyć niestrawna.

Przyszłe autorki dzieł YA – nie idźcie tą drogą.

To tutaj. – Pielęgniarka zatrzymuje się wreszcie przed drzwiami, które niczym nie różnią się od innych. – Rozbierz się i zostaw swoje rzeczy w przebieralni, a potem załóż uniform, zapięciem do tyłu.

Oliver, wyjaśnisz nam w końcu, o co chodzi z tą stylizacją à la Kim Kardashian? 

 

Spokojnie, nie spiesz się, możesz sobie pomedytować, napić się wody, zrobić, co tylko uważasz za stosowne.
(...)
Jednak weź pod uwagę, że im dłużej tu siedzisz, tym mniej czasu dajesz komisji na poznanie ciebie.

- Mam nadzieję, że nie zapomniałaś zabrać żelowych długopisów!

A swoją drogą – jak to „mniej czasu”? Dopiero co usłyszeliśmy, że czas trwania ewaluacji zależy wyłącznie od widzimisię egzaminujących; nawet siedząc w poczekalni X minut, Lena spokojnie zdąży się zaprezentować.
 
Pielęgniarka (która ni z gruchy, ni z pietruchy zostaje nagle określona mianem „sztywnej” i „nienaturalnej”), wychodzi, aby przyprowadzić kolejną dziewczynę, a Lena opisuje nam otoczenie:

Pomieszczenie przypomina gabinet lekarski. W kącie stoi ogromna pikająca miarowo aparatura medyczna i kozetka pokryta papierem ochronnym, a w powietrzu unosi się gryzący, chemiczny zapach leków.

Cóż, jak się przekonamy w swoim czasie, to miejsce faktycznie służy za gabinet lekarski (aplikuje się tu remedium), nie bardzo zatem rozumiem, dlaczego ma je wyłącznie „przypominać”.

Zdejmuję ubrania, trzęsąc się z zimna od klimatyzacji, i na skórze natychmiast pojawia się gęsia skórka, a wszystkie włoski na rękach stają mi na sztorc. Cudownie. Teraz komisja pomyśli, że jestem włochatą bestią.

...Oliver, wiem, że ta książka ma być dystopią i w ogóle, ale nie jestem pewna, czy pisząc ten fragment chciałaś, by przebiegał mnie dreszcz czegoś, co można by opisać jako lekkie obrzydzenie.

Składam ubrania i stanik w równy stos i wkładam uniform, owijając go wokół ciała, a potem zawiązuję w pasie na supeł. Jest wykonany z przezroczystego plastiku, przez który, jak sobie uświadamiam, widać prawie wszystko – łącznie z zarysem moich majtek.

… Autorko, błagam, idźmy dalej.

Nasza bohaterka bierze głęboki wdech i wchodzi do pomieszczenia, w którym odbywa się ewaluacja – sali laboratoryjnej.

Oślepiona blaskiem lamp muszę robić dziwne wrażenie na komisji: wchodzę, mrużę oczy, cofam się o pół kroku i przykładam rękę do twarzy. Na początku mam przed sobą tylko cztery rozmyte cienie, lecz po chwili mój wzrok przyzwyczaja się do ostrego światła i widzę czworo członków komisji siedzących za długim niskim stołem. Sala jest ogromna i niemal pusta, nie licząc stojącego w kącie metalowego stołu chirurgicznego. Dwa rzędy lamp świecą wprost na mnie z wysokiego na jakieś dziesięć metrów sufitu.

Wiecie co? Jestem rozdarta niczym ta sosna w „Ludziach bezdomnych”. Z jednej strony nastrój grozy jak najbardziej pasuje do dystopii, z drugiej jednakowoż... na gwizdek te lampy, narzędzia tortur i ogólna atmosfera kazamatów? Ewaluacja może mieć duże znaczenie dla obywateli, ale sam proces jest dosyć... niewinny (coby nie użyć tu mniej sympatycznego określenia) i niezbyt pasuje do niego ta oprawa rodem z horroru.

Ogarnia mnie nieodparta potrzeba, by skrzyżować ręce na piersi i zakryć ciało przed ich wzrokiem.

Czy ktoś mi w końcu wyjaśni, dlaczego, na litość, rozbierają te dzieciaki do rosołu? Czemu to ma w ogóle służyć?

Lena panikuje i zastyga jako ta żona Lota; ze stuporu wybija ją głos (jak podkreśla narratorka, przyjaźnie brzmiący) kobiety z komisji, która prosi ją o formularz.

Za stołem zasiada trzech mężczyzn i kobieta, ale nie potrafię się skupić na ich rysach. Przebiegam wzrokiem po ich twarzach szybko tam i z powrotem, tak że widzę tylko kilka nosów, kilka par ciemnych oczu i błysk okularów.

(Złowrogo błyszczące) białka oczu i szkła okularów jeszcze mogę zrozumieć – ale jakież to niezwykłe nosy muszą posiadać nasi egzaminatorzy, skoro zasłużyły sobie na osobną wzmiankę?

Wzdłuż tylnej ściany za moimi plecami, kilka metrów nad ziemią znajduje się platforma obserwacyjna. Wchodzi się tam przez małe czerwone drzwi umieszczone wysoko nad rzędami krzeseł, na których z pewnością zasiadają studenci, lekarze, stażyści i początkujący laboranci. Ich bowiem zadaniem jest nie tylko przeprowadzanie zabiegów, ale i sprawdzanie, czy się powiodły, oraz leczenie trudnych przypadków z innych chorób.

