niedziela, 26 lipca 2020

Część XXIII


LENA


Nasi bohaterowie opuszczają schron i kierują się w stronę Portland, by wspomóc tamtejsze siły RO w przeprowadzeniu jakiejś (póki co nieokreślonej) grubszej akcji.

Teraz, gdy mur między nami runął, nie opieram się już tak bardzo przed powrotem do Portland. Co więcej, gdzieś głęboko w środku wyczekuję go z niecierpliwością.

Czyli...ten bunt w poprzedniej odsłonie naprawdę wynikał tylko i li z twojej trudnej relacji z matką i bolesnych wspomnień z dzieciństwa? Teraz, gdy już się pogodziłyście, nie masz żadnego problemu z powrotem do miejsca, w którym a) funkcjonujesz jako poszukiwany przez prawo zbieg i b) najprawdopodobniej będziesz zmuszona skonfrontować się z bolesną prawdą co do obecnego położenia swojej rodziny, którego to położenia jesteś bezpośrednią przyczyną?

Aha.

Mama i ja rozmawiamy przy ognisku podczas jedzenia, rozmawiamy do późna w nocy, dopóki Julian nie wystawi zaspanej głowy z namiotu, by powiedzieć, że naprawdę powinnam choć trochę się przespać, albo Raven nie wydrze się na nas, że powinnyśmy zamknąć jadaczki.

...Raven wydziera się na matkę Leny – obcą, znacznie starszą od niej i stojącą wyżej w hierarchii buntowników kobietę – że ma „zamknąć jadaczkę”?!

...I one tak po prostu przechodzą nad tym do porządku dziennego?

...Leno? Pamiętasz, jak niejednokrotnie na przestrzeni tej serii chciałaś dać Raven do zrozumienia, co myślisz o jej postępowaniu? Co ty na to, by wreszcie wyrzucić z siebie całą frustrację? Na przykład w takiej formie?



I pomyśleć, że prywatnie brzydzę się przemocą. O co chodzi z tymi bohaterami YA, dlaczego oni są pisani w taki sposób, by wyzwalać w człowieku najniższe instynkty – i to nawet (a może raczej zwłaszcza) wtedy, gdy rzekomo są postaciami pozytywnymi?

Rozmawiamy o tym, jak wyglądało nasze życie w Głuszy. Okazuje się, że zaangażowała się w ruch oporu jeszcze gdy była w Kryptach, uwięziona na Oddziale Szóstym. Tamtejszy strażnik, mimo że wyleczony, sympatyzował ze sprawą. Później obarczono go winą za jej ucieczkę i sam został więźniem.

Dwie rzeczy:

1) Owszem, jak możemy się dowiedzieć z nowelki jej poświęconej, Annabel faktycznie była w zmowie z jednym ze strażników – ale jak, na litość, mogła zaangażować się w działalność wywrotową dopiero w więzieniu? Pamiętajmy, że matka Leny przebywała na oddziale pod ścisłym nadzorem, nie dzieliła z nikim celi, nie opuszczała swojego skrzydła – kto zatem zaproponował jej zabawę w buntowników? I właściwie po co? Annabel siedziała w kiciu skazana na dożywocie, szanse jej ucieczki były minimalne – skoro na tym etapie nie była jeszcze żadną szychą, po diabła RO miałoby ryzykować dekonspirację i represje, żeby uwolnić jakiegoś szaraczka, który nie tylko nie ma na tym etapie żadnego znaczenia dla sprawy, ale w dodatku będzie wymagał dłuższej rekonwalescencji na skutek wieloletniego mieszkania w Kryptach?

2) Ów strażnik - sympatyk ma być, jak rozumiem, wyjaśnieniem, dlaczego nikt nie zauważył, że pani Haloway przez lata dłubała w ścianie olbrzymi napis. Cóż, autorko, w takim razie ze smutkiem oznajmiam ci, że nie wyszło; żaden strażnik nie zostałby przypisany na stałe jako jedyny klawisz dla więźnia pod specjalnym nadzorem ryzyko nawiązania tego rodzaju tajnych układów jest po prostu za duże. I gdzie, u diabła, wcięło wszystkie kamery i monitoring w tym uniwersum?

Pamiętam go: widziałam go zwiniętego w pozycji płodowej w małej kamiennej celi. Jednak nie mówię o tym mamie. Nie mówię też, że Aleksowi i mnie udało się dostać do Krypt, ponieważ to oznaczałoby mówienie o Aleksie.

A szkoda; chciałabym być świadkiem tej rozmowy, szczególnie jeśli Lena wcieliłaby się w awatara czytelników i zadała jedyne naprawdę istotne pytanie: „Dlaczego, na litość, marnowałaś czas, żłobiąc w ścianie cały olbrzymi wyraz, skoro jedyne, co było ci potrzebne do ucieczki, to duża litera 'O'?”.

Biedny Thomas. — Mama kręci głową. — Tak bardzo się starał, żeby go przydzielili do Oddziału Szóstego. Celowo mnie odszukał. — Spogląda na mnie z ukosa. — Znał Rachel, wiesz... dawno temu. Myślę, że zawsze miał do siebie żal, że z niej zrezygnował. Pozostał w nim gniew, nawet po remedium.

...nie.

Autorko? Nie.

Jesteśmy bliżej niż dalej zakończenia tej serii. Jestem już naprawdę zmęczona twoim wiecznym przepisywaniem własnego świata przedstawionego.

Jeżeli Thomas był wyleczony, to nie pozostał w nim absolutnie żaden żal i gniew. SAMA NAM TO POWIEDZIAŁAŚ. TO TWÓJ WŁASNY KANON, DO LICHA!



Oliver, nie możesz tego robić. Nie możesz co chwilę naginać reguł, które sama stworzyłaś, aby dopasować je do umyślonej przez ciebie sceny. Remedium nigdy nie miało większego sensu – udowadniałyśmy to z Beige wielokrotnie na tym blogu – ale obecnie zaczyna mieć sens ujemny. Jeżeli zabieg zadziałał (a Annabel nie wspomina, aby było inaczej), to Thomas nie mógł czuć żalu, ponieważ remedium zabiło w nim tego rodzaju sentymenty. Po prostu. Zgadzam się, że lek niszczący wszystkie pochodne miłości, łącznie z rozżaleniem, to bardzo kuriozalny pomysł, ale cóż – nie ja to wymyśliłam. Naprawdę, autorko: dlaczego nie mogłaś od początku ułatwić sobie roboty i ustalić, że rządowy specyfik morduje tylko i wyłącznie chuć? Oszczędziłoby nam to wielu tego rodzaju fabularnych bezsensów.

Słońce świeci mi prosto w oczy. Zamykam je. Pod powiekami błyskają dawno pogrzebane obrazy: Rachel zamknięta w swoim pokoju, odmawiająca wyjścia z niego i jedzenia. Blada, piegowata twarz Thomasa za oknem, chłopak wskazujący mi na migi, żebym go wpuściła. Pamiętam, jak siedział skulony w kącie tamtego dnia i obserwował z przerażeniem, jak wloką Rachel do laboratorium, a ona wierzga nogami, krzyczy i obnaża zęby jak dzikie zwierzę.

I nikt nie postanowił zabrać na zabieg także i jego? Porządkowi pozwolili mu po prostu smutać się w kącie, zamiast potraktować go jako współwinnego tego bałaganu?

Annabel dzieli się własnymi wspomnieniami na temat chłopaka:

Ledwo go pamiętałam. I oczywiście bardzo się zmienił od czasu, kiedy ostatni raz go widziałam. Minęły przecież jakieś trzy, cztery lata... Pamiętam, jak raz wróciłam wcześniej z pracy i przyłapałam go, gdy kręcił się koło domu. Był przerażony. Myślał, że go wydam. — Wybucha śmiechem. — To było tuż przed tym, kiedy mnie...zabrano. (…) Nie był w stanie zapomnieć o tym, co stracił. To wciąż w nim tkwiło. Wiesz, tak się dzieje z wieloma ludźmi.

No, zgodnie z dotychczasowym kanonem, tak dzieje się z tymi, na których zabieg NIE zadziałał, ale rozumiem, że jeżeli fakty się nie zgadzają, to tym gorzej dla faktów.

(…) Zawsze uważałam, że podobnie było też w przypadku twojego taty.
A więc tata był wyleczony?— pytam zdumiona. Nie wiem, skąd we mnie ten zawód. Nawet go nie pamiętam. Zmarł na raka, gdy miałam roczek.
Tak, był. — Szczęka mamy drży. — Ale były chwile, kiedy miałam wrażenie... Były chwile, kiedy wydawało mi się, że dalej to czuje, choć to szybko mijało. Może tylko to sobie wyobrażałam. Zresztą to bez znaczenia. I tak go kochałam. Był dla mnie bardzo dobry.

Primo: No...a czemu niby miał nie być? Nigdy nie słyszeliśmy, by Mały Brat miał cokolwiek przeciwko ojcu Leny, a pamiętajmy, że piętno zdrajcy odciska się na rodzinie jeszcze długo po jego śmierci.

