HANA
O,
cześć Hanka, czyli będziemy się teraz męczyć z Tobą? Cóż, to i tak lepsze niż
wylądować w głowie takiego np. Liściostfora lub Raven.
Chcecie poznać mój mroczny, głęboko skrywany sekret? W szkółce niedzielnej oszukiwałam na sprawdzianach. Nie byłam w stanie przebrnąć przez Księgę SZZ nawet jako dziecko. Jedyny jej rozdział, który w ogóle mnie zainteresował, to Podania i legendy, zbiór ludowych opowieści o tym, jak wyglądał świat przed remedium. Moja ulubiona, Historia o Salomonie, brzmi następująco:
Ohohohoho,
uwielbiam ten fragment.
Dawno, dawno temu, w czasach choroby, przed obliczem króla Salomona stawiły się dwie kobiety, przynosząc z sobą niemowlę. Każda z nich zapewniała, że dziecko należy do niej, i każda zaciekle broniła swojej sprawy, twierdząc, że umarłaby z żalu, jeśli oddano by je tej drugiej.Król Salomon wysłuchał argumentów obu kobiet, po czym ogłosił, że zna rozwiązanie, które zadowoli wszystkich, i wygłosił następujący wyrok:— Przetniemy dziecko na pół. Dzięki temu każda z was otrzyma jego część.Obie kobiety uznały że tak będzie słusznie, przyprowadzono więc kata i ten toporem rozrąbał dziecko na pół.Dziecko nie zapłakało, nawet nie zakwiliło, a kobiety przyglądały się temu spokojnie. Na posadzce pałacu pozostała zaś plama krwi, której nikt przez następne tysiąc lat nie był w stanie zmyć ani wywabić żadną istniejącą na ziemi substancją...
Jak
pierwszy raz czytałam to ksioopko, ubawiłam się setnie, czytając, ekhm, legendę
o królu Salomonie i mieczu w kamie…, znaczy w dziecku. Jak rozumiem, to miało
być tragiczne, dramatyczne i fokle, ale ta cała scenka jest po prostu
przezabawna. Wyobraźcie sobie ten spokój dwóch lasek i Salomona, podczas całego
zajścia. No Monty Python po prostu. Hm, zastanawia mnie, czy kat ciął wzdłuż,
czy wszerz, jak myślicie? Bardziej sprawiedliwe byłoby, gdyby każda dostała
podobny kawałek, a nie jedna dupsko, a druga głowę. To są, proszę państwa,
analizatorskie rozkminy, do których zmusza mnie pani ałtorka.
Nie
dość, że historyjka nie ma żadnego sensu, to jakim cudem Małemu Bratu udało się
przepchnąć coś tak karykaturalnego i absurdalnego jako propagandę, kiedy
jeszcze oddychali ludzie pamiętający
oryginał? I jak to zezwolenie na zabicie dziecka ma być dowodem delirki, skoro
delirka to MIŁOŹDŹ? Z MIŁOŹDŹI pozwoliły przerąbać tego malucha? Ja wiem, że to
nie ta analiza, ale muszę wyciągnąć pewną legendarną odznakę, która należy się Oliver za
ten fragment:
Musiałam mieć jakieś osiem czy dziewięć lat, gdy przeczytałam ten fragment po raz pierwszy, i naprawdę mnie poruszył. Przez wiele dni nie mogłam wygnać z głowy obrazubiednego dziecka. Ciągle wyobrażałam sobie, jak leży na posadzce rozcięte na pół niczym okaz motyla przypięty za szybą.
Boru,
ale jestem EVUL.
Najwspanialsze w tej historii jest to, że jest prawdziwa. Mam na myśli to, że jeśli nawet nie zdarzyła się n a p r a w d ę — a wciąż toczą się dyskusje, czy Podania i legendy są wierne faktom — to ukazuje świat takim, jakim on rzeczywiście jest. Pamiętam, że czułam się jak to dziecko: rozdarta wewnętrznie, rozszczepiona na pół, zawieszona między obowiązkiem a pragnieniem. Taki właśnie jest świat choroby. Taki właśnie był dla mnie, zanim zaaplikowano mi remedium.
