Włóż szybko piżamę, bo zamęczysz mamę.Jeśli będziesz psotny, to skończysz samotny.
Noś złotą ozdobę, bo złapiesz Chorobę.
Uważaj na ruchy, bo uwolnisz duchy.
Dziecięca wyliczanka, której często towarzyszy klaskanie i skoki przez skakankę
Nie wiem, po co nam ta
wyliczanka, ale spoko, żadne próby wprowadzenia klimatu takimi
chwytami się ałtorce nie udadzą, bo jej dystopia ma zbyt wiele
dziur. Nice try though.
Lenie w nocy po
katastrofalnej ewaluacji śni się jej koszmar, który nawiedza ją
dosyć często. Dziewczyna spada z klifu do morza, na powierzchni
którego unosi się zniekształcone przez wodę ciało jej matki.
Lena budzi się z płaczem. Obok niej leży Grace i bezgłośnie coś
powtarza. Dziewczynka zawsze przychodzi do łóżka Leny, gdy ta ma
koszmary. Lenę i Grace łączy trauma po stracie ich matek. Grace wie o
koszmarach Leny, zaś Lena jako jedyna zdaje sobie sprawę z tego, że
Grace nie jest opóźniona w rozwoju i potrafi mówić, ale jest
zablokowana z powodu śmierci matki.
Pewnej nocy po tym, jak przyszła do mojego łóżka, obudziłam się wcześnie rano, gdy nocne cienie dopiero odpływały ze ścian. Leżała obok mnie, płakała cichutko w poduszkę, ssąc prześcieradło, tak że ledwie ją słyszałam, i powtarzała w kółko jeden wyraz: mama, mama, mama. Tak jakby chciała przeżuć to słowo, jakby dławiła się nim przez sen. Objęłam ją i przytuliłam do siebie, aż wreszcie po czasie, który zdawał się wiecznością, Grace, zmęczona, znowu zapadła w sen. Napięcie powoli opadło z jej ciała, ale twarz długo jeszcze była rozpalona i napuchnięta od płaczu. Oto dlaczego Grace nie mówi. Cała reszta słów jest tłamszona przez to jedno zawieszone w powietrzu słowo, które wciąż rozbrzmiewa echem w ciemnych zakamarkach jej pamięci.
Mama. Wiem. Pamiętam.
Wiele młodych ludzi
przed zabiegiem zachowuje się całkiem normalnie, co nie jest zbyt
prawdopodobne, biorąc pod uwagę, że wychowały ich pozbawione
miłości i ciepła automaty. Dlatego wątek Grace, mocno
pokrzywdzonej przez system, jako jeden z nielicznych trzyma się jako
tako kupy, ale jest niestety wyjątkiem od reguły.
Siadam na łóżku i spoglądając na światło pełzające coraz pewniej po ścianach, wsłuchuję się w piski mew za oknem, a potem sięgam po szklankę z wodą stojącą obok łóżka. Dzisiaj jest drugi czerwca. Jeszcze dziewięćdziesiąt cztery dni. Chciałabym ze względu na Grace, by remedium było dostępne wcześniej. Pocieszam się myślą, że pewnego dnia i ona przejdzie zabieg. Pewnego dnia i ona będzie bezpieczna, a jej przeszłość i cierpienie zostaną unicestwione, zmielone w bezkształtną, łatwostrawną masę, jak papka dla niemowląt. Pewnego dnia obie będziemy bezpieczne.
Jestem w stanie łyknąć,
dlaczego Lena tak bardzo chce przejść lobotomię. Propaganda Małego
Brata to jedno, ale ona ponadto ma dość angstów, koszmarów i
bolesnych wspomnień, a remedium wszystko elegancko przytłumi.
Na śniadanie wlokę się zmęczona, czując piasek pod powiekami. W wiadomościach podano już oficjalną wersję wydarzeń w laboratorium. Carol zawsze ścisza telewizor, kiedy robi śniadanie, przez co mruczenie prezentera niemal na powrót mnie usypia. „Wczoraj ciężarówka z bydłem wiezionym do rzeźni została pomylona z dostawą leków, czego wynikiem był komiczny i bezprecedensowy chaos, który widzą państwo na ekranach” – i pokazują nam piszczące pielęgniarki, jak odganiają muczące krowy podkładkami.
Wiem, że władza robi
ludzi w konia codziennie, ale naprawdę ktoś stwierdził, że to
jest świetne wytłumaczenie, a lud to kupił? Kurczę, muszę
uważać, żeby mi do apteki nie przywieźli przypadkiem krowy. W
końcu tak łatwo pomylić kuwetę z lekami z krasulą, prawda?
Wyjaśnienie jest absurdalne, ale dopóki nie wspomina się o Odmieńcach, wszyscy są szczęśliwi.
Niby się nie wspomina,
ale nasza bohaterka doskonale wie, kto to są ci cali Odmieńcy i nie
jest zupełnie zdziwiona, że takowego spotkała. Zresztą przekonamy
się, iż nie ona jedna bierze pod uwagę istnienie tych mitycznych
postaci. Oj, coś Mały Brat średnio się stara, żeby ludzie uważali opowieść o Odmieńcach za bujdę.
Nie powinniśmy nawet wiedzieć o ich istnieniu.
Ano właśnie.
Zresztą oni w ogóle nie powinni istnieć. Oficjalna wersja głosi, że ludzie, którzy żyli w Głuszy, zostali unicestwieni ponad pięćdziesiąt lat temu podczas bombardowania terenów międzygranicznych, zwanego blitzem. Pięćdziesiąt lat temu rząd Stanów Zjednoczonych zamknął granice kraju i od tamtej pory strzeże ich wojsko. Nikt nie może wjechać. Nikt nie może wyjechać. Prawo nakazuje, by każda grupa społeczna była przypisana do danego terytorium, a podróże między poszczególnymi obszarami państwa wymagają oficjalnej pisemnej zgody władz miejskich z półrocznym wyprzedzeniem. To dla naszego bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo, integralność, wspólnota – oto dewiza naszego kraju.
I prędzej czy później
chów wsobny. Super.
W większości dziedzin władze odniosły sukces. Od kiedy granice są zamknięte, nasz kraj nie zaznał wojny, a przestępczość niemal zupełnie wyeliminowano, nie licząc sporadycznych przypadków wandalizmu czy drobnych kradzieży. Nie ma już w Stanach nienawiści, przynajmniej wśród wyleczonych.
Ale dlaczego? Brak
miłości nie równa się od razu wymarciu nienawiści, chciwości czy zazdrości. Gdyby to
nienawiść usunięto przez magiczne remedium, to ok., może bym to
łyknęła, ale przy braku miłości, przy zachowaniu całego
pozostałego spektrum ludzkiej natury, przestępczość powinna się
rozwijać aż miło.
Zdarzają się jedynie odosobnione przypadki zobojętnienia – ale przecież każdy zabieg medyczny wiąże się z pewnym ryzykiem.