Secundo: No, tyle dobrego, że w tym wypadku Annabel sama przyznaje, że to raczej jej własna interpretacja i pobożne życzenie, niż faktyczny stan rzeczy; trzy Specjalne Płatki Śniegu w jednej rodzinie to byłaby jednak pewna przesada.

Nieświadomie podnosi rękę do szyi, jak gdyby szukała naszyjnika: wisiorka w kształcie sztyletu, który dostała od taty. To dzięki niemu udało jej się wydostać z Krypt.
Twój naszyjnik. Wciąż nie możesz się przyzwyczaić, że już go nie masz.
Odwraca się do mnie i mruży oczy. Uśmiecha się delikatnie.
Są straty, po których nigdy się nie otrząśniemy.

Dodajmy, że była to strata kompletnie bezsensowna, albowiem naprawdę nie było żadnego powodu, dla którego Annabel nie mogła zabrać ze sobą wisiorka po tym, jak skończyła używać go jako kilofu.

Ja również opowiadam mamie o swoim życiu, zwłaszcza o tym, co się działo po mojej ucieczce z Portland

— Hej, mamo! Pamiętasz swoją siostrę? Cóż, dzięki mnie i mojemu lubemu najprawdopodobniej podzieliła twój los. Fajnie, prawda?

jak poznałam Raven, Tacka i zaangażowałam się w ruch oporu.

...Ach, no tak, mogłam się spodziewać, że Lena od razu przejdzie płynnie do tej części, która w jej mniemaniu jest najbardziej interesująca. Nieważne, idźmy dalej.

Niektórych tematów nie poruszamy zupełnie. Mama nie pyta, co zmusiło mnie do ucieczki z Portland, a ja nie widzę potrzeby, by jej o tym opowiadać.

A szkoda; twoja opowiastka o tym, jak to planowałaś uciec na zawsze do Głuszy nie mając nic poza jedną parą gaci na tyłku mogłaby być wcale zabawna.

Trzymam liścik od Aleksa w małej skórzanej sakiewce zawieszonej na szyi — prezent od mamy, zdobyty przez nią od wędrownego kupca — ale to pamiątka z przeszłego życia, jak noszenie zdjęcia kogoś, kto już nie żyje.

* wzdycha ciężko * Oliver, nieładnie tak dawać czytelnikom nadzieję.

Mama oczywiście wie, że odnalazłam swoją drogę do miłości. Od czasu do czasu przyłapuję ją na tym, że obserwuje nas z Julianem. Wyraz jej twarzy — mieszanina dumy, smutku, zazdrości i miłości — przypomina mi, że jest nie tylko moją matką, ale i kobietą walczącą całe swoje życie o coś, czego tak naprawdę nigdy w pełni nie zaznała. Mój tata był wyleczony. A nigdy nie można kochać, nie w pełni, jeśli miłość nie jest odwzajemniona.

Patrz pani, to zupełnie jak u Juliana i ciebie!

A skoro o Julianie mowa...

Julian i ja znowu odnaleźliśmy siebie nawzajem. Jest tak, jak gdyby kilka ostatnich tygodni było złym snem i wreszcie widmo Aleksa przestało rzucać cień na nasze szczęście. Nie możemy się sobą nasycić. Znowu zdumiewa mnie w nim wszystko: jego ręce, sposób mówienia, cichy i delikatny, wszystkie odcienie jego śmiechu. W nocy, w ciemności, sięgamy po siebie nawzajem. Zatracamy się w odwiecznym rytmie, wśród pohukiwań, krzyków i pisków zwierząt w lesie.


...Ooo. Ojej. Och.

Ci z Was, którzy dzielnie od kilku lat śledzą nasze analizy pamiętają zapewne kategorie używane przez nas przy omawianiu „Selekcji”. Jedna z nich pasowałaby tu jak ulał – chodzi mi mianowicie o „Osiołkowi w żłoby dano”. W zasadzie sama nie wiem, co zachwyca mnie bardziej w tym fragmencie: dobór słów u Leny, która określa swojego eksa (który to eks, że tak nieśmiało przypomnę, jeszcze niedawno stanowił centralny punkt jej przemyśleń i obsesji) mianem „widma”, czy też fakt, że Oliver – zapewne niecelowo – odmalowuje tu swoją pacynkę jako Amisię Singer 2.0, osobę, która darzy afektem tego z młodzieńców, który akurat znajduje się w pobliżu.

Ale cóż, powiecie, nihil novi, to, że Lena ma mocno instrumentalny stosunek do swoich tru loffów wiemy ni od dziś. Zaiste, prawdziwy diament kryje się gdzie indziej.

Autorko, czy ty próbujesz nam zasugerować, że Julian i Lena teges, szmeges, fą fą fą?

To w sumie fascynujące, ale jak na serię, która traktuje o umiłowaniu motyli w brzuchu ponad czysto kurtuazyjne relacje seksualność jako taka jest w „Delirium” właściwie nieistniejąca: mieliśmy króciutkie przemyślenia Leny w pierwszym tomie na temat uprawiania seksu ze swoim przyszłym mężem, aluzyjną uwagę, że Raven i Tack wymykają się z obozu, żeby się pobzykać, i ukrytą głęboko w Narnii relację Bram/Hunter (a i tu nie wiadomo, czy do czegokolwiek kiedykolwiek doszło). I...w zasadzie to tyle. Nie wymagam, by powieści YA kręciły się wokół życia łóżkowego, ale w sytuacji, gdy zakazana miłość stanowi motyw przewodni serii jego brak staje się zwyczajnie niewiarygodny. Oczywiście, to, że człowiek znajduje drugą połówkę nie musi z automatu oznaczać rozpoczęcia współżycia – Lena nie ma nawet osiemnastu lat, gdy poznaje PŚ, a przez całą młodość była indoktrynowana, by uważać stosunek wyłącznie za część sztywnego małżeńskiego rytuału – ale JAKIEŚ przemyślenia w związku z tym tematem powinny się jednak pojawić, nawet gdyby miał to być głównie lęk przed nieznanym. Tymczasem panna Haloway przez całą serię wdzięcznie prześlizguje się nad tym tematem, tak jakby nigdy poważnie nie brała pod uwagę możliwości przespania się ze swym tru loffem - którymkolwiek bądź z nich.

I...ta kwestia została rozwiązana za kulisami? Tak po prostu?

Pomijając już fakt, że wypada to cokolwiek niewiarygodnie pod względem psychologicznym – ktoś wychowany pod sztandarem remedium naprawdę powinien mieć coś do powiedzenia w związku z tą kwestią – jest to przede wszystkim bardzo kiepski zabieg z literackiego punktu widzenia.

Oliver. Przez trzy tomy podgrzewałaś atmosferę, najpierw w kwestii relacji Lena/Plastikowa Simorośl, później Lena/Juleczek, w końcu – trójkąta miłosnego. Czytelniczki podzieliły się na „Team Alex” i „Team Julian”, gryzły paluchy, który z nich zdobędzie serce Leny...i to jest wszystko, co masz im do zaoferowania? „BTW, kiedy tru loff nr 1 zaszył się w paprociach, przespałam się z tru loffem nr 2”? Śmiano się z drobiazgowych opisów przygotowań do nocy poślubnej w „Przed świtem”, ale cokolwiek by nie mówić o Meyer, ona przynajmniej nie zbyła kwestii pierwszego razu aluzją wplecioną pomiędzy standardowe narracyjne smęcenie heroiny.

Swoją drogą, nie wiem, czy takie było założenie, ale dla mnie ta scena wygląda jak kolejny subtelny policzek wymierzony Julianowi. Tak, został pierwszym partnerem seksualnym Leny, tak, dziewczyna najwyraźniej wreszcie przestała go traktować jak ścierkę do podłogi – ale to wszystko tylko dlatego, że PŚ postanowił usunąć się ze sceny. O co zakład, że gdyby Plastikowa Simorośl nadal kręciła się w pobliżu, Julek nadal byłby traktowany jak zawalidroga?

Gdy pewnego ranka wychodzę z namiotu, okazuje się, że Raven zaspała, a zamiast niej to Julian i mama rozpalają ognisko. Są odwróceni do mnie plecami i śmieją się z czegoś. Wątłe smugi dymu wirują w górę i rozpływają się w delikatnym wiosennym powietrzu. Przez moment stoję nieruchomo. Boję się, że ta chwila jest jak motyl: wystarczy nieznaczne poruszenie i uleci z wiatrem, a oni znikną. Julian odwraca się i dostrzega mnie.
Dzień dobry, ślicznotko — wita mnie. Jego twarz wciąż jest posiniaczona i opuchnięta, ale oczy mają kolor nieba o poranku. Kiedy się uśmiecha, wydaje mi się, że nigdy w życiu nie widziałam niczego piękniejszego.

Oczywiście tylko do chwili, kiedy na horyzoncie nie pojawią się kolorowe, jesienne liście.