Platforma jest umieszczona na tyle wysoko, by służyć jako punkt obserwacyjny dla osób tam zasiadających; zapamiętajmy tę informację, przyda nam się pod koniec rozdziału.

Dociera do mnie, że to właśnie tu, w tej sali, aplikuje się remedium.

A swoją ścieżką... czy naprawdę nie ma jakiegoś lepszego miejsca na przeprowadzanie ewaluacji? To zwykła rozmowa - po co organizować ją w tak olbrzymim pomieszczeniu, w dodatku służącym za salę zabiegową?

Dziwne, chociaż tyle razy myślałam o tym, jak to jest być wyleczonym, nigdy nie zastanawiałam się, jak wygląda sam zabieg: twardy metalowy stół, ostre światło, rurki, kable i ból.

...Dlaczego?

Nie, serio: dlaczego? Po diabła ten nastrój rodem ze slasherów? Nie chodzi mi nawet o to, czy sam zabieg faktycznie jest nieprzyjemny; dlaczego Lena ma możliwość z góry wyrobić sobie o nim negatywną opinię?

Przecież to kompletnie bez sensu. Remedium, zgodnie z propagandą, jest cudownym wynalazkiem Nowego, Wspaniałego Świata – specyfikiem, który uwalnia cię od zdradzieckich hormonów i umożliwia przekształcenie w rozsądną, pogodną, szczęśliwą jednostkę. Władza powinna stawać na głowie, aby procedura kojarzyła się motłochowi z jednorożcami i tęczami; uśmiechnięci, szczęśliwi obywatele radośnie wędrujący do różowych, przytulnych gabinetów, gdzie przy słodkich dźwiękach skrzypiec podaje im się zupełnie bezbolesny klucz do wiecznej szczęśliwości – tak to mniej więcej powinno wyglądać. Nawet jeśli w praktyce miałby to być pic na wodę, fotomontaż i sam zabieg byłby bolesny jak cholera, Wielki Brat powinien przynajmniej zadbać o pozory i dekorację; kto, na wszystko, co święte, chciałby dobrowolnie poddać się operacji, której opis przywodzi na myśl wyjątkowo bolesne tortury?

Witaj, Leno. Może na początek opowiesz nam coś o sobie? – Mężczyzna w okularach pochyla się nieco do przodu, wyciągając ręce, i uśmiecha się. Ma duże, kwadratowe białe zęby, które przypominają mi łazienkowe kafelki. Światło odbijające się w jego okularach sprawia, że nie widzę jego oczu.


To się powoli zaczyna robić nieco groteskowe.

Opowiedz nam, co lubisz robić. Czym się interesujesz, jakie masz hobby, jakie są twoje ulubione przedmioty.

- Ulubiony aktor, potrawa, zwierzę?

Rozpoczynam więc przygotowany wcześniej monolog o fotografii, bieganiu i spotkaniach z koleżankami, jednak nie mogę się skupić.

Zapomniałaś o ulubionej piosenkarce!

Wiem, wiem, co powiecie; czepiam się, wszak nawet niewinne pytania mogą zostać wykorzystane przeciw wrogowi systemu. Cóż... dajcie mi jeszcze kilka minut.

Widzę, jak członkowie komisji kiwają głowami, przybierając poważne miny, i zaczynają robić notatki, więc wiem, że dobrze mi idzie, ale nawet nie słyszę słów, które wychodzą z moich ust.

Swoją drogą... jak można zawalić ten konkretny etap ewaluacji?
Rozumiem potknięcie się o pytania komisji (cóż, biorąc pod uwagę rodzaj owych pytań, w zasadzie nie rozumiem, ale przyjmijmy, że tu przynajmniej zadziałać może element zaskoczenia). Ale zainteresowania? Nawet, jeśli uznamy, że czyjeś hobby mogłoby wkurzyć Wielkiego Brata – młodzi ludzie mają X lat, żeby wyuczyć się na pamięć (pod czujnym okiem opiekunów) kilku neutralnych formułek o tym, że od lat pasjonuje ich wędkarstwo i zbieranie starych modeli odkurzaczy. Naprawdę nie wiem, jak na tym etapie można by zasłużyć na smutną buźkę, pomijając może beztroskie wyznanie: „Uwielbiam działać na szkodę rządu i od lat fascynują mnie nielegalne zgromadzenia”.

Moje myśli zaprząta stół chirurgiczny, który obserwuję kątem oka, i jego błyszcząca powierzchnia migocząca w świetle jak ostrze noża.

Naprawdę, Wielki Bracie, wspaniała propaganda sukcesu, jury przyznaje 9,99 za styl.

I nagle przychodzi mi na myśl mama. Nie udało się jej wyleczyć mimo trzech zabiegów. Choroba nie dała za wygraną, upomniała się o nią, zaczęła pożerać od środka, odbierając jej oczom i skórze blask, przejęła kontrolę nad jej ciałem, aż powoli zaprowadziła na skraj piaszczystego klifu, a potem kazała jej rzucić się w dół. Tak mi przynajmniej powiedziano. Sama miałam wtedy zaledwie sześć lat. Pamiętam tylko ciepły dotyk jej palców na mojej twarzy tamtej nocy i ostatnie słowa, które wyrzekła do mnie szeptem: „Pamiętaj, kocham cię. Tego nie mogą nam odebrać”.