Jestem
chyba za głupia, bo nie ogarniam związku? Co ma rozrąbane dziecko do świata
jako takiego? Przecież ta historia, przynajmniej bardziej sensowny oryginał,
mówi o czymś zupełnie innym. A nawet i ten nowy debilizm to raczej potępienie
zachłanności i postawy psa ogrodnika. Chociaż co to ma wspólnego z delirką,
dalej nie wiem, niech mi to ktoś, kto się dobrze zna na metaforach, wytłumaczy. Bardzo
proszę.
Za dwadzieścia jeden dni wyjdę za mąż. Mama wygląda, jakby miała się rozpłakać, i w sumie nie miałabym nic przeciwko temu. W całym swoim życiu widziałam ją płaczącą tylko dwa razy: raz, kiedy złamała nogę w kostce, i drugi raz w zeszłym roku, kiedy po zamieszkach, które przetoczyły się przez nasze miasto, okazało się, że protestujący przedarli się przez ogrodzenie, zniszczyli nasz trawnik i rozebrali jej śliczny samochód na kawałki.
Oh,
the horror!!! Cóż, nie zrobili wam krzywdy, ale samochód już nie nadaje się
nawet na krasnala ogrodowego! Rzeczywiście, straszne. BTW, protestujący naprawdę mieli czas, żeby bawić
się w domorosłego mechanika?
Jednak moje nadzieje okazują się płonne, bo ostatecznie mama mówi tylko:— Wyglądasz uroczo, Hana. -I dodaje: - Jest trochę za szeroka w pasie.
Hanka
z matką są na przymiarce sukni ślubnej. Nie zgadzają się co do rękawów.
— Całe miasto będzie oglądać ceremonię — mówi [właścicielka salonu sukni slubnych - przyp. Beża].— Cały kraj - poprawia ją mama.— Podobają mi się te rękawy — oznajmiam i niemal dodaję: to w końcu mój ślub. Ale to już nie jest prawdą, nie po styczniowych Incydentach i śmierci burmistrza Hargrove'a.Teraz mój ślub należy do społeczeństwa. To właśnie słyszę zewsząd od kilku tygodni.Wczoraj odebraliśmy telefon z Krajowej Agencji Prasowej z pytaniem, czy będą mogli odkupić od nas materiał filmowy albo przysłać własną ekipę do nakręcenia ceremonii. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nasz kraj potrzebuje symboli.
Haneczka
wychodzi za grubą rybę, przyszłego burmistrza, człowieka, który mi osobiście
dostarczył wiele loli i facepalmów. Nie chcę za dużo spoilerować, ale Thomas Fineman i Grzesio Ikea to przy nim zrównoważone postacie.
Stoimy naprzeciwko trójdzielnego lustra; zmarszczone brwi mojej mamy odbijają się pod trzema różnymi kątami.— Pani Killegan ma rację — mówi, dotykając mojego łokcia. — Może spróbujemy z rękawem trzy czwarte, co ty na to?Wiem, że lepiej się nie kłócić. Trzy odbicia kiwają głową jednocześnie, trzy identyczne dziewczyny z identycznymi warkoczami w trzech identycznych, białych, sięgających do ziemi sukienkach. Już teraz ledwo siebie poznaję. Suknia i jasne światła w przymierzalni zupełnie mnie przeobraziły. Przez całe życie byłam Haną Tate. Ale dziewczyna w lustrze to już nie ona. To Hana Hargrove, przyszła żona przyszłego burmistrza i symbol wszystkiego, co jest słuszne w wyleczonym świecie. Wzór dla każdego.
I,
zapewne, wcale ci się to nie podoba. Czeka nas więc morze angstu i wewnętrznego
rozdarcia na wzór owego brzdąca z legendy. Super.