To nie jest rodzaj szczęścia, jaki sobie wyobrażałam. To nie to wybrałam. Jednak to wystarcza. Nawet więcej, niż wystarcza.

Wiecie, tego rodzaju fragmenty naprawdę brzmiałby o wiele lepiej, gdyby nie fakt, że w przypadku Leny ów „wybór” już od dawna sprowadza się tylko i li do osoby tru loffa – a Julian nie tyle został przez nią wybrany, co zaakceptowany na zasadzie braku alternatywy.

Na granicy z Rhode Island spotykamy grupę około dwudziestu osadników, również zdążających do Portland. Wszyscy z wyjątkiem dwóch osób, które po prostu boją się zostać same, chcą dołączyć do ruchu oporu.

Ojej, nowi statyści! Ciekawe, czy w ogóle poznamy ich imiona.

Nasi bohaterowie docierają do ruin piętrowego parkingu; choć na pozór nie dzieje się nic niepokojącego, pajęcze zmysły Leny podpowiadają jej, że coś jest nie tak...Aż tu wtem!

A potem spada na nas z góry deszcz żwiru, jak gdyby ktoś przez przypadek strącił go stopą z jednego z górnych pięter. W jednej chwili wszystko staje się plamą i ruchem.
Na ziemię, na ziemię! - krzyczy Max. Błyskawicznie sięgamy po broń, zdejmujemy strzelby z ramion i padamy na trawę.
Hop, hop!
Ten głos wprawia nas wszystkich w osłupienie. Podnoszę głowę, osłaniając oczy przed słońcem. Przez chwilę wydaje mi się, że śnię. Pippa, wyłoniwszy się z ciemnej otchłani parkingu, stoi na zalanym słońcem betonowym występie, szczerząc zęby w uśmiechu, i macha do nas czerwoną chusteczką.

No proszę, Pippa wróciła do gry! Ciekawe, czy przyprowadziła ze sobą Gordo – to jedyny statysta, którego losy naprawdę mnie interesują.

Hej, wy tam! — krzyczy Pippa. I powoli zza jej pleców wyłania się coraz więcej osób: całe masy chudych, obszarpanych ludzi, ukrytych na różnych poziomach garażu.

Zaraz, chwila, moment.

Pippę mogłabym jeszcze kupić – ostatecznie nasi spędzili trochę czasu na pogaduszkach z panią Haloway, więc jeżeli kobieta wyruszyła z Waterbury mnie więcej w tym samym czasie, co oni i mocno się spięła, mogła ich w pewnym momencie wyprzedzić. Ale z całą zgrają schorowanych żebraków? Jakim cudem ci wszyscy ludzie nie padli z wyczerpania podczas marszu? Nawet, jeżeli są to najsprawniejsi i najzdrowsi osobnicy z obozowiska, biorąc pod uwagę ich dotychczasowy styl życia nijak nie daliby rady przejść takiego dystansu bez robienia regularnych przerw, więc fakt, że Pippa zjawiła się tu przed Raven i spółką jest kompletnie nieprawdopodobny.

...No, chyba że Raven i Tack prowadzili towarzystwo okrężną drogą. Biorąc pod uwagę ich umiejętność czytania map, nawet by mnie to nie zdziwiło.

Kiedy Pippa wreszcie schodzi na ziemię, natychmiast otaczają ją Tack, Raven i Max. Bestia również żyje. Ukazuje się nam zaraz za Pippą i to wydaje się zbyt piękne, by było prawdziwe.

Ech, wygląda na to, że nawet wizyta Jadzi nie pomogła Gordo odnaleźć wyjścia z labiryntu namiotów :(

Wreszcie ponad chaosem krzyków i śmiechów przebija się głos Maksa.
Co się stało? Słyszeliśmy, że nikomu nie udało się uciec. Że to była masakra.
W jednej chwili Pippa poważnieje.
Bo to była masakra — mówi. — Zginęły setki ludzi. Przyjechały czołgi i otoczyły obóz. Użyli gazów łzawiących, karabinów maszynowych, pocisków artyleryjskich. To była rzeź. Te krzyki... — urywa. — To było straszne.

Jakie znów „setki”? Obóz w Waterbury był rzekomo olbrzymi – mam rozumieć, że w praktyce składał się wyłącznie z kilku setek ludzi? Bo przecież nie ma opcji, żeby większość towarzystwa zdołała uciec (co za chwilę potwierdzi sama Pippa). I Mały Brat nasłał na te kilka setek osób dziesięć tysięcy Jadź?! ...Facet chyba sam już nie wie, jak przehulać państwowe rezerwy finansowe.

Okazuje się, że Pippa próbowała ostrzec, kogo się da, co nie było łatwe, biorąc pod uwagę rozmiar obozowiska i czas pozostały do ataku; Annabel chce wiedzieć, jak udało jej się ominąć czołgi.

Nie uciekliśmy — mówi Pippa. — Nie było na to szans. Wojsko było wszędzie. Ukryliśmy się. — Przez jej twarz przemyka spazm bólu. Otwiera usta, jak gdyby chciała powiedzieć coś więcej, ale zaraz znowu je zamyka.
Gdzie się ukryliście? - Max drąży temat. (…)
Najpierw, zanim zaczęła się strzelanina, w korycie rzeki — mówi. — Wkrótce zaczęły na nas spadać ciała. I to one nas ukryły.
O Boże. — Hunter zwija rękę w pięść i przykłada do ust. Wygląda, jakby miał zwymiotować. Julian odwraca się plecami.
Nie mieliśmy wyboru — tłumaczy Pippa ostro. — Poza tym oni już nie żyli. Przynajmniej ich ciała na coś się przydały.

Pippo, ale...nikt cię tu o nic nie oskarża. Hunterowi po prostu zrobiło się niedobrze, bo, no cóż, odmalowany przez ciebie obraz jest dosyć masakryczny.

Pippa oznajmia towarzystwu, że celowo nie kierowała się w stronę schronu, wyliczyła bowiem, że Raven i reszta brygady będą już w drodze; zamiast tego zabrała, kto żyw i chętny, i skierowała się na północ. Ich grupa postanowiła założyć tymczasową bazę na parkingu (nazywanym przez nich „ulem”), póki sytuacja się nie uspokoi.

Ilu was jest? — pyta Tack. Dziesiątki i dziesiątki ludzi zeszły na dół i stoją teraz zbici w ciasnej gromadzie za plecami Pippy jak stado psów zastraszone biciem i głodzeniem. Ich milczenie działa rozstrajająco.
Ponad trzysta osób — odpowiada Pippa. — Może nawet czterysta.
To ogromna liczba, chociaż stanowią tylko niewielki procent tych, którzy byli w obozie koło Waterbury.

Primo: Zdecydujcie się, do diabła, ilu w końcu było tam żebraków.

Secundo:...No bez jaj.

CZTERYSTA OSÓB?! Zrozumiałabym kilkanaście, góra kilkadziesiąt, którym udało się przechytrzyć żołnierzy, chowając się pod ciałami, a następnie przejść niezauważenie przez las, w którym roi się od porządkowych – ale czterysta?! Jakim cudem Pippa zdążyła w ogóle ostrzec tylu ludzi, skoro Lena zauważyła nadciągające wojsko już podczas ewakuacji z Waterbury?

Przez chwilę wypełnia mnie ślepa, rozpalona do białości nienawiść. Chcieliśmy wolności, by móc kochać, a zamiast tego staliśmy się wojownikami, dzikusami.

Hej, Leno! W każdej chwili możesz zrezygnować. Naprawdę. Wiem, że Raven wyprała ci mózg, ale gwarantuję, że Juleczek też nie bawił się szampańsko przez ostatnie kilka tygodni; jeżeli udział w RO tak bardzo cię odrzuca, to pożegnajcie się z pozostałymi, zaszyjcie gdzieś pod paprociami  – i tyle was widzieli.

Nie widzieliśmy po drodze żadnych śladów wojska — mówi Raven.

Eee...owszem, widzieliście. Nawet chowaliście się przed nimi, do kroćset.

Stawiam, że przyszli z Nowego Jorku. Jeśli mieli czołgi, musieli skorzystać z którejś z dróg dojazdowych wzdłuż Hudsonu. Jest duża szansa, że teraz wrócili na południe.
Misja zakończona — stwierdza gorzko Pippa.

Chyba, że dalej przeczesują las, żeby wykończyć was wszystkich.

Naprawdę, dlaczego nikt nie bierze pod uwagę tej oczywistej opcji? Mały Brat ma ewidentnie nieskończone fundusze i mnóstwo wolnego czasu – skoro mógł wysłać czołgi do rozprawienia się z jedną grupą Odmieńców, co właściwie stoi na przeszkodzie, żeby dokończyć dzieła?