Ta – daaam! Wreszcie poznaliśmy Mroczną Tajemnicę Leny. Jej mamusia okazała się być wybrykiem natury, którego choroba najwyraźniej opętała do tego stopnia, że nie dało się jej wykorzenić nawet końską dawką remedium, i który w efekcie postanowił się zabić (odbierając w ten sposób rządowi całą zabawę związaną z możliwością przykładnego ukarania niereformowalnej jednostki).



… Jakim cudem ta dziewczyna w ogóle może brać udział w ewaluacji na tych samych zasadach, co rówieśnicy? Podsumujmy:

Kuzynka – osoba deklarująca, że nie ma ochoty spełnić obywatelskiego obowiązku rozmnażania się.

Mąż kuzynki – rebeliant walczący z systemem, który zagrał na nosie Wielkiemu Bratu i uciekł przed procesem.

Matka – jednostka anormalna, która pokazała władzom środkowy palec, żegnając się ze światem jako kobieta wciąż czująca miłość.

...Oliver, to już nie jest kwestia głupich sześciu punktów. Lena nie powinna mieć nadziei nawet na tłuste zero – dla osobników takich jak ona powinna istnieć oddzielna teczka, oznaczona jako „Ewaluacja negatywna”. Dziewczyna powinna być pod ścisłą obserwacją od dwunastu lat – nie tylko z powodu problematycznej rodziny, ale przede wszystkim... ujmijmy to... uwarunkowań genetycznych (jeśli uważacie, że ów koncept brzmi głupio – macie rację, ale autorka się z wami nie zgadza). Ewaluacja powinna oznaczać jej „być albo nie być”, i to bynajmniej nie w kwestii kariery uniwersyteckiej czy dobrego męża – nie powinna mieć najmniejszych szans ani na jedno, ani na drugie – ale dlatego, że to jej szansa, by udowodnić Wielkiemu Bratu, że pomimo posiadania „wadliwych” krewnych zdołała wyrosnąć na odpowiedzialną, oddaną ojczyźnie i brzydzącą się ideą miłości jednostkę, która nie zasługuje na wtrącenie do lochu li i jedynie z powodu swego pochodzenia. Powinna wkuwać właściwe odpowiedzi na wszelakie możliwe pytania komisji od chwili, gdy trafiła pod dach ciotki, być aktywnym członkiem wszystkich pro-systemowych organizacji (tak, istnieją tu takie) i potrafić perfekcyjnie ukrywać w głębi serduszka wszelkie myśli i uczucia niezgodne z Jedyną Słuszną Linią Partii– po prostu po to żeby przeżyć.

...Myślę, że nie będzie dla Was specjalnym zaskoczeniem, jeśli oznajmię, że nasza bohaterka nigdy nie kłopocze się podobnymi kwestiami; zresztą trudno jej się dziwić, skoro:

Przedstawiłam się już i ze sposobu, w jaki na mnie spoglądają, zadowoleni i dumni, jakbym była małym dzieckiem, któremu udało się dopasować wszystkie klocki do właściwych otworów, mogę powiedzieć, że wykonałam kawał dobrej roboty.

najwyraźniej sami przedstawiciele owego systemu nie widzą nic zdrożnego w tym, że dziewczyna naznaczona piętnem zdrady kraju radośnie przystępuje do egzaminu razem z porządną młodzieżą z „właściwych domów”.

Naprawdę, drodzy czytelnicy; wcale nie żartuję. Historia familii Leny właściwie nigdy nie wpłynie na to, jak będzie postrzegać ją otoczenie (pomijając, rzecz jasna, pogardliwe szepty pani Jadzi). Na dobrą sprawę matka bohaterki mogła zejść z tego łez padołu po zjedzeniu muchomora, a mąż kuzynki wpaść pod rozpędzoną hulajnogę – jak przekonamy się wielokrotnie na przestrzeni tej książki, w kwestii ewentualnych reperkusji doprawdy niewiele by to zmieniło.

Lena popija wodę dla kurażu, ale nadal poci się jak mysz.

Dziękujemy, Leno. A teraz zadamy ci kilka pytań. Chcemy, byś odpowiedziała na nie szczerze. Pamiętaj, że chcemy cię poznać jako osobę.
Jako osobę? – nie mogę się w myślach powstrzymać od pytania. W przeciwieństwie do czego? Do zwierzęcia?

...Leno, to tylko takie powiedzenie.

Jakie są twoje ulubione książki?

- I piosenka Britney Spears?

No, żarty żartami, ale trzeba oddać autorce, że to pytanie przynajmniej ma sens; można zbadać, czy młody obywatel/obywatelka nie zaczytuje się aby w czymś zakazanym i nie wyciąga z lektury niewłaściwych wniosków. Zobaczmy, jak pójdzie naszej heroinie.