Ja bym raczej stawiała
na to, że zobojętnienie to częsty skutek uboczny, skoro usunięto
miłość jako taką. Pytanie więc, co np. ze współczuciem,
bezinteresownością i całą resztą pozytywnych uczuć? Czy coś z
nich pozostaje, czy mamy do czynienia tylko z poczuciem obowiązku i
oddaniem partii?
Jednak jak dotąd władzom nie udało się usunąć z kraju Odmieńców, i to jedyna klęska rządu, czy w ogóle całego systemu. A więc nie mówimy o nich. Udajemy, że Głusza – i ludzie, którzy w niej żyją – nie istnieją. Rzadko w ogóle używa się tego słowa, chyba że przepada jakiś domniemany sympatyk, albo dwoje młodych, zarażonych ludzi znika jednocześnie, zanim zaaplikowano im remedium.
Czyli wiecie, ale nie
wiecie, że nie istnieją, ale istnieją. Droga władzo, ogarnij się,
bo masz burdel w kraju.
Całe to zamieszanie w laboratorium ma jeden pozytywny skutek: wszystkie wczorajsze ewaluacje zostały unieważnione.
Krowy poprzez
kontrolowanie umysłów egzaminatorów kompletnie wymazały
wspomnienia komisji z ewaluacji oraz zeżarły wszystkie kamery i
mikrofony, które przecież być w sali powinny choćby dlatego, żeby
po ewaluacji jeszcze raz przyjrzeć się reakcjom młodzieży, aby
nic nie umknęło. Taaa, super zorganizowane te całe ewaluacje.
Każdemu przydzielą nowy termin, co oznacza, że dostanę drugą szansę. Tym razem na pewno tego nie spartaczę. Na samą myśl o swoim wczorajszym zachowaniu rumienię się ze wstydu.
Dziecko, ty powinnaś
walić głową w ścianę przez całą noc, może wybiłabyś sobie
ze łba głupotę.
Gdy siedzę teraz przy kuchennym stole, gdzie wszystko wokół jest takie czyste, schludne i znajome – wyszczerbione niebieskie kubki z kawą, mikrofalówka, która pika nieregularnie (to jedno z niewielu urządzeń elektrycznych, poza lampami, którego Carol pozwala nam używać) – wczorajszy dzień wydaje się długim, dziwnym snem. Tak właściwie zakrawa na cud, że grupa fanatyków z Głuszy postanowiła wpuścić stado krów do laboratorium dokładnie w momencie, kiedy oblewałam najważniejszy egzamin życia.
Jesteś główną
bohaterką kiepskiego czytadła YA, to nie cud, takie są zasady gry.
Nie mam pojęcia, co we mnie wstąpiło. Gdy myślę o okularniku szczerzącym zęby i słyszę swój głos mówiący: „szary”, aż się wzdrygam. Głupota. Czysta głupota. Wtem uświadamiam sobie, że Jenny coś do mnie mówi.
– Co? – Kieruję na nią wzrok i jej twarz nabiera ostrości. Obserwuję jej ręce krojące tost na cztery równe części.
– Spytałam, co ci jest. – W tył i w przód, w tył i w przód. Nóż dzwoni o brzeg talerza. – Wyglądasz, jakbyś się miała porzygać.
– Jenny – strofuje ją stojąca przy zlewie Carol. – Daruj sobie. Przecież widzisz, że wujek je śniadanie.
– Nic mi nie jest. – Odrywam kawałek tostu, smaruję go masłem i staram się zmusić do jedzenia. Ostatnią rzeczą, na którą mam teraz ochotę, jest rodzinne przesłuchanie. – Jestem tylko zmęczona.
Carol odwraca się i spogląda na mnie. Jej twarz zawsze przypominała mi twarz lalki. Nawet gdy coś mówi, nawet gdy jest zła, zadowolona lub zakłopotana, wyraz jej twarzy pozostaje dziwnie nieruchomy.
Zobojętnienie jest
rzadkie, hę?
– Nie mogłaś spać?
– Spałam – odpowiadam. – Miałam tylko zły sen i tyle.
Na drugim końcu stołu wujek William podnosi głowę znad gazety.
– O rany, wiecie, co właśnie mi się przypomniało? Ja też ostatniej nocy miałem sen.
Carol unosi brwi, nawet Jenny wygląda na zaciekawioną.
Okazuje się, że
wyleczeni rzadko miewają sny na skutek działania remedium, stąd
zdziwienie rodziny. Sen wujka Williama nie jest jednak jakiś
proroczy czy niepokojący. Śniło mu się zwykłe uszczelnianie okna.
Dowiadujemy się, że ciotce Carol zdarzają się sny o górze naczyń
do mycia, a siostrze Leny, Rachel, nie śni się nic. Wniosek stąd
taki, że remedium morduje ludziom wyobraźnię, skoro jeżeli śni
im się cokolwiek, to tylko codzienne obowiązki i nic więcej. Lena
ma nadzieję, że ona po zabiegu nie będzie już miała żadnych
snów, co nie jest dziwne, biorąc pod uwagę jej koszmary.
To pierwszy rok od szóstej klasy, kiedy Hana i ja nie mamy razem ani jednej lekcji, więc widujemy się dopiero po szkole, w szatni, gdy przygotowujemy się do wspólnych biegów. Sezon na biegi przełajowe skończył się już kilka tygodni temu, jednak Hana i ja staramy się biegać razem jak najczęściej, podtrzymując tę tradycję nawet podczas wakacji.
Jak się okazuje, Lena
ma powód, dla którego zaczęła biegać i nie jest to tylko chęć
ałtorki dodania głównej bohaterce choć jednego hobby.
Zaczęłam biegać, gdy miałam sześć lat, tuż po śmierci mamy. Pierwszym dniem, kiedy przebiegłam całe półtora kilometra, był dzień jej pogrzebu. Kazano mi zostać na górze razem z kuzynostwem, podczas gdy Carol przygotowywała dom na uroczystość pogrzebową i nakrywała do stołu. Marcia i Rachel miały mnie ubrać, ale w trakcie wkładania mi sukienki zaczęły się o coś kłócić i przestały zwracać na mnie uwagę. Zeszłam więc po schodach w niedopiętej na plecach sukience, by poprosić ciocię o pomoc. W kuchni siedziała również pani Eisner, jej ówczesna sąsiadka. Gdy wchodziłam, mówiła akurat:
– Oczywiście, że to okropne. Ale i tak nie było już dla niej ratunku. Zresztą nawet lepiej, że tak się stało. Także dla Leny. Bo co za pożytek z takiej matki?