Niczego nie zakończyli — odzywa się znowu moja mama, jednak jej głos jest teraz delikatniejszy. — Walka nie jest skończona. To dopiero początek.
Idziemy do Portland — mówi Max. — Mamy tam przyjaciół, mnóstwo przyjaciół. Przyjdzie czas na zemstę — dorzuca z nagłą zaciętością. — Oko za oko.
I cały świat oślepnie — dodaje cicho Coral.

Lubię Coral. Czy nie mogłabym czytać o niej zamiast o dziewczynie, która kiedyś wycelowała do niej z naładowanej broni, bo Coral ośmieliła się zaprzyjaźnić z byłym owej dziewczyny?

Wszyscy odwracają się w jej stronę. Od kiedy Alex zniknął, niewiele się odzywa, a ja staram się jej unikać. Jej ból jest niemal namacalny. Jakby w jej środku tkwiła czarna dziura, która pochłania ją samą i oddziałuje na wszystko wokół, co sprawia, że równocześnie czuję w stosunku do niej litość i złość.

Biedna, biedna Coral. Pomyślcie tylko, jaka to okrutna ironia losu – stracić jedyną przyjazną duszę, kiedy ową duszą jest Plastikowa Simorośl.

A tak przy okazji, o co Ci chodzi z tą złością, Le...

Przypomina mi o tym, że to nie ja go straciłam.

...aha. Ale pamiętajcie, drodzy czytelnicy:

Julian i ja znowu odnaleźliśmy siebie nawzajem. Jest tak, jak gdyby kilka ostatnich tygodni było złym snem i wreszcie widmo Aleksa przestało rzucać cień na nasze szczęście.”

Co powiedziałaś? — pyta Max z ledwo skrywaną agresją.
Coral odwraca wzrok.

Hej, Leno! Chyba znalazłam ci niezły substytut twojego kochania!

Mama Leny stwierdza, że nie ma wyboru i trzeba walczyć, jednocześnie stanowczo oznajmiając Maksowi, że nie chodzi tu o zemstę, lecz przetrwanie.

Pippa przejeżdża ręką po głowie.
Moi ludzie są słabi — mówi wreszcie. — Żywiliśmy się resztkami, szczurami i tym, co udało się znaleźć w lesie.

Wiecie, co najbardziej zachwyca mnie w tym fragmencie? Fakt, że Pippa i cztery setki osłabionych włóczęgów zdołali wykarmić się darami lasu, podczas gdy kilkuosobowa drużyna Raven kona z głodu za każdym razem, gdy Wiesiek znika z horyzontu.

Max nęci Pippę wizją porządnego jadła w Portland, ta rozsądnie zauważa, że naczelną kwestią jest w tej chwili to, czy wymizerowanym ludziom w ogóle uda się do owego Portland dotrzeć.

Ale tu też nie możecie zostać — stwierdza Tack. Pippa przygryza wargę i spogląda na Bestię. Mężczyzna kiwa głową.
On ma rację, Pip — mówi.

Czy ja wiem? Skoro dali sobie radę tuż po ataku, który musiał odcisnąć niezłe piętno na ich psychice, to nie bardzo wiem, dlaczego nie mieliby się wkrótce lepiej zorganizować; Mały Brat najwyraźniej dał sobie spokój z zasadzkami, więc przy odrobinie szczęścia i uporu Pippa z towarzystwem wkrótce przebudują ruiny parkingu na luksusowy apartamentowiec.

Nagle odzywa się stojąca za plecami Pippy kobieta. Jest przeraźliwie chuda, zasuszona.
Pójdziemy. — Jej głos jest zaskakująco mocny i głęboki. Oczy osadzone w zapadniętej, zniszczonej twarzy płoną jak dwa rozżarzone węgle. — Będziemy walczyć.
Pippa powoli wypuszcza powietrze z płuc. A potem kiwa głową.
Zatem dobrze - mówi. — Niech będzie Portland.

...Dlaczego te dwie podejmują decyzję w imieniu kilku setek ludzi?

...I dlaczego ktokolwiek miałby ich posłuchać?

Nowy „obóz” Pippy składa się z wyniszczonych ludzi, którzy od dawna ignorowali jej nawoływania do walki, opuścili Waterbury tylko dlatego, że w przeciwnym razie by zginęli, są w fatalnej kondycji fizycznej i zapewne nie lepszej psychicznej. I oni wszyscy tak chętnie pomaszerują prosto w paszczę lwa, walczyć z systemem, który od dawna mieli w nosie? Nikt nie zaprotestuje? Nikt nie stwierdzi, że nie da rady/nic go to nie obchodzi? Nikt nie oznajmi, że bardzo chętnie, ale on nie jest w stanie doczołgać się do najbliższego strumyczka, nie mówiąc o kilkukilometrowej wycieczce? Nikt nie jest psychicznym wrakiem po przymusowym leżakowaniu pod trupami? 



...Proszę, czy nie moglibyśmy wrócić do czasów „Delirium”, gdzie największym problemem było to, czy Lena zdoła wykręcić się od zabiegu? Drobne, indywidualne dramaty naprawdę wychodzą autorce lepiej i sensowniej niż wielkie, rewolucyjne wątki.

Nasi bohaterowie docierają w końcu do Portland, a tam czeka na nich niespodzianka:

Tyle że teraz to już nie jest zwykłe ogrodzenie. To wielka betonowa ściana, jednolita powierzchnia zabarwiona w blasku jutrzenki na różowo. Z zaskoczenia staję jak wryta.
Co jest, u diabła?
Max, który idzie tuż za mną, o mało na mnie nie wpada.
Nowa konstrukcja - wyjaśnia. — Zaostrzona kontrola graniczna. Zaostrzona kontrola na każdym kroku. Portland ma być wzorem dla innych miast.

Cóż, mogę uważać Freda za karykaturę czarnego charakteru, ale jedno trzeba facetowi oddać: najwyraźniej jako jedyny w całym tym cyrku wie, jak powinien wyglądać właściwy mur graniczny.

Widok nowo wzniesionego muru sprawia, że serce zaczyna tłuc mi się w piersi. Opuściłam Portland niecały rok temu, a ono już zdążyło się zmienić. Chwyta mnie strach, że wszystko będzie inne również po drugiej stronie granicy. Może nie rozpoznam żadnej z ulic. Może nie będę w stanie odnaleźć drogi do domu ciotki Carol.

O, czyli jednak chcesz odnaleźć ciotkę, jak miło...

Może nie będę w stanie odnaleźć Grace.

...nieważne.

I tak, Leno, nie będziesz w stanie odnaleźć drogi do domu, a to z prostej przyczyny – swoimi działaniami najprawdopodobniej doprowadziłaś do tego, że nowym domem Carol i Williama są slumsy, jeżeli nie Krypty.

A do tego martwię się też o Hanę. Zastanawiam się, gdzie będzie, gdy przedrzemy się do Portland (…)

Zapewne w swoim nowym domu, wiesz przecież, że miała wyjść za Hargrove'a.

Ale przypominam sobie, że moja Hana — Hana, którą znałam i kochałam — już odeszła.

A, no to problem z głowy. Jak to dobrze, że na skutek eliminacji została ci tylko jedna osoba, o której los musisz się zatroszczyć! Wprawdzie twoja kuzynka miała dwie dziewczynki, ale rozumiem – Jenny, ze swoimi dziecinnymi złośliwostkami i żuciem gumy, po prostu nie zasługuje na troskę i współczucie.

Nawiasem mówiąc, to, że Lena nie poświęca ani jednej myśli Rachel na tym etapie w ogóle mnie nie dziwi, ciekawa jednak jestem, czy Annabel planuje jakoś skontaktować się ze swoją starszą córką, czy też posiadanie Mary Sue przy boku w zupełności jej wystarczy.

Nie podoba mi się to — oświadczam.
Max spogląda na mnie, a kącik jego ust unosi się w uśmiechu.
Nie przejmuj się — mówi. — Długo już nie postoi. — Puszcza do mnie oko. A zatem będą kolejne bomby. To ma sens. Musimy przecież w jakiś sposób przedostać się do Portland większą liczbą ludzi.

Zapytałabym, co właściwie zamierzacie uczynić po tym, jak już rozwalicie mur dzielący was od najwyraźniej świetnie zorganizowanego miasta, ale znam zakończenie tej książki, więc ów diament zostawimy sobie na właściwą chwilę.

Wysoki, ostry gwizd zakłóca ciszę poranka. To Bestia. Razem z Pippą wysforowali się rano naprzód, na zwiady, by odnaleźć innych Odmieńców, jakiś obóz albo osadę. (…) Las wyrzuca nas na skraju wielkiej polany. Długa, dobrze utrzymana zielona aleja ciągnie się jakieś pół kilometra. Całą jej długość zajmują przyczepy ustawione na pustakach i kawałkach betonu, a także zardzewiałe ciężarówki, namioty i koce zawieszone na gałęziach drzew, by stworzyć prowizoryczny dach. W osadzie, mimo wczesnej pory, już krzątają się ludzie, a w powietrzu czuć zapach dymu z ognisk.

O, brzmi jakby znajomo, ciekawe, czy...