– „Miłość, wojna i ingerencja” Christophera Malleya – recytuję przygotowaną wcześniej wypowiedź. – „Granica” Philippy Harolde. (…) Oraz „Romeo i Julia” Williama Szekspira. Członkowie komisji kiwają głowami i notują każde moje słowo. To dobra odpowiedź. „Romeo i Julia” jest lekturą obowiązkową na lekcjach zdrowia w pierwszej klasie.
A dlaczego właśnie ta książka? – pyta członek komisji numer trzy.
Bo jest przerażająca – powinnam teraz powiedzieć. To historia z morałem, ostrzeżenie ukazujące niebezpieczeństwa starego świata przed wprowadzeniem remedium.

...Wiecie co? Chyba świetnie odnalazłabym się w tym uniwersum. Bo tak, autorko, doskonale wiem, co próbujesz tu zrobić – i oświadczam ci, że w tym wypadku jestem całym, nomen omen, sercem za interpretacją Wielkiego Brata.

BTW, zapamiętajcie sobie, że bohaterka czytała w szkole dzieła barda – ta informacja jeszcze nam się przyda.

No, ale summa summarum wygląda na to, że dziewczyna czyta, co trzeba, bardzo ładnie, piątka z plusem. Teraz pozostaje jeszcze tylko udowodnić, że, ekhm, właściwie zrozumiało się owe dzieła – no, ale to już powinna być kaszka z mleczkiem, całe życie uczono ją, jak ma interpretować podobne książki, miała lata, żeby przygotować się do tej rozmowy, po prostu poleci wyuczoną formułką...

Moje gardło jest jednak tak ściśnięte, że nie mogę wydusić z siebie żadnych słów, które utknęły tam jak kamyki. Do tego nagle wydaje mi się, że słyszę przytłumiony ryk oceanu, jego dalekie, monotonne mruczenie i widzę oczyma wyobraźni, jak woda zamyka się nad mamą, jak przytłacza ją, ciężka jak kamień. I wyrzucam z siebie:
Ponieważ jest piękna.

W tym momencie przewodniczący dyskretnie nacisnął czerwony guzik, znajdujący się pod blatem. Gdy strażnik wyprowadzał płaczącą i skamlącą o litość nastolatkę tylnymi drzwiami, przewodniczącemu przemknęła przez głowę myśl, że towarzysz Johnson z Wydziału Kontroli Wewnętrznej miał jednak rację, pisząc w swym raporcie o „jednostkach o wrodzonych skłonnościach do patologii, które to skłonności umacniane są przez wychowanie w rodzinach skażonych antypaństwowymi ideami”.

Koniec.


…Chciałoby się.

Pomińmy już och-jakże-nieszczęśliwie-umiejscowiony-w-czasie angst bohaterki, który skłonił ją do takiej, a nie innej wypowiedzi (naprawdę, jak to dziewczę uchowało się w tym społeczeństwie przez osiemnaście lat, skoro pod wpływem regularnie nawiedzających ją smutnych wspomnień wywala, co jej leży na wątrobie bez jakiejkolwiek autocenzury?). Mnie nieco bardziej frapuje inna kwestia.

Oliver? Co może być takiego pięknego w tym dramacie z perspektywy Leny?

Odsuwając na bok kwestię literacko-estetyczną (nad którym to wątkiem pochylimy się zresztą w stosownej chwili) – ta książka powinna być dla naszej narratorki dokładnie tym, co zaplanował Wielki Brat: przerażającym dziełem ku przestrodze.

Kochani, pomyślcie tylko. Lena, cokolwiek by o niej nie mówić, jest od początku książki konsekwentnie kreowana na jednostkę żyjącą w ciągłym, szczerym strachu przed delirią. I naprawdę trudno się jej dziwić: mąż kuzynki wystąpił przeciw władzom w imię uczuć wyższych, co doprowadziło do potępiającego wzroku pani Jadzi zhańbienia rodziny, a matka z powodu miłości najpierw przeszła gehennę kilkukrotnych zabiegów, a później w rozpaczy odebrała sobie życie, porzucając swoje córki. Lena powinna postrzegać miłość i wszystko, co z nią związane dokładnie tak, jak życzyłaby sobie tego oficjalna propaganda: jako uczucie, które nie prowadzi do niczego poza cierpieniem, rozłąką i nieszczęściem. Bo nie łudźmy się; wszyscy doskonale wiemy, co narratorka (a razem z nią autorka) uważa w dramacie Szekspira za „piękne”.

Oczywista, owa odpowiedź nie przypada do gustu komisji.

To ciekawe słowo w tym kontekście. Bardzo ciekawe. – Tym razem gdy odsłania zęby, przypominają mi wilcze kły. – Może uważasz, że cierpienie jest piękne? Może bawi cię przemoc?
Nie, nie, to nie tak – staram się myśleć jasno, ale w mojej głowie narasta ryk oceanu i wzmaga się z każdą sekundą. Teraz wydaje mi się nawet, że słyszę również krzyk, jak gdyby wołanie mojej matki dosięgało mnie z przestrzeni dwunastu lat. – Chciałam przez to powiedzieć, że... w tej historii jest coś smutnego...

A swoją drogą – trudno, dziewczyna palnęła głupotę, ale dlaczego przynajmniej nie spróbuje się wybronić, stwierdzając np. iż uważa za „piękne” przesłanie książki, które mówi, że miłość to uczucie destrukcyjne? Uwierzyliby lub nie, ale przynajmniej częściowo starłaby ze swojego czoła tarczę strzelniczą.