Wiem, że nie miałam tego usłyszeć. Na mój widok pani Eisner jęknęła przestraszona i zamknęła szybko usta, jakby nagle zatkano je korkiem, a Carol zamarła. W tamtej chwili cały świat i cała przyszłość zbiegły się w tym jednym punkcie i zrozumiałam, że to miejsce – kuchnia, nieskazitelne kremowe linoleum, oślepiające światło i jasnozielona masa żelków na blacie – to wszystko, co mi zostało po śmierci mamy. Nagle poczułam, że dłużej tu nie wytrzymam. Nie mogłam znieść widoku kuchni ciotki Carol, która – co właśnie do mnie dotarło – miała być od teraz moją kuchnią. Nie mogłam znieść widoku żelków. Mama ich nienawidziła. Całe ciało zaczęło mnie świerzbić od środka, jak gdyby tysiące komarów krążyło w mojej krwi, gryząc mnie od wewnątrz, i to było nie do wytrzymania, nie mogłam ustać w miejscu, coś mnie zmuszało do ruchu, krzyku, podskakiwania. Wtedy pobiegłam przed siebie.
Będę narzekać na
jęczenie i angstowanie Leny, ile wlezie, ale tutaj się nie czepiam,
bo ten watek akurat jest prawdopodobny.
Gdy wchodzę do szatni, Hana trzyma nogę na ławce i zawiązuje but. Muszę wam coś wyznać: uwielbiam biegać z Haną po części dlatego, że jest to jedna, jedyna rzecz, w której jestem od niej lepsza, choć oczywiście nie przyznałabym się do tego głośno za żadne skarby świata. Jeszcze nawet nie położyłam plecaka na podłodze, kiedy Hana nachyla się w moją stronę i chwyta mnie za rękę.
– Ale heca, co? – Próbuje zwalczyć uśmiech, ale jej oczy mienią się kolorami: niebieskim, złotym i zielonym, i błyszczą, jak zawsze kiedy Hana jest czymś podekscytowana. – To musieli być Odmieńcy. W każdym razie wszyscy tak mówią.
Ale jak to? Przecież
Mały Brat tak strasznie się stara!?
W szatni oprócz nas nie ma nikogo – sezon sportowy zakończył się już we wszystkich dyscyplinach – lecz na sam dźwięk tego słowa rozglądam się instynktownie.
– Ciszej!
Hana odchyla się, odrzucając włosy na jedno ramię.
– Wyluzuj. Sprawdziłam nawet kabiny toaletowe. Teren jest czysty.
Mówiłam, że to są
same dzieci Stirlitza. Ratuje ich tylko niekompetencja aparatu
władzy.
– Wszyscy, czyli kto? W wiadomościach podali, że była to zwykła pomyłka w dostawie. – Czuję potrzebę powtórzenia oficjalnej wersji wydarzeń, choć wiem równie dobrze jak Hana, że to bujda.
Hana siedzi okrakiem na ławce i śledzi mnie wzrokiem, jak zwykle nie zważając na to, że nienawidzę, gdy inni patrzą, jak się przebieram.
– No co ty. Skoro tak powiedzieli w telewizji, to musi być bzdura. Poza tym jak można pomylić krowę z pudełkiem lekarstw? Raczej nie są do siebie podobne.
No coś ty? A jak się
złapie za wymiona, to nie leci żadna morfinka? Ale mnie zrobili w
trąbę na tych studiach…
Wzruszam ramionami. Wiem, że Hana ma rację. Wciąż nie odrywa ode mnie wzroku, więc odwracam się nieco bokiem. Nigdy nie czułam się dobrze ze swoim ciałem, tak jak Hana czy inne dziewczyny ze szkoły, nigdy nie udało mi się zwalczyć dziwnego uczucia, że w kilku miejscach zostałam źle złożona w całość.
Bullshit wykryty w
stężeniu krytycznym.
Jak gdyby naszkicował mnie jakiś rysownik amator: jeśli patrzysz z daleka, wszystko wydaje się w porządku, ale jeśli przyjrzysz się z bliska, widać jak na dłoni wszystkie skazy i niedociągnięcia.
Odczyty bullshitowe
poza skalą, a to dopiero 5 rozdział.
Hana wyciąga nogę i zaczyna rozgrzewkę, nie porzucając jednak tematu. Nie znam nikogo, kto byłby tak zafascynowany Głuszą jak Hana.
– Ale pomyśl, to po prostu niesamowite. Jak to wszystko zaplanowano i w ogóle. Potrzeba było co najmniej czworga lub pięciorga ludzi, jeśli nie więcej, żeby skoordynować całą akcję.
Mogło ich być i 100,
a Mały Brat i tak by się nie skapnął.
Przed oczami staje mi nagle chłopak na platformie obserwacyjnej, jego lśniące włosy w kolorze jesiennych liści i sposób, w jaki odchylał głowę do tyłu, gdy śmiał się na całego. Nikomu o nim nie wspomniałam, nawet Hanie, i teraz wiem, że to był błąd.
Kto normalny tak myśli
o kimkolwiek, nawet o obiekcie swoich uczuć, nie mówiąc już o
jakimś kompletnie obcym facecie? Mój chłopak ma oczy koloru
sierpniowego nieba i włosy jak mleczna czekolada… No błagam.
Hana ciągnie dalej:
– Ktoś musiał mieć kody bezpieczeństwa. Może jakiś sympatyk...
Drzwi do szatni otwierają się z hukiem, aż obie podskakujemy i przez moment wpatrujemy się w siebie szeroko otwartymi oczami. Słychać stukot kroków po linoleum. Po chwili wahania Hana przeskakuje na bezpieczny temat: kolor tóg na rozdaniu dyplomów; w tym roku będą pomarańczowe. Właśnie w tym momencie pani Johanson, dyrektor do spraw sportowych w naszej szkole, wyłania się zza szafek, obracając gwizdek wokół palca.
– Przynajmniej nie są brązowe, jak w Fielston Prep – odpowiadam, chociaż ledwo słucham Hany. Serce wali mi jak młot. Ciągle myślę o tym chłopaku, a do tego zastanawiam się, czy pani Johanson usłyszała słowo „sympatyk”. Ona jednak tylko odpowiada na nasz ukłon i mija nas bez słowa, więc stwierdzam, że to raczej mało prawdopodobne.
A mogło być tak
pięknie… Mielibyśmy całą trylogię z głowy.
Stałam się w tym wszystkim całkiem niezła – mówić jedno, podczas gdy myśli się coś innego, zachowywać się, jakbym słuchała, kiedy nie słucham, udawać, że jestem spokojna i szczęśliwa, kiedy tak naprawdę jestem na skraju rozpaczy. To jedna z umiejętności, jakie doskonali się z wiekiem. Trzeba się nauczyć, że ludzie zawsze słuchają. Gdy pierwszy raz korzystałam z telefonu komórkowego ciotki i wujka, zaskoczyły mnie szumy i trzaski, które co jakiś czas przerywały mi rozmowę z Haną. Carol wyjaśniła mi, że to rządowe urządzenia podsłuchowe, które na chybił trafił kontrolują rozmowy przez komórki, nagrywając je i monitorując w poszukiwaniu takich słów jak miłość, Odmieńcy czy sympatyk. Nie podsłuchuje się konkretnych osób. Wszystko odbywa się losowo. I to wydaje mi się jeszcze gorsze. Prawie zawsze czuję się tak, jakby gigantyczne, obracające się oko mogło mnie w każdej chwili omieść spojrzeniem, wydobywając z mojego umysłu wszystkie brzydkie myśli, jak gdybym była zwierzęciem unieruchomionym za pomocą snopa światła z latarni morskiej.