Raven i mama wyprowadzają grupę na polanę. Ja natomiast stoję, jakbym wrosła w ziemię. Julian, uświadamiając sobie, że nie ma mnie wśród wszystkich, wraca po mnie.
O co chodzi? — pyta.
Oczy ma zaczerwienione. Chyba nikt wśród nas nie pracuje tyle co on: chodzi na zwiady, szuka jedzenia i stoi na warcie, gdy reszta śpi.

Niech ten biedak zwiąże się wreszcie z Coral: to chyba jedne naprawdę wartościowe jednostki w tym bajzlu.

Znam... znam to miejsce — odpowiadam. — Już tu kiedyś byłam.
Nie dopowiadam, że z Aleksem. Nie muszę. Błysk w oczach Juliana mówi sam za siebie.

Ha! Trafiłam! To dawny obóz Plastikowej Simorośli!

Idąc, mimowolnie przypatruję się stojącym w rzędzie przyczepom i staram się odnaleźć tę, która należała do Aleksa. Wtedy było lato, środek nocy, a ja byłam przerażona. Jedyne, co pamiętam, to zwijany brezentowy dach. I tak bym go nie rozpoznała z tej odległości.

No, to przynajmniej wyjaśnia jeden fabularny bezsens: w „Delirium” Lena opisywała otoczenie tak, jakby PŚ był jedynym z Odmieńców mogącym pochwalić się lokum lepszym od namiotu, więc zawsze intrygowało mnie, dlaczego nikt nie podebrał mu miejscówki, gdy chłopaczyna przybywał po drugiej stronie ogrodzenia. Wygląda jednak na to, że jego status Gary'ego Stu nie sięgał tak daleko i w obozowisku znalazło się więcej szczęściarzy.

W sercu rozbłyska płomyk nadziei. Może Alex tu jest. Może wrócił w rodzinne strony.

Błagam, nie.

A swoją drogą, z opisów Leny w pierwszym tomie wynikało, że obóz Alexa to raczej kameralna miejscówka. Jak, u diaska, mają się tu zmieścić cztery setki ludzi?!

Nieznajomy mężczyzna, będący chyba kimś w rodzaju lokalnego dowódcy, wita Pippę i oznajmia, że dotarli w samą porę, bowiem akcja zaplanowana jest na jutro; wywołuje to zrozumiałą konsternację naszych, jako że obecnie lwią część brygady stanowią osobnicy z trudem utrzymujący się w pozycji pionowej.

Jutro? — powtarza Pippa z niedowierzaniem. Wymieniają z Tackiem spojrzenia. Julian ściska moją rękę, a mnie ogarnia niepokój. — Dlaczego tak szybko? Jeśli będziemy mieć więcej czasu na zaplanowanie...
I więcej czasu, żeby się najeść — wtrąca Raven. — Połowa naszych ludzi właściwie umiera z głodu. Trudno się spodziewać, by byli w stanie nawiązać wyrównaną walkę.

Ciekawam, czy Pippa lub Raven w ogóle zastanowiły się nad tym, KTO ma nakarmić wszystkich tych nędzarzy. Dziesięć osób z hakiem można jeszcze ugościć, ale prawie pół tysiąca?

Mężczyzna rozkłada ręce.
To nie zależało ode mnie. Wszystko ustalili nasi ludzie z Portland. Jutro mamy największą szansę, by wedrzeć się do miasta. W laboratorium odbywa się jakaś ważna uroczystość i służby porządkowe zostaną ściągnięte z granicy do jej ochrony.

Czyżby szykowała nam się powtórka Akcji Mućka?

Kto wchodzi jako pierwszy? — pyta mama.
Wciąż dopracowujemy szczegóły — odpowiada tamten. — Nie wiedzieliśmy, czy ta wiadomość rozeszła się szerzej wśród naszych i czy możemy liczyć na jakieś wsparcie. — Gdy zwraca się do mamy, jego sposób zachowania zmienia się diametralnie: staje się bardziej formalny, pełen szacunku. Widzę, że jego oczy prześlizgują się po tatuażu na jej szyi, oznaczającym, że była więźniem Krypt. Najwyraźniej wie, co to znaczy, chociaż nie mieszkał w Portland.

No ba; zresztą, matce Mary Sue najwyższy szacunek należałby się tak czy inaczej z samego tytułu wydania na świat głównej bohaterki opka.

Teraz macie wsparcie — mówi mama. Nieznajomy przebiega wzrokiem po grupie. Z lasu na polanę wylewa się coraz więcej ludzi i stoją tak zbici w gromadę w bladym świetle poranka. Mężczyzna wzdryga się, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie sprawę z naszej liczebności.
Jak dużo was jest? — pyta.
Raven uśmiecha się, szczerząc zęby.
Dużo. Oj, dużo.

— Mam nadzieję, że panu Wiesiowi nadal dobrze się powodzi, bo będziemy potrzebowali MNÓSTWA suszonych ziół.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: udajemy się z Haną na przyjęcie.

Zostańcie z nami!

Maryboo

poniedziałek, 13 lipca 2020

Część XXII


HANA
           
Krypty znajdują się przy północnej granicy i stykają z Głuszą oraz Presumpscot River. To dlatego tak wielu więźniom udało się zbiec podczas Incydentów. Wybuchy zniszczyły sporą część murów granicznych. Więźniowie, którzy zdołali wydostać się z cel, uciekli prosto do Głuszy.


Cieniasy. Potrzebowali aż wybuchów, żeby spierdzielić. Prawdziwi profesjonaliści wydziabaliby jakieś górnolotne napisy i przez nie przeleźli.

Po Incydentach Krypty zostały przebudowane i dodano do nich nowe skrzydło. To miejsce zawsze wyglądało koszmarnie, ale teraz jest jeszcze gorzej: stalowo-betonowa dobudowa tworzy dziwaczne połączenie ze starym gmachem z poczerniałego kamienia z jego mnóstwem małych zakratowanych okienek. Dzień jest słoneczny, a niebo ponad wysokim dachem intensywnie niebieskie. Cała ta sceneria wydaje mi się niestosowna: mam poczucie, że to miejsce nigdy nie powinno oglądać światła słonecznego.


Cóż, wieczna burza z piorunami za oknem robi świetną gotycką estetykę i w ogóle byłaby bardzo „on brand”, ale jednak zbyt ciężka do osiągnięcia na dłuższą metę.

Hanka dotarła do Krypt autobusem i całą drogę zastanawiała się, czy to w ogóle jest dobry pomysł. Do samego końca miała ochotę dać za wygraną i wrócić do domu, ale stwierdziła, że jednak nie – muszę albo się uduszę. Oto więc nadszedł czas na następną super tajną i super profesjonalną konspirę.

— Eleanor Latterly?
Kiwam głową. Nie ufam swojemu głosowi. Z kserokopii nie da się rozpoznać zbyt wielu rysów jej twarzy ani szarego koloru włosów. Jeśli jednak strażnik przyjrzy się dokładniej, dostrzeże szczegóły, które nie pasują: wzrost, kolor oczu. Na szczęście tego nie robi.


Czy naprawdę oczekiwanie choćby odrobiny profesjonalizmu i podejrzliwości u strażników to zbyt wiele? I to nie byle gdzie, tylko w Kryptach! Po Incydentach! Błagam, trochę rozumu!

— Co się stało z oryginałem?
— Wylądował w suszarce - odpowiadam szybko. - Musiałam napisać podanie do SWD o nowy.


- To proszę wrócić, jak już pani będzie miała czytelny dokument. A na razie wypierdalać. I to w podskokach.

Z powrotem kieruje wzrok na ksero. Mam nadzieję, że nie słyszy mojego serca, które bije teraz jak oszalałe. Zdobycie kserokopii nie było problemem. Wystarczył szybki telefon do pani Hargrove z propozycją umówienia się na herbatę, dwudziestominutowa pogawędka, chęć skorzystania z toalety, a zamiast tego krótki wypad do gabinetu Freda. Nie mogłam ryzykować, że zostanę rozpoznana jako jego przyszła żona. Jeśli Cassie rzeczywiście tam jest, możliwe, że jakiś strażnik zna też Freda. A gdyby się dowiedział, że węszyłam w Kryptach...
Już raz mi powiedział, że nie powinnam zadawać pytań.


I to jest twoim zdaniem lepszy pomysł? No tak, ale póki co cały czas jechałaś na robieniu z siebie idiotki i liczeniu na generalne olewactwo wszystkich dookoła i się udawało. Co może więc pójść nie tak?

— Sprawy służbowe?
— Nie... odwiedziny.
Strażnik mruczy coś pod nosem. Oddaje mi kartkę i macha na mnie, gdy bramy zaczynają się otwierać z drżeniem.
— Proszę się skierować do kontroli przy punkcie dla odwiedzających — oznajmia burkliwie. Pielęgniarka, która idzie przede mną, rzuca mi zaciekawione spojrzenie. Nie sądzę, żeby tu było wielu odwiedzających. W końcu taki jest cel tego wszystkiego. Zamknąć ich i zostawić. Niech zgniją.
Przechodzę przez dziedziniec oraz ciężkie, zaopatrzone w rygle stalowe drzwi i oto znajduję się w klaustrofobicznym hallu. Spostrzegam tu wykrywacz metali i kilku rosłych strażników.