Staram się z tego jakoś wybrnąć, ale marnie mi idzie. Mam wrażenie, że tonę w białym świetle i huku wody. Poświęcenie. Chcę powiedzieć coś o poświęceniu, ale to słowo nie chce mi przejść przez usta.

...Zmieniam zdanie; może faktycznie lepiej już nic nie mów.

Przejdźmy dalej. – Kobieta, która wydawała się taka przyjazna, kiedy proponowała mi wodę, teraz zarzuciła wszelkie pozory serdeczności. Jest już tylko zimną urzędniczką.

O cholibka, zrobiło się niebezpiecznie. Ciekawe, jakież to ponure konsekwencje i trudne pytania czekają naszą boha...

Powiedz nam na przykład, jaki jest twój ulubiony kolor.

...aha.

* wzdycha ciężko *

Kochani, część z Was pod ostatnim rozdziałem próbowała jakoś usprawiedliwić ten wątek, wysuwając hipotezy, że kolor w Nowym, Wspaniałym Świecie także jest upolityczniony. Wybaczcie, ale muszę ostatecznie pozbawić Was nadziei w tym względzie: nie. Pytanie o kolor nie jest podstępne, nie ma drugiego dna i najmniejszego sensu (no, pomijając pewien wątek z rzyci, ale do tego dojdziemy w swoim czasie). Termin „złote myśli” nie był przeze mnie użyty przez przypadek. Ulubiony kolor NAPRAWDĘ oznacza tu ulubiony kolor; a jeżeli za tym wątkiem kryła się jednak jakaś głębsza myśl, to ze smutkiem informuję, że autorka zapomniała się z nami nią podzielić.

Część mojego mózgu – ta racjonalna, wykształcona, logiczna część – krzyczy: „Niebieski! Powiedz: niebieski!”, ale ta druga, pierwotna siła przedziera się na zewnątrz z całą mocą i wyrzucam z siebie:
Szary.
Szary? – powtarza członek komisji numer cztery. Serce przestaje mi bić. Wiem już, że zawaliłam na całej linii, niemal widzę, jak moje punkty lecą na łeb, na szyję.

Primo: Dziecko Stirlitza, odsłona druga.

Secundo: Właściwie dlaczego szary jest złą odpowiedzią? Gdybym to ja była Wielkim Bratem w tym uniwersum, za ten kolor dostawałoby się najwięcej punktów; szarość kojarzy się ze spokojem, nudą, brakiem emocji – a więc tym wszystkim, co w Oliverversum uważane jest za szczyt cnoty. Niebieski, moim skromnym zdaniem, jest dużo gorszą opcją: to barwa nieba, oceanu, może kojarzyć się z podróżami, bujaniem w obłokach, marzeniami.

Tertio: Cóż, wygląda na to, że czas pochylić się nad jednym z największych problemów tej serii.

Specjalnie na potrzeby tych analiz wymyśliłam zjawisko „domku z ręcznie malowanych kart”. Wyobraźcie sobie, że ktoś znajomy zaprosił Was, aby pochwalić się swoim domkiem ułożonym z ręcznie malowanych przez siebie kart. Najpierw pokazuje Wam pojedyncze karty z talii i faktycznie, rysunki na nich są całkiem, całkiem; można dostrzec pewne techniczne niedoróbki, ale generalnie miło się na nie patrzy. Niestety, przy bliższych oględzinach zauważacie, że karty może i są ładnie pomalowane, ale mają też pogięte rogi, a niektóre są w dodatku mocno sfatygowane. W końcu docieracie do owego mitycznego domku z kart; zamiast jednak wzdychać z zachwytu, wpatrujecie się z osłupieniem w całą tę konstrukcję i zastanawiacie się, jakim cudem to wszystko jeszcze się nie zawaliło.

Właśnie streściłam Wam serię „Delirium”.

Umówmy się – nikt z nas nie traktował poważnie książek Kiery Cass, bo i sama autorka nie traktowała ich poważnie; wątki społeczno – polityczne służyły tam wyłącznie za nudne tło dla brokatowych kiecek i nastoletnich romansów. Z trylogią Oliver jest nieco inaczej: widać, że autorka chciała stworzyć dystopiczne społeczeństwo z prawdziwego zdarzenia i (zwłaszcza w drugim tomie) momentami faktycznie udaje jej się napisać interesujące sceny i wątki. Problem w tym, że owe sceny i wątki prędzej czy później zaczynają ginąć w oceanie głupotek, aż w końcu człowiek obejmuje wzrokiem całe to uniwersum i dochodzi do smutnego wniosku, że nic tu nie ma za grosz sensu.

Czy pomysł, by konkretne kolory były na cenzurowanym, miał sens? No jasne – to kreuje atmosferę paranoi i terroru, pokazuje, że w dystopii każdy, nawet najniewinniejszy wybór ma znaczenie. Problem w tym, że autorka stworzyła ów koncept, po czym... zapomniała go w jakikolwiek sposób rozwinąć i umotywować. W efekcie otrzymujemy kuriozum: straszną ewaluację, polegającą na udzielaniu odpowiedzi rodem ze szkolnego pamiętniczka. To pierwszy z bardzo wielu czekających na nas momentów, kiedy pomysł z potencjałem zostanie kompletnie zrujnowany przez porzucenie go w pół drogi (rzadziej), tudzież przez przygniatające go fabularne idiotyzmy (znacznie częściej).