Nie żebyś ty, ani
pozostali główni bohaterowie, zachowywali się, jakby rzeczywiście
ucho i oko Małego Brata było wszędzie. Już niedługo zresztą
przekonamy się, jak bardzo będzie przez nich lekceważone
niebezpieczeństwo.
Czasami mam wrażenie, że istnieją dwie Leny i jedna kryje się za drugą: ta pierwsza jest widoczna na zewnątrz, kiwa głową, kiedy tego się od niej oczekuje, i mówi to, co powinna mówić, a ta druga, dużo głębiej ukryta, zamartwia się, śni i mówi, że lubi kolor szary.
Przepraszam, gdzie
ukryta? Na ewaluacji wylazła całkiem bez oporów.
Przez większość czasu poruszają się w jednym rytmie i to rozdwojenie jest prawie niezauważalne, ale czasem wydaje mi się, że mieszkają we mnie dwie zupełnie różne osoby i w każdej chwili mogę rozpaść się na pół.
Momentami żałuję
braku punktacji, choć tak jest nam wygodniej. Ale kategoria
„górnolotne jęczenie Leny” pojawiałaby się nader często.
Kiedyś wyznałam to Rachel, ale ona tylko się uśmiechnęła i powiedziała, że po zabiegu ze wszystkim będzie lepiej. „Po zabiegu – rzekła – wszystko w życiu będzie proste i łatwe jak bułka z masłem”.
Nie do końca rozumiem,
jak brak odczuwania miłości ma się do strachu przed systemem i
ulubionego koloru, ale remedium w tym uniwersum jest traktowane w
zasadzie jak cudowne lekarstwo na wszystko, nawet jeżeli nie ma to
najmniejszego sensu.
Gdy dziewczyny są
gotowe do biegu, Hana postanawia zabawić się w berka. Lena musi
gonić przyjaciółkę. Zgadnijcie, gdzie kieruje się Hana. Macie
jedną szansę.
Nie pytam Hany, dokąd biegniemy, lecz się nie dziwię, kiedy kieruje się w stronę starego portu i zarośniętej ścieżki, która biegnie wzdłuż Commercial Street i wiedzie do laboratorium.
Nikt się nie dziwi.
Staramy się trzymać mniejszych, mniej ruchliwych ulic, ale nie jest to łatwe. Jest trzecia trzydzieści, w szkołach właśnie skończyły się lekcje i ulice pełne są dzieci wracających do domu. Mija nas kilka autobusów i pojedyncze samochody, które z trudem przeciskają się przez tłum. Uważa się, że przynoszą szczęście, dlatego ludzie wyciągają ręce, by dotknąć maski i lśniących szyb, które przez to niedługo pozostaną czyste.
Samochody jako
krasnoludki ogrodowe, a teraz jako amulety przynoszące szczęście.
Spoko. Gorzej, jak ktoś trafi na Czarną Wołgę.
Po drodze dziewczyny
rozmawiają na różne tematy.
Rozmawiamy też o Willow Marks, która nie pojawiła się w szkole od zeszłej środy. Mówi się, że w ubiegłym tygodniu została nakryta przez porządkowych w Deering Oaks Park po godzinie policyjnej – i na dodatek z chłopakiem. Podobne plotki na temat Willow krążyły od lat. To po prostu typ osoby, która wiecznie jest na ustach wszystkich. Jest blondynką, ale maluje flamastrami na włosach kolorowe pasemka.
Blondynka to wróg,
rzecz jasna.
Pamiętam też, jak kiedyś na wycieczce do muzeum w pierwszej klasie mijałyśmy grupę chłopców ze Spencer Prep i Willow powiedziała – tak głośno, że mogła to usłyszeć któraś z opiekunek – „chciałabym pocałować któregoś z nich prosto w usta”.
Stirlitze na prawo,
Stirlitze na lewo…
Podobno została złapana w towarzystwie chłopaka już w drugiej klasie, ale skończyło się tylko na ostrzeżeniu, ponieważ nie wykazywała żadnych objawów delirii.
A samo przebywanie z
owym młodym człowiekiem nie wystarczyło? Wszak segregacja płciowa
niewyleczonych to podstawa, więc złamanie tak ważnej zasady
powinno wiązać się z konsekwencjami.
Od czasu do czasu ludzie popełniają błędy. To kwestia biologii, efekt takiego samego zakłócenia równowagi hormonalnej i chemicznej w organizmie, która może prowadzić do nienaturalizmu, kiedy niewyleczonych pociągają osoby tej samej płci. Także tych skłonności można się pozbyć dzięki zabiegowi.
Czy dostanę kiedyś
dystopię YA, gdzie ludzie będą mieli w pompie orientację
seksualną? Bo nudno się robi, naprawdę. No ale wiemy dzięki temu
przynajmniej, że magiczna maszynka robiąca ping ustawia wszystkim
opcję hetero. Jakie cudowne ułatwienie dla ałtorki.
W każdym razie, jeśli chodzi o Willow, sprawa jest poważna, bo w chwili gdy skręcamy w Center Street, Hana oznajmia sensację: państwo Marks zgodzili się na przyspieszenie zabiegu córki o całe pół roku. Nie będzie jej przez to na rozdaniu dyplomów.
– Pół roku? – powtarzam z niedowierzaniem. Biegniemy w ostrym tempie od dwudziestu minut, więc sama już nie wiem, czy łomotanie serca w piersi to skutek wysiłku czy sensacyjnej wiadomości. Brakuje mi tchu bardziej niż zwykle przy tak szybkim biegu, jak gdyby coś siedziało mi na piersi. – Czy to nie jest niebezpieczne? Hana ruszą głową w prawo, wskazując drogę na skróty.
– Nie pierwszy raz robi się coś takiego.
– Tak, ale skutki bywały opłakane. A efekty uboczne? Zaburzenia psychiczne? Ślepota?
To ostatnie to od
masturbacji, kochanie. Chociaż w sumie nie wiem, czy mają tam taki
wynalazek.
Jest kilka powodów, dla których naukowcy odradzają przeprowadzanie zabiegu przed osiemnastym rokiem życia, ale najważniejszy jest ten, że remedium nie działa tak dobrze na bardzo młodych ludzi, a w najgorszych wypadkach prowadzi do poważnych powikłań.