Bułka z masłem. Taka tajniara jak ty ze wszystkim sobie poradzi.

 — Poproszę o dowód.
Powtarzamy cały rytuał: wsuwam kartkę do okienka i wyjaśniam, że oryginał się zniszczył.
- W czym mogę pomóc? - pyta.
Dopracowywałam swoją historię starannie przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny, ale słowa i tak wydobywają się z moich ust niepewnie.
- Przyszłam... przyszłam odwiedzić ciotkę.
- Wie pani, na którym przebywa oddziale?
Kręcę głową.
- Nie... nawet nie wiedziałam, że tu jest. To znaczy dopiero się dowiedziałam. Przez większość życia myślałam, że nie żyje. - Kobieta nie reaguje na to oświadczenie.
- Jak się nazywa?
- Cassandra. Cassandra 0'Donnell. - Zaciskam dłonie w pięści i skupiam się na bólu przepływającym mi przez ręce, gdy kobieta wstukuje jej imię do komputera. Nawet nie jestem pewna, czy wolałabym, żeby je znalazła, czy nie.
Strażniczka kręci głową. Ma wodniste niebieskie oczy i szopę blond włosów, które w tym świetle wydają się tak samo szare jak ściany.


Chyba bym się przewróciła z szoku, gdyby któraś ze strażniczek/urzędniczek/pionków systemu nie była jakąś maszkarą.
BTW, Cassie nie jest jakoś mocno starsza od Hanki, więc czemu ciotka? Nie twierdzę, że to się nie zdarza, sama jestem ciotką kobitki o 2 lata młodszej ode mnie, ale skoro to i tak ściema, to nie mogła być bardziej wiarygodna?


- Nic nie ma. Wie pani, kiedy została do nas przyjęta?
Jak dawno temu zniknęła Cassie? Na zaprzysiężeniu Freda usłyszałam, że nie ma żony od trzech lat. Postanawiam strzelać.
- Styczeń albo luty. Trzy lata temu.
Kobieta wzdycha i wstaje z krzesła.
- Skomputeryzowaliśmy się dopiero w zeszłym roku.
Znika mi z oczu, a potem wraca z wielką, oprawioną w skórę księgą. Kładzie ją z hukiem po swojej stronie lady, przerzuca kilka kartek, a potem otwiera okienko i przesuwa księgę w moją stronę.
— Styczeń i luty — mówi krótko. — Wszystko jest ułożone według daty. Jeśli się u nas pojawiła, na pewno będzie tutaj.

Hanka przegląda księgę przyjęć, ale żadnej Cassandry w niej nie ma. Dziewczyna poci się ze zdenerwowania, ale się nie poddaje. Aż tu wtem!

A wtedy widzę imię, które przykuwa mój wzrok: Melanea O. Melanea. Tak miała na drugie Cassandra. Dowiedziałam się tego z rozmowy podsłuchanej na zaprzysiężeniu Freda i widziałam na liście skradzionym z jego gabinetu.
— O, tutaj — mówię. To by miało sens. Fred nie wpisał jej pod prawdziwym imieniem, w końcu chodziło w tym wszystkim o to, by zniknęła.
Zwracam jej księgę przez okienko. Wzrok kobiety przesuwa się od imienia do przypisanego jej numeru: 2225.

 - No chwilunia, przed chwilą mówiła pani o jakiejś Cassandrze, a tutaj jak byk napisano Melanea. To jak się w końcu nazywa pani ciotka? Coś pani kręci.Wytłumaczy mi pani, o co chodzi? I niech mi pani pokaże swoje dokumenty.

Wstukuje go do komputera, powtarzając numer po cichu.
— Oddział B oznajmia. — Nowe skrzydło. - Wpisuje do komputera kilka dodatkowych poleceń i drukarka za jej plecami z drżeniem budzi się do życia, po czym wypluwa małą białą naklejkę z napisem: ODWIEDZAJĄCY - ODDZIAŁ B. Podaje mi ją przez okienko wraz z inną, cieńszą, oprawioną w skórę książką. — Proszę wpisać w rejestrze swoje nazwisko i dzisiejszą datę oraz zaznaczyć nazwisko osoby, którą pani odwiedza. Plakietkę przykleja się na piersi. Musi być cały czas widoczna. Musi też pani zaczekać na eskortę. Proszę iść do kontroli bezpieczeństwa, a ja zaraz wezwę kogoś, kto panią odbierze.

Jeżu, jakie to wszystko proste. Zero napięcia, zero niebezpieczeństwa, wszystko idzie jak po maśle. Gdzie ten straszny reżim i system, z którym nie wygrasz, skoro zabezpieczenia można obejść zwykłą wymiętą kserokopią czyichś dokumentów? Nikt cię o nic więcej nie zapyta, nawet się nie przyjrzy pomimo zamieszek, ucieczek więźniów, problemów z odmieńcami i sympatykami.

Odbębnia swoją przemowę szybko i jednostajnym głosem. Wyciągam z torby długopis i wpisuję do rubryczki „Eleanor Latterly", modląc się, by kobieta nie porównała podpisu z dowodem.


Książka wizyt jest bardzo cienka. Tylko trzech odwiedzających pojawiło się tutaj w zeszłym tygodniu. Ręce zaczynają mi się trząść. Mam problem ze zdjęciem kurtki, gdy strażnicy każą mi ją położyć na taśmę. Moja torba i buty także lądują na tacce i wędrują do kontroli, a ja sama muszę stanąć z rozłożonymi rękami i nogami, tak jak pielęgniarka, podczas gdy jeden z mężczyzn przesuwa detektorem między moimi nogami i po piersiach.
— W porządku — mówi i schodzi na bok, bym mogła przejść dalej. Tuż za kontrolą bezpieczeństwa znajduje się niewielka poczekalnia, a w niej kilka plastikowych krzeseł i stolik. Za nią widzę rozgałęziające się korytarze i znaki wskazujące drogę do różnych oddziałów i części kompleksu. W rogu stoi telewizor z wyłączonym dźwiękiem: audycja polityczna. Odwracam szybko wzrok na wypadek, gdyby na ekranie pojawił się Fred.
W moją stronę zmierza korytarzem pielęgniarka z rzadkimi czarnymi włosami i tłustą, świecącą cerą. Ma na sobie niebieskie szpitalne chodaki i kwiecisty uniform. Na wizytówce widnieje jej imię: JEN.

Naprawdę te zagrywki ładny-dobry, brzydki-zły są ograne i bzdurne. Tłusta cera, nieładne włosy? Na kilometr widać, że to dziwka systemu.  

Brzydka i do tego wiecznie sapiąca pielęgniarka prowadzi Hankę na oddział, tłumacząc, że będzie musiała zostawić torebkę i buty przed wejściem, bo nawet na sznurówce pacjent potrafi się powiesić.


— Przyszłam odwiedzić Melaneę. — Spoglądam na twarz pielęgniarki, by sprawdzić, czy to imię coś jej mówi. — Numer 2225 — dodaję.
Najwyraźniej ludzie funkcjonują w Kryptach tylko jako numery, ponieważ widać, że teraz pielęgniarka wie, o kim mowa.
— Nie sprawi pani kłopotów - mówi konspiracyjnym szeptem, jakby zdradzała mi wielki sekret. — Jest cichutka jak myszka. No, może nie zawsze. Pamiętam jej pierwsze miesiące, ciągle krzyczała i krzyczała: „Nie powinno mnie tu być! Wcale nie oszalałam!". — Kobieta śmieje się. — Jasne, wszyscy tak mówią. A kiedy zaczniesz ich słuchać, zaleją cię historiami o pająkach i zielonych ludzikach.
— Czy to znaczy... to znaczy, że ona jest chora psychicznie? — pytam.
— Nie byłoby jej tutaj, gdyby było inaczej, co nie? - odpowiada Jen. Najwyraźniej nie oczekuje ode mnie odpowiedzi. Dochodzimy do kolejnych podwójnych drzwi, oznaczonych napisem: ODDZIAŁ B: PSYCHOZY, NEUROZY, HISTERIA.

Eee, histeria to dość przestarzałe określenie. Odchodzi się od używania tego określenia, no chyba że w języku potocznym. Ale to jest oddział psychiatryka a nie rozmowa między dwoma kumpelami. Czyżby w świecie Małego Brata lekarze dalej myślą, że macica źródło wszelakich dolegliwości?