To znaczy nie do końca szary. Jest taka chwila tuż przed wschodem słońca, kiedy całe niebo ma blady, trudny do określenia kolor. Tak właściwie to nie jest szary, raczej jakiś rodzaj bieli, i od zawsze go lubiłam, ponieważ przypomina mi oczekiwanie na coś miłego.

Na miejscu komisji wyświadczyłabym Lenie przysługę i odesłała ją prosto z egzaminu do jednego z mniej restrykcyjnych zakładów karnych; ktoś tak głupi i tak prędzej czy później wpadnie, a istnieje obawa, że następnym razem noga podwinie jej się w znacznie gorszych okolicznościach. Naprawdę, Leno – opowiadaj dalej o swych tęsknotach i romantycznych uniesieniach Komisji ds. Zwalczania Działalności Troskliwych Misiów, świetnie ci idzie.

Chociaż z drugiej strony...wiecie co? Właśnie uświadomiłam sobie, że nie mam pojęcia, jak właściwie można poprawnie odpowiedzieć na to pytanie.

Cała rzecz rozbija się o ów nieszczęsny brak kontekstu. Sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby poszczególne kolory kojarzyły się z Wielkim Bratem/Nowym Wspaniałym Światem – ale my nie wiemy nawet, jak wygląda (i czy w ogóle została zmieniona) flaga USA w tym uniwersum i nigdy nie słyszymy, by poszczególne barwy były bliskie partyjnemu serduszku. Wychodzi więc na to, że ulubionym kolorem powinien być ten, który nie kojarzy się z żadnymi pozytywnymi emocjami (ostatecznie, nawet do tej nieszczęsnej szarości można by łatwo przypisać sentymentalną podkładkę)... Co jakby z góry rujnuje ideę bycia „ulubionym”.

Ha, może jednak ta ewaluacja jest cwańsza, niż myślałam.

Wygląda na to, że nasza protagonistka wkopała się na dobre. Co robić, co robić? Nie lękaj się, nadobna niewiasto – deus ex machina bieży na ratunek!

Oni jednak przestali mnie słuchać. Wszyscy zadzierają głowy i spoglądają na coś za moimi plecami, na ich twarzach maluje się niepewność i wysiłek, jak gdyby próbowali rozpoznać znajome wyrazy w obcym języku. Nagle hałas i krzyki nasilają się, a ja uświadamiam sobie, że nie są wytworem mojej wyobraźni. Ludzie krzyczą naprawdę, słychać jakiś dziwny łomot, dudnienie, jakby tysiąc nóg tupało naraz. Teraz słyszę też trzeci dźwięk, gdzieś w tle, jakiś nieartykułowany ryk, który nie brzmi jak głos człowieka.

Brzmi mrocznie. Ciekawe, o co może chodzić...

Kobieta podnosi się z krzesła ze słowami:
Co u diabła...?
Jednocześnie mężczyzna w okularach mówi:
Usiądź, Helen. Sprawdzę, co się tam dzieje.
W tej chwili niebieskie drzwi otwierają się z hukiem i fala krów – prawdziwych, żywych, muczących krów – wdziera się do laboratorium.

...Cóż, to było zdecydowanie niespodziewane. A także nieco... rujnujące nastrój grozy.

Komisja i Lena panikują, co nie jest takie dziwne, biorąc pod uwagę, że zwierzęta najwyraźniej są przerażone i pędzą prosto na nich; narratorka chowa się za Stołem Tortur, egzaminatorzy wskakują na biurka.

No dobrze, ale o co właściwie chodzi z tymi krowami?

Niektóre krowy mają na łbach dziwacznie przekrzywione peruki, a inne są częściowo owinięte w takie same uniformy, jaki mam na sobie. (…) dostrzegam napisy na bokach krów: NIE REMEDIUM, ALE ŚMIERĆ. Słowa wymalowane są odręcznie tuż nad rzędami cyfr – znakiem, że zwierzęta jechały do rzeźni.

Żartownisie z Nowego, Wspaniałego Świata powinni zaprzyjaźnić się z buntownikami z Cassoversum; i jedni, i drudzy wykazują podejrzany pociąg do mazania flamastrami, gdzie popadnie.

Ale wiecie co, drodzy czytelnicy? Jestem chyba nieobiektywna; między tymi dwoma grupami tak naprawdę nie ma zbyt wiele wspólnego. Owszem, obie wykazują przesadne zainteresowanie wszelakimi happeningami, ale trzeba oddać Mieciowi i Heniowi sprawiedliwość – oni przynajmniej od czasu do czasu wpadali do pałacu uzbrojeni w widły i nigdy nie ukrywali faktu, że istnieją i nie są zadowoleni z obecnego stanu rzeczy. Jeśli zaś chodzi o Oliverversum...

Wzdłuż kręgosłupa przebiega mi dziwny dreszcz i nagle wszystko zdaje się układać w całość. Co kilka lat Odmieńcy – ludzie, którzy żyją w Głuszy, ziemi niczyjej znajdującej się pomiędzy oficjalnymi granicami miast – wślizgują się do Portland i organizują happeningi różnego rodzaju. Pewnego razu przedostali się w nocy do miasta i wymalowali czerwone trupie czaszki na domach lekarzy pracujących w laboratoriach. Innym razem włamali się do komendy głównej policji, która koordynuje patrole i straże w Portland, i przenieśli na dach całe wyposażenie biura, nawet automaty do kawy.