Niektórzy badacze
twierdzą, ze mózg ludzki dojrzewa nawet do 25 roku życia. No ale
przecież te pół roku przed ukończeniem osiemnastki robi taaaką
straszną różnicę w mózgu z powodów pochodzących z dupy, że
przyspieszenie zabiegu jest strasznie niebezpieczne. Osiemnastka jest
więc w Oliversum magiczniejsza niż nam się wydawało. To tak jak w
Tłajlajcie, gdzie magiczny ślub ochronił niezwampirzoną Belkę
przed zasekszeniem przez Edłorda na śmierć. Tutaj osiemnastka
chroni przed sfajczeniem mózgu.
Naukowcy spekulują, iż powodem jest to, że wcześniej połączenia nerwowe w mózgu są nie do końca ukształtowane i wciąż zbyt plastyczne. Ogólnie im się jest starszym, tym lepiej, jednak większość ludzi poddaje się zabiegowi w okolicach osiemnastych urodzin.
Czyli innymi słowy:
Why? Fuck you, that’s why.
– Pewnie stwierdzili, że warto zaryzykować – odpowiada Hana. – Lepsze to niż alternatywa, rozumiesz? Amor deliria nervosa. Najbardziej zdradliwa choroba na świecie. – To slogan, który widnieje od zawsze na wszystkich ulotkach dotyczących delirii. Hana powtarza go beznamiętnym głosem, ale mnie żołądek podchodzi do gardła.
A mnie się chce śmiać.
Sorry, Oliver, ten koncept jest i będzie dla mnie niesamowicie
durny.
Całe szaleństwo wczorajszego dnia sprawiło, że zapomniałam o jej słowach przed wejściem do laboratorium. Teraz przypominam je sobie, przypominam sobie też jej dziwne zachowanie oraz zamglone, nieodgadnione spojrzenie.
Na wszystkie problemy
najlepsze jest wyparcie, więc zamiast spytać psiapsiółkę, o co
kaman, Lena postanawia ścigać się jeszcze szybciej.
Cały ból odpływa, skurcz ustępuje, ciężar spada z piersi i znów jestem w stanie swobodnie oddychać. Zalewa mnie absolutna euforia, która musuje we mnie jak szampan: delektuję się twardym gruntem pod nogami, prostotą ruchu, siłą w nogach, przemieszczaniem się w czasie i przestrzeni, totalną wolnością i niezależnością. Spoglądam na Hanę. Widzę po jej minie, że czuje to samo. Pokonała własną słabość. Wyczuwa moje spojrzenie, odwraca się, kołysząc jasnym kucykiem, i podnosi kciuk do góry.
Lena stwierdza, że ona i Hana zbliżyły się najbardziej właśnie dzięki bieganiu. Dziewczynie trochę smutno, bo po zabiegu ich drogi najpewniej się rozejdą. Hana będzie trzymała się z innymi bogaczami z West Endu i zapomni o niej.
Ja natomiast zamieszkam w jakiejś norze na Cumberland Avenue i nie będę za nią tęsknić ani nawet pamiętać, jak to było biegać ramię w ramię. Ostrzeżono mnie, że po zabiegu mogę już nawet nie lubić biegania. Kolejny skutek uboczny remedium: ludzie często zmieniają przyzwyczajenia, tracą zainteresowanie dawnymi hobby i rzeczami, które sprawiały im przyjemność. Wyleczeni, niezdolni do silnych namiętności, są w ten sposób ocaleni zarówno przed przeszłym, jak i przyszłym cierpieniem (Księga SZZ, rozdział Po zabiegu, s. 132).
Nudne to życie wyleczonych, nawet hobby nie mają.
Dziewczęta przebiegają obok męskiej szkoły, gdzie chłopcy grają w kosza. Lena ponownie cieszy się w myślach z tego, że obowiązuje segregacja, bo nie ogarnia tego jakże przerażająco skomplikowanego świata męskiego.
Gdy mijamy szkołę, wyczuwam, że zatrzymują się na ułamek sekundy, podnoszą oczy i spoglądają w naszym kierunku. Jestem zbyt onieśmielona, by na nich popatrzeć. Całe moje ciało płonie, jak gdyby ktoś wsadził mnie do pieca, ale zaraz potem czuję, że oni tylko przebiegają po mnie wzrokiem i zatrzymują go na Hanie, której blond włosy mienią się w słońcu jak złota moneta.
Tak, tak jesteś
zwyczajna, bla bla bla, nie kupuję tego.
Lena wygrywa wyścig do
laboratorium. Mądrym pomysłem byłoby więc zawrócić i grzecznie
udać się do domu, ponieważ szlajanie się po tajnych budynkach
rządowych to kiepski pomysł, nawet gdy nie żyje się w dystopii.
W ogrodzeniu jest przerwa, za którą zaczyna się wąska droga dojazdowa, zablokowana niską metalową bramą. Hana przeskakuje ją i zachęca mnie ruchem ręki, żebym zrobiła to samo. Do tej pory nie zwróciłam uwagi na to, gdzie trafiłyśmy, dopiero teraz rozglądam się wokół: boczna droga wiedzie przez parking, a następnie przez gąszcz kontenerów na śmieci i metalowych magazynów, za nimi zaś widać znajomy szereg białych kwadratowych budynków przypominających gigantyczne zęby. To musi być jedno z bocznych wejść do laboratorium. Widzę teraz, że ogrodzenie jest zwieńczone drutem kolczastym i co kilka metrów znaki jest zwieńczone drutem kolczastym i co kilka metrów znaki ostrzegają: WŁASNOŚĆ PRYWATNA. PRZEJŚCIA NIE MA. NIEUPOWAŻNIONYM WSTĘP WZBRONIONY.
– Raczej nie powinnyśmy... – zaczynam, ale Hana nie pozwala mi dokończyć.
Raczej?
– Daj spokój – mówi. – Nie możesz sobie czasem pozwolić na odrobinę szaleństwa?
Już wiem, dlaczego
Lena i Hana się ze sobą trzymają pomimo pochodzenia z różnych
środowisk. Obie mają ujemny instynkt samozachowawczy.
Szybko spoglądam na parking za bramą i drogę za nami: ani żywej duszy. Mała budka strażnicza tuż obok bramy również jest pusta. Nachylam się i zerkam do środka. Na papierze śniadaniowym leży napoczęta kanapka, a na małym stoliku obok stosu książek stoi stare radio, z którego płynie muzyka, zakłócana raz po raz szumami i trzaskami.
Czyli strażnik może w
każdej chwili wrócić, bo pewnie poszedł na siku albo zrobić
sobie kawy. Świetny moment na zwiedzanie.
Nie widzę też żadnych kamer, chociaż gdzieś tu muszą być. Wszystkie budynki rządowe są pod obserwacją. Waham się jeszcze sekundę, a potem przeskakuję przez bramę i doganiam Hanę. Jej oczy błyszczą z podniecenia i dałabym sobie głowę uciąć, że to wszystko sobie zaplanowała.
Lemingi, panie,
lemingi.
– Pewnie właśnie tędy dostali się tu Odmieńcy – wyrzuca z siebie jednym tchem, jak gdybyśmy ani na chwilę nie przestały rozmawiać o wczorajszych wydarzeniach w laboratorium. – Jak myślisz?