— Proszę sobie wziąć pantofle — kontynuuje pogodnym tonem, wskazując ręką.
Przed wejściem znajduje się ławka i mała drewniana półka, na której leży kilka par szpitalnych pantofli. Meble są wyraźnie stare, co wygląda dosyć dziwnie pośrodku tej całej
lśniącej bieli.
— Proszę zostawić tutaj buty i torbę. Niech się pani nie martwi, nikt ich stąd nie weźmie. Przestępcy siedzą w starych oddziałach. — Znowu wybucha śmiechem.
Siadam na ławce i męczę się ze sznurówkami, żałując, że nie włożyłam trzewików albo balerinek. Palce mam niezdarne.
— A więc krzyczała? — wypytuję ją. — To znaczy na początku, gdy się tu znalazła.
Pielęgniarka przewraca oczami.
— Twierdziła, że mąż chciał ją wykończyć. Wmawiała każdemu, kto chciał jej słuchać, że to spisek.
Moje ciało sztywnieje. Przełykam ślinę.
— Wykończyć? To znaczy?
— Proszę się nie martwić. — Jen macha ręką. — Szybko się uspokoiła. Tak jak większość z nich. Zażywa regularnie lekarstwa, nie sprawia nikomu problemu. — Klepie mnie po ramieniu. — Gotowa?
Jestem w stanie tylko kiwnąć głową, aczkolwiek ostatnią rzeczą, którą mogę o sobie teraz powiedzieć, to właśnie, że jestem gotowa. Całe moje ciało aż pali się do tego, by się odwrócić i uciec. Ale odważnie ruszam za Jen przez podwójne drzwi do kolejnego korytarza, podobnie nieskazitelnie białego jak ten, przez który właśnie przeszłyśmy. Po jego obu stronach znajdują się białe drzwi bez szyb. Każdy krok wydaje się cięższy od poprzedniego. Czuję przez cienkie pantofle chłód podłogi i za każdym razem, gdy stawiam na niej stopę, zimno przebiega aż po mój kręgosłup. Zbyt szybko dochodzimy do sali oznaczonej numerem 2225. Jen dwa razy stuka do drzwi, mocno, ale nie wydaje się czekać na odpowiedź. Zdejmuje kartę wejściową z szyi i przykłada ją do czytnika po lewej stronie.
— Po Incydentach wprowadzili nowy system. Pomysłowe, nie? — I kiedy zamek rozsuwa się z kliknięciem, mocno popycha drzwi.

Może i tak, ale wchodzących i tak się nie sprawdza, więc o kant dupy to wszystko.

— Masz gościa — woła radośnie, wchodząc do pokoju.
Ostatni krok jest najtrudniejszy. Przez chwilę wydaje mi się, że nie będę w stanie go wykonać. Zmuszam się do wejścia. A gdy wreszcie znajduję się w środku, całe powietrze opuszcza moje płuca.
Siedzi w kącie na plastikowym krześle z zaokrąglonymi brzegami, wyglądając przez małe okno, w którym tkwią grube żelazne kraty. Nie odwraca się, gdy wchodzimy, ale widzę jej
profil podkreślony wpadającym z zewnątrz światłem: mały zadarty nosek, drobne, foremne usta, długie rzęsy, kształtne różowe ucho i czystą bliznę po zabiegu tuż pod nim. Włosy ma jasne, długie, rozpuszczone, sięgają niemal pasa. Ma pewnie jakieś trzydzieści lat.
Jest piękna. I podobna do mnie.

Dobrze, że poczucie własnej wartości Hanki nie opuszcza. Fredek ewidentnie ma typ. Na jego nieszczęście typ ten to nie tylko ładna blondyna, ale ładna blondyna sprawiająca spore problemy. Stary, zmień typ, może wyjdzie ci to na zdrowie.

Czuję szarpnięcie w żołądku.
— Dzień dobry — mówi głośno Jen, jak gdyby bez tego Cassandra nie była w stanie nas usłyszeć, chociaż pokój jest niewielki. Jest za mały, żeby swobodnie pomieścić nas trzy, i chociaż w środku nie ma niczego poza łóżkiem, krzesłem, umywalką i ubikacją, wydaje się zatłoczony. — Przyprowadziłam ci kogoś. Co za niespodzianka, prawda?
Cassandra nie odzywa się. W ogóle nie zwraca na nas uwagi. Jen ostentacyjnie przewraca oczami i mówi do mnie bezgłośnie: „przepraszam". A na głos:
— No co ty. Nie bądź niemiła. Odwróć się i przywitaj jak grzeczna dziewczynka.
Wtedy Cassie rzeczywiście się odwraca, tyle że jej oczy mnie tylko omiatają i zatrzymują się dopiero na Jen.
— Czy mogę prosić o tacę? Nie jadłam dzisiaj śniadania.
Jen kładzie ręce na biodrach i mówi z przesadnym wyrzutem, jak gdyby zwracała się do dziecka:
— To było głupie z twojej strony, co nie?
— Rano nie byłam głodna — odpowiada Cassie. Jen wzdycha.
— Masz szczęście, że jestem dzisiaj w dobrym humorze. — Puszcza oko. — Mogę panią zostawić na chwilę? — To pytanie skierowane jest do mnie.
-Ja...
— Proszę się nie martwić — wyjaśnia mi. — Jest nieszkodliwa. — Podnosi głos i zaczyna szczebiotać jak do dziecka: — Zaraz będę z powrotem. Bądź grzeczną dziewczynką. Nie sprawiaj problemów swojemu gościowi. — Znowu odwraca się do mnie. - Gdyby były jakieś kłopoty, proszę po prostu nacisnąć alarm przy drzwiach.

Może i Cassie zachowuje się potulnie, ale nie wiadomo, co może się stać, więc zostawianie jej sam na sam z nowym gościem to jednak trochę ryzykowne. Hanka może nie zdążyć nacisnąć alarmu. Albo oglądam za dużo thrillerów, horrorów itp. Tzn. my wiemy, że Cassie nic tak naprawdę nie jest, ale Jen tego nie wie. Nie mam pojęcia, jakie są procedury odwiedzin w szpitalu psychiatrycznym, może przesadzam. Ale to w końcu te słynne Krypty, lepiej dmuchać na zimne. Ale jakże to wszystko wygodne dla Hanki. Podejrzewam, że przy świadku nie mogłaby zadać żadnego naprawdę ważnego pytania Cassie z oczywistych powodów.

Zanim mam szansę odpowiedzieć, kobieta wychodzi na korytarz i zamyka za sobą drzwi. Słyszę kliknięcie blokady zamka. Mimo tłumiącego efektu remedium czuję ostre ukłucie strachu. Przez chwilę panuje cisza. Staram się przypomnieć sobie, co chciałam jej powiedzieć. Fakt, że ją odnalazłam — tę tajemniczą kobietę — jest tak poruszający, że nagle nie mam pojęcia, o co mogłabym ją zapytać. Spogląda na mnie. Jej oczy są piwne, bardzo jasne. Inteligentne. To nie są oczy wariatki.

Cóż, osoby chore psychicznie nie tylko mogą mieć inteligentnie wyglądające oczy, ale po prostu mogą być inteligentni i to bardzo. To się absolutnie nie wyklucza.

— Kim jesteś? — Teraz, gdy Jen wyszła z pokoju, jej głos przybiera oskarżycielski ton. — I co tu w ogóle robisz?
— Nazywam się Hana Tate — odpowiadam. Biorę głęboki oddech. — W przyszłą sobotę wychodzę za Freda Hargrove'a.
Między nami rozciąga się cisza. Mierzy mnie wzrokiem i zmuszam się, by stać nieruchomo.

- No, laska, to ja ci życzę powiedzenia. Będzie ci bardzo potrzebne. Bardzo.

— Gust mu się nie zmienił — stwierdza obojętnym tonem, po czym znowu odwraca się do okna.
— Błagam. — Głos zaczyna mi się łamać. W gardle mi zaschło. — Chciałabym wiedzieć, co się wydarzyło.
Jej ręce ciągle spoczywają na kolanach. Musiała doskonalić tę sztukę przez lata: siedzenie bez ruchu.
— Jestem wariatką — mówi bezbarwnym głosem. — Nie powiedzieli ci tego?
— Nie wierzę w to — odpowiadam, i taka jest prawda, nie wierzę. Teraz, kiedy z nią rozmawiam, wiem na pewno, że jest zupełnie zdrowa psychicznie. — Chcę poznać prawdę.

Po jednym spojrzenia i trzech zdaniach nie powinno się być zbyt pewnym, ale w fikcji uwielbiają tę kliszę.