Primo: przysięgam, że pisząc poprzedni komentarz nie zaglądałam do cytatu niżej :D Autorko, jeśli nawet ty sama określasz działania grupy, którą wkrótce będziesz przedstawiać jako jedyny istniejący ruch oporu (przy czym uczciwie trzeba dodać, że Odmieńcy Odmieńcom nierówni – ale ci, którzy angażują się w działania antyrządowe, podchodzą do sprawy raczej poważnie) mianem happeningu, to wiedz, że coś jest tu mocno nie tak.

Secundo: Buntownicy u Cass mogli sobie rysować po pałacowych ścianach, bowiem wszyscy, od Clarksona po żebraków – Ósemki, byli w pełni świadomi ich istnienia. Ten fragment natomiast nie ma żadnego sensu, jeśli wie się, jak autorka przedstawia w tej serii Odmieńców.

… Co w zasadzie wiele tłumaczy.

Kochani, pamiętacie, jak wspominałyśmy, że Oliver sama zdaje się nie do końca rozumieć, jak w jej uniwersum działa miłość, skąd się bierze i co się na nią składa? Ów wątek to niejedyna sytuacja w tej serii, gdy autorka będzie zaprzeczać samej sobie dosłownie z każdym kolejnym rozdziałem. Drugim problematycznym elementem są dla niej Odmieńcy.

Spójrzmy jeszcze raz na powyższy cytat. Co możemy z niego wywnioskować?

a) W tym uniwersum istnieją obywatele żyjący poza nawiasem społeczeństwa.

b) Ukrywają się w miejscu zwanym Głuszą.

c) Od czasu do czasu przedostają się do cywilizowanego świata, żeby robić niewinne psikusy rządowi.

d) Ich działania są najwyraźniej powszechnie znane obywatelom.

Mam nadzieję, że nie oburzycie się za spoiler, jeśli już teraz oznajmię Wam, że przynajmniej połowa z tych punktów będzie stała w jawnej sprzeczności z kanonem, który autorka postanowi wprowadzić w przyszłości – z naciskiem na kolejne tomy. Naprawdę, kochani, przygotujcie się z góry na fakt, że przy wątku Odmieńców swojscy Miecio i Henio – ba, nawet równie swojski Marid – zaczną nam się jawić jako osobnicy niezwykle rozsądni i świetnie zorganizowani, zaś Clarkson i spółka nagle okażą się wręcz podręcznikowym przykładem tego, jak należy radzić sobie z problematycznymi obywatelami.

Szczerze mówiąc, wydało mi się to wtedy całkiem zabawne – i zdumiewające, bo można by przypuszczać, że co jak co, ale nie ma w mieście lepiej strzeżonego miejsca niż komenda główna.

Autorko, nie wiem, czy wiesz, ale to właśnie ten moment, kiedy stajesz się swoją własną metą.

Dla ludzi z Głuszy miłość nie jest chorobą i nie wierzą w remedium. Zabieg uważają za okrucieństwo.

Słowo daję, nie mogę się już doczekać, kiedy ten wątek wreszcie na dobre zagości na scenie.

Stąd to hasło. Nagle dociera do mnie przesłanie ich akcji: krowy są ubrane jak my podczas ewaluacji. Jakbyśmy byli stadem bydła.

Tak, zgadzam się, prawdopodobnie o to chodzi. A ty – pomijając nieszczęsny epizod z Szekspirem - jesteś przedstawiana jako dziewczyna z całego serca obawiająca się miłości, nie mogąca doczekać się zabiegu, zdająca sobie sprawę ze strasznych konsekwencji, jakie niosą ze sobą uczucia i wierząca w ideę remedium i Nowego Wspaniałego Świata. Tego rodzaju pokaz powinien cię dogłębnie oburzyć – jakieś dzikusy właśnie porównały cię do bydła, chociaż to one odłączyły się od idealnego, zdrowego systemu. No dalej, pokaż nam w narracji, co o tym sądzisz...

Zwierzęta chyba trochę się uspokoiły. Nie szarżują już, tylko spokojnie wałęsają się po sali. Kobieta trzyma w ręku podkładkę i opędza się nimi od krów, które mucząc, ocierają się o stół i skubią porozrzucane na nim papiery – notatki komisji, co uświadamiam sobie, gdy jedna z krów porywa jakąś kartkę i rozrywa ją zębami. Dzięki Bogu. Może zjedzą wszystkie notatki, a komisja zapomni o tym, jak się pogrążyłam.

… nieważne.

Nawiasem mówiąc – ewaluacja to bardzo ważny egzamin dla bohaterów tego uniwersum, na jego podstawie otrzymuje się (lub nie) indeks na uczelnię i partnera/partnerkę na resztę życia. Mam szczerą nadzieję, że jest to sytuacja wyjątkowa, a normalną procedurą jest skopiowanie odpowiedzi delikwenta na tysiąc twardych dysków i stworzenie pięćdziesięciu papierowych kopii – właśnie po to, by nie dopuścić do sytuacji, w której nieprawomyślny obywatel może zalać kawą swe wyniki i ukryć swe antyrządowe sympatie.