– Chyba nie było to trudne – silę się na naturalny ton, ale wszystko wokół: pusta droga dojazdowa, błyszczący w słońcu ogromny parking, niebieskie kontenery na śmieci, przecinające niebo linie wysokiego napięcia oraz lśniąca biel pochyłych laboratoryjnych dachów, budzi mój niepokój. Całe otoczenie wydaje się ciche i spokojne, niemal nieruchome, tak jak w snach albo tuż przed potężną burzą. Chociaż nie mówię tego głośno, wiele dałabym za to, by wrócić do starego portu, do znajomego labiryntu ulic i sklepów. Mimo że wokół nie ma ani żywej duszy, cały czas mam wrażenie, że jestem obserwowana.
Z wszelkich przesłanek
wynika, że tak właśnie jest. Jak ty żeś się, lasia, uchowała w
tym systemie?
To gorsze uczucie niż w szkole, na ulicy czy nawet w domu, kiedy trzeba uważać na wszystko, co się robi lub mówi, gdzie każdy się w końcu przyzwyczaja do tego przenikliwego uczucia wewnętrznej blokady.
Szkoła to pikuś, to
są supertajne budynki rządowe!
– No raczej. – Hana kopie w ubitą drogę. Chmura pyłu podnosi się, a potem powoli opada. – W sumie dosyć marna ochrona dla centrum medycznego.
– Nawet dla minizoo byłaby marna – dodaję.
– Wypraszam sobie – dochodzi nas głos zza pleców i obie z Haną zamieramy.
No kto by się
spodziewał, że niedaleko może kręcić się jakiś, no nie wiem,
strażnik czy cuś…
A teraz następne
pytanie. Kimże jest ów tajemniczy strażnik? Jak zwykle macie jedną
szansę. Czyżbym słyszała szelest jesiennych liści?
Odwracam się. I świat na moment zastyga. Przed nami stoi chłopak z założonymi na piersiach rękami i przekrzywioną na bok głową. Ma ciemną cerę i złotobrązowe włosy, jak jesienne liście tuż przed opadnięciem.
Czy naprawdę nie ma
innego określenia na te jego kudły?
To on. To jego widziałam wczoraj na platformie obserwacyjnej. Odmieniec. Tyle że najwyraźniej nie jest Odmieńcem. Ma na sobie niebieski mundur strażnika z krótkimi rękawami i dżinsy, a do kołnierzyka przypięty laminowany rządowy identyfikator.
– Odchodzę na dwie sekundy, żeby nalać sobie wody – wskazuje na pełną butelkę, którą trzyma w ręku – wracam i co spotykam? Dwie włamywaczki.
Byłam blisko z tą
kawą.
Z zaskoczenia nie jestem w stanie się poruszyć ani wypowiedzieć słowa. Hana pewnie myśli, że jestem przerażona, bo wtrąca szybko:
– Nie chciałyśmy się włamać. Nic takiego nie zrobiłyśmy. Chciałyśmy tylko pobiegać i... hm, zgubiłyśmy się.
Chłopak krzyżuje ręce na piersi i kołysze się na piętach.
– Nie widziałyście znaków na bramie, hę? „Przejścia nie ma”? „Wstęp wzbroniony”?
- To przez masturbację,
na oczy mi się rzuca – wytłumaczyła szybko Hana.
Hana odwraca wzrok. Ona też jest zdenerwowana. Czuję to. Normalnie jest tysiąc razy bardziej pewna siebie niż ja, ale żadna z nas nie jest przyzwyczajona do rozmów z chłopakiem, a już tym bardziej z chłopakiem-strażnikiem. A do tego musiało do niej dotrzeć, że istnieje mnóstwo powodów, dla których mógłby nas teraz aresztować.
Pewnie nawet mógłby
was zastrzelić, ale spox, to był super pomysł, po co zastanawiać
się nad ewentualnymi konsekwencjami własnych czynów?
– Pewnie ich nie zauważyłyśmy – mamrocze.
– Aha. – Chłopak unosi brwi. Widać, że nam nie wierzy, ale przynajmniej nie wygląda na to, żeby był zły. – Rzeczywiście, nie rzucają się w oczy. To tylko jakieś kilkadziesiąt znaków. W sumie łatwo je było przeoczyć.
Na szczęście naszych
lemingów koleś okazuje się być najbardziej wyluzowanym
strażnikiem po tej stronie wielkiej wody. Zamiast zawiadomić
odpowiednie służby i przekazać głupie panienki, robi sobie z nich
jaja.
Przypomina mi się, jak wczoraj wewnętrzny głos podpowiadał mi, że to chłopak z Głuszy, jak bardzo byłam tego pewna. Musiałam się jednak pomylić. Gdy odwraca głowę, widzę niewątpliwy znak, że jest wyleczony: to ślad po zabiegu, blizna złożona z trzech punktów tuż za lewym uchem. To miejsce, gdzie lekarze wbijają specjalną potrójną igłę używaną do znieczulania pacjentów przed zabiegiem. Często ludzie z dumą odsłaniają swoje blizny. Rzadko widzi się wyleczonych z długimi włosami, a kobiety, które nie ścięły ich całkiem, zwykle zaczesują je do tyłu. Cały mój strach nagle ulatuje.
Coś mi się wydaje, że
gdyby był wyleczony, a co za tym idzie, miał emocjonalną głębię
robota kuchennego, nie byłby taki wyrozumiały, tylko robił swoje i
rozprawił się z włamywaczkami.
Rozmowy z wyleczonymi nie są nielegalne. Tutaj zasady segregacji nie obowiązują. Zastanawiam się, czy mnie rozpoznał. Jeśli tak, to niczego nie okazuje. Wreszcie nie wytrzymuję:
– Hej, widziałam cię... – w ostatniej sekundzie coś mnie powstrzymuje przed dokończeniem zdania. Widziałam cię wczoraj. Mrugnąłeś do mnie.
– Znacie się? – Hana, oszołomiona, rzuca mi piorunujące spojrzenie. Dobrze wie, że nigdy nie zamieniam ani słowa z chłopakiem, chyba że jest to „przepraszam” wybąkane na ulicy, albo „nie chciałam”, kiedy na któregoś wpadnę i nadepnę mu na nogę.
Robi się tłoczno w
panteonie uroczych niezdar literatury YA.
Z nieleczonymi chłopcami spoza rodziny wolno nam mieć najwyżej minimalny kontakt. Nawet gdy są po zabiegu, trudno znaleźć usprawiedliwienie dla takich kontaktów, chyba że jest to lekarz, nauczyciel lub ktoś, czyja pomoc jest nam potrzebna. Chłopak odwraca się w moją stronę. Jego twarz jest całkowicie spokojna i niewzruszona, ale mogłabym przysiąc, że widzę w jego oczach jakiś błysk. Rozbawienia? Zadowolenia?