— Po co? — Odwraca się do mnie znowu. — Dlaczego tak ci na tym zależy?
Żeby nie przytrafiło się to i mnie, żebym mogła temu zapobiec. To jest prawdziwy, egoistyczny powód. Ale nie mogę tego powiedzieć na głos. Ona nie ma żadnego interesu,
żeby mi pomóc. Nie jesteśmy stworzeni do pomagania obcym. Zanim przychodzi mi do głowy jakaś odpowiedź, Cassie wybucha śmiechem: suchym dźwiękiem, jak gdyby długo nie używała krtani.
— Chcesz wiedzieć, co takiego zrobiłam, tak? Chcesz się upewnić, że nie popełnisz tego samego błędu?
— Nie — odpowiadam, aczkolwiek Cassie ma rację. — To nie to, co...
— Nie martw się — mówi. — Rozumiem. — Przez jej twarz przebiega uśmiech. Spogląda na swoje ręce. — Zostałam sparowana z Fredem, gdy miałam osiemnaście lat — zaczyna. — Nie poszłam na studia. Był ode mnie starszy. Mieli problem ze znalezieniem dla niego pary. Był wybredny. Pozwolono mu na to ze względu na pozycję jego ojca. Wszyscy mówili, że mam szczęście. — Wzrusza ramionami. — Byliśmy małżeństwem przez pięć lat.
Zatem Cassie musi być młodsza, niż myślałam.
— Co poszło nie tak? — pytam.
— Znudził się mną — oznajmia twardo. Patrzy mi w oczy. — I byłam dla niego ciężarem. Wiedziałam za dużo.

Cóż za rewelacja, wszyscy są zdziwieni.

— Wiesz, co lubił robić, gdy był mały? Wabił okoliczne koty na swoje podwórko: dawał im mleko, karmił rybami, zdobywał ich zaufanie. A potem je truł. Lubił obserwować, jak umierają.

Nie wiem, czy o tym przypadkiem wcześniej nie wspominałam (zakładam, że pewnie tak), ale jak zaczynałam czytać tę miernotę, to już na samym początku wątku Fredka, widząc jego karykaturalne złolstwo, zażartowałam w wiadomości do Mary:

Skoro już w scenie samochodowej jest pół sekundy od maniakalnego śmiechu, to może być tylko lepiej:). Za chwilę pewnie zacznie na oczach Hany dusić takie małe, puszyste kaczuszki i topić kocięta.



Byłam blisko. Mówcie mi Nostradamus.

Pokój wydaje się jeszcze mniejszy niż przedtem, ciasny i duszny. Cassie odwraca się, by znowu na mnie popatrzeć. Jej spokojne, pewne spojrzenie zbija mnie z tropu. Zmuszam się, by nie odwrócić wzroku.
— Mnie też truł — mówi. — Chorowałam przez długie miesiące. Wreszcie mi o tym powiedział. Dodawał mi rycyny do kawy. Tylko tyle, żebym była chora, leżała w łóżku, była od niego zależna. Powiedział mi to, bym wiedziała, do czego jest zdolny. — Chwila milczenia. — Zresztą zabił też swojego ojca.
Po raz pierwszy przychodzi mi do głowy, że może jednak rzeczywiście jest szalona. Może pielęgniarka miała rację: może to rzeczywiście miejsce dla niej. Chwytam się tej myśli jak deski ratunku.
— Ojciec Freda zginął podczas Incydentów. Został zabity przez Odmieńców.
Cassie spogląda na mnie z politowaniem.
— Wiem o tym. — Jak gdyby czytała w moich myślach, dodaje: — Mam oczy i uszy. A pielęgniarki gadają. I oczywiście byłam w starym skrzydle, kiedy wybuchły bomby.
— Znowu spogląda na swoje ręce. — Uciekło wtedy trzystu więźniów. Kolejnych kilkunastu zostało zabitych. Nie miałam tyle szczęścia, żeby znaleźć się w którejś z tych grup.
— Ale co to ma wspólnego z Fredem? — pytam jękliwie.
— Wszystko — odpowiada ostro. — Fred chciał, żeby doszło do Incydentów. Chciał, żeby wybuchły bomby. Współpracował z Odmieńcami, pomógł im to zaplanować.
To nie może być prawda. Nie chcę jej wierzyć. I nie uwierzę.
— To nie ma żadnego sensu.
— Ależ ma, wszystko to zostało starannie przemyślane. Fred musiał to planować od lat. Współpracował z AWD, oni mieli taki sam pomysł. Fred chciał udowodnić, że jego ojciec mylił się co do Odmieńców, pragnął też jego śmierci. Wtedy okazałoby się, że Fred ma rację, a do tego zostałby burmistrzem.




Na wspomnienie AWD przechodzą mnie ciarki. W marcu podczas ogromnego wiecu w Nowym Jorku tłum zaatakowali Odmieńcy, zabijając dwustu uczestników i dużo więcej raniąc. Wszyscy porównywali to do Incydentów i przez wiele tygodni ochrona wszędzie była zaostrzona: skanowanie dowodów, przeszukiwanie samochodów, naloty na domy i podwojone patrole na ulicach. Ale pojawiły się też inne głosy. Niektórzy twierdzili, że Thomas Fineman, przewodniczący AWD, wiedział, co ma się wydarzyć, i pozwolił na to. A potem, dwa tygodnie później, został zamordowany.

Odmieńcy robią ostre deale z ewidentnymi złolami i wychodzą na nich jak Zabłocki na mydle. Boru, niech tam ktoś wreszcie zacznie być kompetentny. Incydenty były co najwyżej średnim sukcesem, biorąc pod uwagę represje, wjazd na Głuszę i bombardowania, jakie później nastąpiły. Nie ma to jak eskalacja, na którą się nie jest przygotowanym!

 Nie wiem, w co mam wierzyć. Uczucie, którego nazwy zdążyłam już zapomnieć, przyprawia mnie o ból w piersi.
— Lubiłam pana Hargrove'a — mówi Cassandra. — Było mu mnie żal. Wiedział, jaki jest jego syn. Odwiedzał mnie czasami po tym, gdy Fred mnie tu zamknął. Mąż miał ludzi, którzy zaświadczyli, że jestem obłąkana. Przyjaciół. Lekarzy. Skazali mnie na życie w tym miejscu. — Wskazuje na ten mały biały pokój, swój grób za życia. — Ale pan Hargrove wiedział, że nie jestem wariatką. Opowiadał mi, co się dzieje za tymi murami. Znalazł moim rodzicom dom na Deering Highlands. Fred ich także chciał uciszyć. Myślał pewnie, że im powiedziałam... Myślał pewnie, że wiedzą to, co ja. — Kręci głową. — Ale nie powiedziałam im. Nie wiedzą.
A więc rodzice Cassie zostali zmuszeni do przeprowadzki na Deering Highlands, tak jak rodzina Leny.
— Tak mi przykro. — To jedyne, co przychodzi mi do głowy, choć wiem, jak banalnie brzmi.
Cassie zdaje się mnie nie słyszeć.
— Tamtego dnia, kiedy wybuchły bomby, pan Hargrove był tu z wizytą. Przyniósł mi czekoladę.

Nic nie mam do czekolady, to wszak dosłownie słodki gest. Ale jako szycha nie mógł zrobić absolutnie nic, żeby jej pomóc się stamtąd ulotnić? Pociągnąć po cichu jakieś sznurki? Tak bardzo bał się syna? Czy Fredek to jakiś nowy Damien Thorn czy co?

 Odwraca się do okna. Zastanawiam się, o czym teraz myśli. Jest znowu zupełnie nieruchoma, jej profil okala przyćmione światło słońca. — Słyszałam, że próbował zaprowadzić porządek. A wtedy mnie było żal j e g o. Zabawne, prawda? Jak widać, Fred w końcu dopadł nas oboje.

Cóż, przynajmniej Fredek nie jest całkiem niekompetentny w byciu czarnym charakterem. He gets shit done! Brawo Fredziodamienku, brawo!

— No, wróciłam! Lepiej późno niż wcale! Podskakuję na dźwięk głosu Jen. Odwracam się. Kobieta wchodzi do celi z plastikową tacą, na której stoi plastikowy kubek z wodą i mała plastikowa miska grudkowatej owsianki. Schodzę jej z drogi, gdy niedbale kładzie tacę na łóżku. Dostrzegam, że sztućce też są plastikowe. Oczywiście, nie dają im metalu. Ani noży.
Przypomina mi się mężczyzna powieszony na sznurówkach, zamykam powieki i zamiast tego myślę o zatoce. Obraz rozbija się o fale. Znowu otwieram oczy.
— To co? - pyta Jen radosnym tonem. - Apetycik wrócił?
— Może zjem trochę później — odpowiada Cassie miękko. Jej spojrzenie wciąż utkwione jest w przestrzeni za oknem. -Już nie jestem głodna.
Jen spogląda na mnie i przewraca oczami, jak gdyby chciała westchnąć: ech, ci wariaci.

I tak kończy się dzisiejszy odcinek. Nie dowiedzieliśmy się niczego naprawdę szokującego, jedynie ukartowanie śmierci Hargrove’a seniora przez Fredziodamienka mogło nie przyjść wcześniej do głowy. No ale też nikt się pewnie nie spodziewał jakiejś super skomplikowanej, wyrafinowanej intrygi, to przecież Oliver. Subtelna jak radziecki czołg.

To wszystko na dziś. W następnej analizie matka i córka spędzają razem quality time, pojawiają się też stare i nowe twarze.

Do zobaczenia!

Beige