Nagle do uszu Leny dociera nowy dźwięk – czyiś śmiech, „ niski, urywany i melodyjny, jakby ktoś ćwiczył wprawki na pianinie”. Bohaterka spogląda w stronę platformy obserwacyjnej, a tam...

… a tam...

… a tam...


Stoi tam jakiś chłopak i obserwuje z góry całe to zamieszanie. (...) Całe powietrze uchodzi ze mnie i wszystko zastyga na sekundę, jak gdybym spoglądała na niego przez obiektyw, w maksymalnym zbliżeniu, a świat zatrzymał się na krótką chwilę między otwarciem a zamknięciem migawki. Chłopak ma złocistobrązowe włosy, jak liście wczesną jesienią, i jasne bursztynowe oczy.

Kilkukrotnie widziałam pod naszymi analizami komentarze traktujące o tym, że niektórzy z Was tymczasowo porzucają przygotowania do matury, aby przeczytać nowy wpis na blogu. Jakkolwiek bardzo to miłe, odczuwam w takich chwilach pewne wyrzuty sumienia, że odciągamy Was z Beige od nauki; w ramach pokuty przygotowałam zatem dla chętnych poniższy temat wypracowania maturalnego (starsi i młodsi, oczywista, także mogą wziąć udział w ćwiczeniu), coby dzielnie wprawiali się przed egzaminem dojrzałości z języka polskiego.


„Wyjaśnij symbolikę kolorów oraz jej znaczenie dla życia uczuciowego protagonistów, analizując przytoczone fragmenty powieści 'Delirium' Lauren Oliver oraz nowelki 'Książę' Kiery Cass. Twoja praca powinna liczyć co najmniej 250 słów.”


Zmrużyłem oczy i w głębi korytarza, w plamie światła księżyca, zobaczyłem gwardzistę zagradzającego drzwi dziewczynie – dziewczynie! Było ciemno, więc nie widziałem wyraźnie jej twarzy, ale miała intensywnie rude włosy, jakby ktoś zmieszał razem miód, róże i promienie słońca.”
(…)
Pod długimi rzęsami kryły się oczy błękitne jak lód, których chłodna barwa równoważyła płomienie jej włosów. Policzki miała gładkie i lekko zarumienione od płaczu, a miękkie, różowe wargi rozchyliła lekko, przyglądając się naszym dłoniom.”


Kiera Cass, „Książę”, rozdział 5.


Życzymy powodzenia!



A tak swoją drogą:

Chłopak ma (…) jasne bursztynowe oczy.”

Wygląda na to, że Oliver jest jednak bardziej utalentowaną pisarką od Meyer; w przeciwieństwie do autorki „Zmierzchu” całkiem długo zdołała utrzymać w tajemnicy fakt, iż główni bohaterowie jej serii mają nadprzyrodzone moce. Nie bardzo bowiem wiem, jak inaczej wytłumaczyć fakt, że przerażona, zestresowana, schowana za stołem Lena jest w stanie dojrzeć dokładny kolor oczu gościa, który stoi na platformie obserwacyjnej, znajdującej się ładnych kilka metrów nad jej głową.

Jedno spojrzenie wystarcza mi, by stwierdzić, że jest jednym z ludzi odpowiedzialnych za ten bałagan. Wiem, że musi żyć w Głuszy. Wiem, że jest Odmieńcem.

… Bo?

Sama przed chwilą przyznałaś, że wyczyny Odmieńców cię bawią; możliwe, iż chłopak ma podobne poczucie humoru. Nie mówiąc już o tym, że – tu kolejny kamyczek do ogródka autorki – pomysł, iż facet stojący sobie beztrosko w samym środku rządowego laboratorium jest Odmieńcem powinien być dla ciebie tak kuriozalny, że nawet nie wzięłabyś pod uwagę podobnej ewentualności (i tak, wiem, że to, co właśnie napisałam, kłóci się z wcześniejszą ideą „happeningów”; cóż, wińcie autorkę, a nie mnie za brak spójnej wizji).

Strach łapie mnie za serce i już otwieram usta, żeby coś krzyknąć – choć jeszcze sama nie wiem co – kiedy w tej samej sekundzie chłopak nieznacznie kręci głową, co nagle odbiera mi mowę. Następnie intruz robi coś absolutnie, zupełnie nieprawdopodobnego. Puszcza do mnie oko.

Swoją drogą, nasz nowy bohater jest równie wielkim dzieckiem Stirlitza, co Lena; nawet w obliczu tego, czego się o nim dowiemy, beztroskie wystawanie na platformie i śmianie się w kułak, gdy napuszczone przez Odmieńców zwierzęta sieją popłoch jest... niezbyt inteligentnym ruchem.



Wreszcie włącza się alarm, tak głośny, że muszę zakryć uszy rękami. Spoglądam w stronę stołu, żeby sprawdzić, czy członkowie komisji również widzieli to co ja, ale oni, niczego nieświadomi, wciąż odstawiają swój dziki taniec, a gdy znowu spoglądam w górę, po chłopaku nie ma śladu.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: poznajemy nowe szczegóły dotyczące Oliverversum i – a niech to – zapoznajemy się bliżej z panem Paleta Ciepłych Barw.

Zostańcie z nami!


Maryboo