– Nie – odpowiada bez zająknienia. – Nigdy cię nie widziałem. Z pewnością bym zapamiętał. – I znów ten błysk w oczach. Czy on się ze mnie nabija?
Toż to flirt jest,
panocku, gdzie on wyleczony, do romansu wystąp! Bo albo to, albo na
sam widok naszej hirołiny efekt zabiegu mu się cofnął z nagłej
MIŁOŹDZI, ale wolałabym wersję pierwszą, bo inaczej się potnę
nożem do masła.
– Jestem Hana. A to jest Lena. – Hana trąca mnie łokciem. Wiem, że kiedy tak stoję z ustami szeroko otwartymi jak ryba, muszę wyglądać idiotycznie, ale z oburzenia nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. On kłamie. Jestem pewna, że to jego widziałam wczoraj, dałabym sobie głowę uciąć!
– Alex. Miło was poznać. – Ściskając dłoń Hany, Alex nie odrywa ode mnie wzroku. A potem wyciąga rękę do mnie. – Lena – powtarza w zadumie. – Nigdy wcześniej nie spotkałem się z tym imieniem.
Uściski dłoni krępują mnie – czuję się wtedy jak małe dziecko przebierające się w ciuchy dorosłych. Poza tym nigdy tak naprawdę nie dotykałam nieznajomego, ale po chwili wahania ściskam jego rękę. Wtedy nagle przebiega mnie prąd, więc szybko cofam dłoń.
– To skrót od Magdaleny – wyjaśniam.
Subtelne jak radziecki
czołg, naprawdę.
– Magdalena. – Alex odchyla głowę, obserwując mnie spod wpół przymrużonych powiek. – Ładnie.
No baa, wszystko w niej
jest ładne i speshul, i och ach, kto to jest Hana, jaka Hana, Lena
to Afrodyta, nikt się jej nie równa!!! Kurtyna!
To niesamowite, jak wymawia moje imię. W jego ustach brzmi ono melodyjnie, a nie kanciasto i chropowato jak u moich nauczycieli.
Dobra, może jestem
wyjątkowo odporna na poetyckie określenia, ale nie ogarniam, jak
można wymawiać cokolwiek kanciasto.
Jego oczy mają ciepły bursztynowy kolor i gdy tak na niego patrzę, przypomina mi się nagle mama polewająca syropem stos naleśników.
Wow, jakie romantyczne.
Odwracam głowę, zawstydzona, jak gdyby Alex był w jakiś sposób odpowiedzialny za przywołanie tego wspomnienia, jak gdyby sięgnął po nie ręką i wyszarpnął z mego wnętrza. Własne skrępowanie budzi mój gniew, więc powtarzam uparcie:
– Naprawdę cię znam. Widziałam cię wczoraj w laboratorium. Siedziałeś na platformie i obserwowałeś... wszystko. – I znów odwaga mnie zawodzi, w ostatniej sekundzie powstrzymuję się od powiedzenia: „obserwowałeś mnie”.
Czuję na sobie spojrzenie Hany – musi być wściekła, że jej o tym nie powiedziałam. Twarz Aleksa ani drgnie. Nawet nie mrugnie, a do tego ani na chwilę nie przestaje się uśmiechać.
– Musiał to być ktoś do mnie podobny. Strażnikom nie wolno wchodzić do laboratoriów podczas ewaluacji. A już tym bardziej zatrudnionym na pół etatu.
I to jest wyjaśnienie
tajemniczej tajemnicy, jak ten Odmieniec/Nieodmieniec dostał się na
platformę obserwacyjną. Rozczarowujące, prawda?
Jeszcze przez chwilę mierzymy się wzrokiem. Teraz mam już pewność, że kłamie, a ten bezczelny, szeroki uśmiech budzi we mnie ochotę, by dać mu w twarz. Zaciskam pięści i biorę głęboki oddech, próbując się uspokoić. Nie jestem agresywną osobą. Nie mam pojęcia, co we mnie wstąpiło. Wreszcie wtrąca się Hana, przerywając napięcie.
– A więc to wszystko? Strażnik na pół etatu i kilka znaków zakazu?
Alex jeszcze przez pół sekundy nie spuszcza ze mnie wzroku. Potem odwraca się do Hany, jak gdyby dopiero teraz zauważył jej istnienie.
– To znaczy?
– Po prostu mogłoby się wydawać, że laboratorium powinno być lepiej chronione. Nie wygląda na to, że trudno się tu włamać.
Po pierwsze Mały Brat
ma większego zeza niż myślałam na początku, bidulek. Po drugie
Hana właśnie awansowała (przynajmniej chwilowo) na główną
rozwielitkę serii, przyznając się beztrosko, że chciała się
włamać do laboratorium.
Alex unosi brwi.
– A miałaś taki zamiar?
Hana zamiera, a mnie staje serce. Obie wiemy, że posunęła się za daleko. Jeśli Alex zgłosi nas jako potencjalne sympatyczki lub wichrzycielki, czekają nas miesiące śledztwa i ciągłego nadzoru – i możemy się pożegnać z szansą na porządny wynik ewaluacji.
Coś podobnego, no kto
by się domyślił? Boru, niech ten rozdział się już skończy, za
dużo głupoty jak na jeden raz.
Staje mi przed oczami moje przyszłe życie, w którym będę musiała wiecznie oglądać Andrew Marcusa dłubiącego w nosie, i robi mi się niedobrze. Alex musiał wyczuć nasz strach, ponieważ podnosi ręce do góry.
– Spokojnie. Tylko żartowałem. Raczej nie wyglądacie na terrorystki.
Co nie oznacza, że
nimi nie są, a twoim zasranym obowiązkiem jest całe to idiotyczne
zdarzenie zgłosić, gdzie trzeba. Na pewno macie na to jakieś
procedury.
Nagle dociera do mnie, jak idiotycznie musimy wyglądać w spodniach do biegania, przepoconych koszulkach i neonowych trampkach.
To jest wasz
najmniejszy problem. Wszak terrorystki mogą być przebrane dla
niepoznaki. Podejrzliwy strażnik miałby wasze trampki w rzyci.
A przynajmniej ja. Hana, rzecz jasna, wygląda jak żywcem wyjęta z reklamy ubrań sportowych.
Laska, daj se siana,
przecież widzimy, że Alex pożera cię wzrokiem, a na Hankę ledwo
spojrzy.
Czuję, jak znowu oblewam się rumieńcem, a zaraz po tym ogarnia mnie irytacja. Jak dobrze, że wprowadzono segregację płci. Nie wyobrażam sobie, jaki to byłby koszmar: ciągle czuć tę złość, zawstydzenie, zmieszanie i rozdrażnienie.
Cóż, złość i
rozdrażnienie można czuć z innych powodów niż to, że ktoś jest
bardziej od nas atrakcyjny dla płci przeciwnej, więc remedium
nie powinno całkowicie wyeradykować tych nieprzyjemnych uczuć.
– To jest tylko teren magazynów. – Alex wskazuje na metalowe kontenery. – Prawdziwa ochrona zaczyna się bliżej samego laboratorium. Pełnoetatowi strażnicy, kamery, ogrodzenie pod napięciem i takie tam.
Hana nie patrzy na mnie, ale gdy się odzywa, słyszę w jej głosie ekscytację:
– Teren magazynów? A więc to tędy przychodzą przesyłki do laboratorium?
Och, masz na myśli te
wszystkie totalnie-nie-krowy na różne choroby?
Zaczynam się w myślach modlić: Nie palnij niczego głupiego. Nie palnij niczego głupiego. Nie wspominaj o Odmieńcach.
– Owszem.
Hana kołysze się na piętach. Próbuję przywołać ją spojrzeniem, ale unika mojego wzroku.
– A więc tędy wjeżdżają ciężarówki? Ze sprzętem medycznym, na przykład?
I cały czas to w ogóle
nie są krowy.
– Tak jest. – I znowu dostrzegam błysk w oczach Aleksa, chociaż reszta jego twarzy pozostaje całkowicie spokojna. W ogóle mu nie wierzę. Znów zaczynam się zastanawiać, dlaczego kłamał na temat wczorajszego spotkania w laboratorium. Może tylko dlatego, że to niedozwolone, jak sam przyznał. A może dlatego, że śmiał się, zamiast nam pomóc.
A może rzeczywiście mnie nie poznaje. Nasze oczy spotkały się tylko na kilka sekund i z pewnością dla niego byłam tylko niewyraźną, zwyczajną twarzą, którą trudno zapamiętać.
Skoro ty zobaczyłaś,
jak puszcza do ciebie bursztynowe oko, to on na pewno dostrzegł
twoje cycki przez przezroczystą folię spożywczą, nie martw się.
Niespecjalnie ładną. Chociaż też niebrzydką. Po prostu przeciętną jak tysiące innych twarzy widywanych na ulicy.
Zaraz coś mnie
strzeli.
Jemu natomiast, muszę przyznać, daleko do przeciętności.
No baaa.
Wciąż nie dociera do mnie niezwykłość całej sytuacji: że oto rozmawiam z nieznajomym chłopakiem, choćby i wyleczonym. Mimo zawrotów głowy zmysły mam tak wyostrzone, że zwracam uwagę na każdy najdrobniejszy szczegół jego postaci. Dostrzegam kosmyk włosów okalający bliznę za uchem jak ramka. Mój wzrok przykuwają też duże brązowe dłonie, biel zębów oraz doskonała symetria jego twarzy. Pasek przytrzymuje wypłowiałe dżinsy osadzone nisko na biodrach, a sznurówki trampek mają przedziwny atramentowy kolor, jak gdyby pomalował je długopisem. Zastanawiam się, ile ma lat. Wygląda na mój wiek, ale musi być nieco starszy – dałabym mu jakieś dziewiętnaście lat.
Porzućcie nadzieję,
Ci, co myślicie, że truloff nr 1 nie będzie kartonowy. Nie po
takim opisie.
– Fajnie by było rozejrzeć się po okolicy – wali Hana prosto z mostu.
- Nie no, żaden
problem, może małe tournee? – pyta Alex.
Serio, Alex przyznaje,
że wokoło znajduja się tylko odpady przemysłowe, ale za to jest
niezły widok na zatokę i proponuje, że pokaże je dziewczynom.
Alex i Hana idą
przodem i rozmawiają. Okazuje się, że Alex ma rzeczywiście 19 lat
i coś tam studiuje, ale Lenie nie udaje się dosłyszeć, co
takiego. Wreszcie nasz tercet dociera na wzgórze.
Rozkoszuję się wiatrem szalejącym na szczycie wzgórza, który owiewa mi ręce i nogi, przynosząc orzeźwienie i radość, oraz widokiem zatoki i mrugającym wysoko okiem słońca, i prawie zapominam, że Alex jest z nami. Zwolnił podczas wspinaczki, a potem stanął kilka kroków za nami i od kiedy weszliśmy na szczyt, nie wypowiedział ani słowa. Dlatego podskakuję jak oparzona, kiedy nachyla się nade mną i wypowiada do mojego ucha jedno słowo:
– Szary.
– Co? – Odwracam się z walącym sercem.
Dun Dun Dun!!!
– Co powiedziałeś? – powtarzam cicho zachrypniętym głosem.
Alex nachyla się jeszcze bliżej. Czuję się tak, jakby żar z jego oczu przeskoczył na mnie i płomienie obejmują całe moje ciało. Nigdy w życiu nie byłam tak blisko żadnego chłopaka. Wydaje mi się jednocześnie, że zaraz zemdleję i rzucę się do ucieczki. Nie mogę się jednak ruszyć.
– Powiedziałem, że ocean jest najpiękniejszy wtedy, gdy jest szary. Albo nie do końca szary. Taki blady, trudny do określenia kolor. Przypomina mi oczekiwanie na coś dobrego.
A więc pamięta. Był tam. Mam wrażenie, że ziemia pod moimi stopami rozstępuje się jak w tym śnie o mamie. Nie widzę teraz nic oprócz jego oczu, kalejdoskopu świateł i cieni.
– Okłamałeś mnie – udaje mi się wychrypieć. – Dlaczego mnie okłamałeś?
Nie odpowiada. Odsuwa się nieco i mówi:
– Oczywiście jeszcze piękniejszy jest o zachodzie słońca. Około ósmej trzydzieści niebo wygląda, jakby płonęło, zwłaszcza w Back Cove. Naprawdę powinnaś to zobaczyć. – Milknie na chwilę i chociaż jego głos jest spokojny i zwyczajny, mam wrażenie, że próbuje mi powiedzieć coś ważnego. – Pewnie dziś wieczorem widok będzie zdumiewający.
I w ten oto sposób
nasza jakże zwykła i niepozorna bohaterka zostaje zaproszona na
randkę przez bożka jesieni. Nieatrakcyjność my ass.
Mój mózg pracuje na zwiększonych obrotach, próbując przetworzyć to, co powiedział, i sposób, w jaki podkreślał pewne słowa. Aż wreszcie to do mnie dociera: podał mi czas i miejsce. Proponuje, żebyśmy się spotkali.
– Czy ty mnie właśnie prosisz... – zaczynam, ale w tym samym momencie przybiega Hana i łapie mnie za rękę.
– O Boże – mówi ze śmiechem. – Już jest po piątej! Nie do wiary, co? Musimy iść. – Odciąga mnie, zanim mam szansę odpowiedzieć czy zaprotestować, a gdy po chwili oglądam się przez ramię, by sprawdzić, czy Alex obserwuje mnie lub próbuje dać jakikolwiek znak, chłopak zniknął już z pola widzenia.
I tym jakże subtelnym
cockblockiem kończy się rozdział. Za tydzień dowiemy się, czy
randka naszych gołąbeczków się udała.
Trzymajcie się
Beige