— Sprawdzę, co mam na zapleczu — mówi pani Killegan.— Znajdę ci coś w innym stylu, tak dla porównania. — Sunie po wydeptanym szarym dywanie i znika w magazynie. Przez otwarte drzwi widzę dziesiątki sukienek w plastikowych foliach zwisające bezwładnie z wieszaków.Mama wzdycha. Siedzimy tu już od dwóch godzin, a ja zaczynam się czuć jak strach na wróble: wypchany, poznaczony szwami i najeżony szpilkami. Mama siada na wypłowiałym stołeczku obok luster i trzyma swoją torebkę sztywno na kolanach, tak żeby nie dotknęła dywanu. Lokal pani Killegan był od zawsze najpopularniejszym salonem sukni ślubnych w Portland, ale i jego nie ominęły długofalowe skutki Incydentów, a dokładnie działań w dziedzinie bezpieczeństwa, jakie w następstwie zamieszek podjął rząd. Właściwie każdy ma mniej pieniędzy, i to widać. Jedna z wiszących u sufitu żarówek nie działa, a sklep śmierdzi stęchlizną, jak gdyby od dawna nie był porządnie sprzątany. Tapeta w pewnym miejscu wybrzusza się od wilgoci, a wcześniej zauważyłam wielką brązową plamę na jednej z pasiastych sof. Pani Killegan spostrzegłszy, że gapię się w tamtą stronę, rzuciła na nią chustę, by ukryć skazę.
I,
jak rozumiem, jest to jedyny salon sukni ślubnych w całym mieście? No tak, ale skoro ten był najlepszy, to boję się myśleć, jak wyglądają pozostałe. Post-apo po prostu. Cóż za upodlenie,
żeby narzeczona takiej szychy musiała się zaopatrywać w kieckę w takiej
melinie. No chyba się zaraz popłaczę. Ale to, że właścicielki nie stać na gruntowny
remont, nie oznacza, że nie może posprzątać porządnie, a sof nie przykryć
jakimiś narzutami.
- Naprawdę wyglądasz cudownie, Hana - mówi mama.- Dziękuję - odpowiadam. Może zabrzmi to zarozumiale, ale wiem, że rzeczywiście tak jest.To także zmieniło się po zabiegu. Zanim zostałam wyleczona, mimo że ludzie od zawsze mówili mi, iż jestem ładna, wcale się tak nie czułam. Po remedium zaś mur wewnątrz mnie runął. Teraz widzę, że nie ma co zaprzeczać: jestem po prostu piękna.
Remedium
leczy z kompleksów? Wow, niezły szit, ma tyle zastosowań i żadnego sensu.
Ale to nie ma już dla mnie znaczenia.
Oj,
nie jestem tego tak do końca pewna.
- Oto one. - Pani Killegan wyłania się z zaplecza z pękiem przewieszonych przez ramię, owiniętych w plastik sukien. Mimowolnie z mojej piersi wyrywa się jęk. Pani Killegan kładzie mi rękę na ramieniu. - Nie martw się, kochaneńka - mówi. - Znajdziemy dla ciebie idealną suknię. W końcu po to tu jesteśmy, prawda?Układam usta w uśmiech, a ładna dziewczyna w lustrze uśmiecha się razem ze mną.- Oczywiście — odpowiadam.Idealna suknia. Idealny mąż. Idealne, szczęśliwe życie. Doskonałość jest obietnicą, a zarazem potwierdzeniem, że nasza droga jest słuszna.
Doskonałość
to również bida, stęchlizna i plamy na kanapie. No coś tu się kupy nie trzyma.
Lokal pani Killegan znajduje się w starym porcie. Gdy więc wychodzimy na ulicę, w nozdrza uderza mnie znajomy zapach suszonych wodorostów i zbutwiałego drewna. Dzień jest pogodny, ale wiatr od zatoki — zimny. Kilka łodzi podskakuje na wodzie, to głównie statki rybackie i handlowe. Z oddali upstrzone ptasimi odchodami drewniane pale cumownicze wyglądają jak trzcina wystająca z wody. Na ulicy, nie licząc dwóch porządkowych i Tony'ego, naszego ochroniarza, jest pusto. Moi rodzice postanowili zatrudnić firmę ochroniarską zaraz po Incydentach, kiedy ojciec Freda Hargrove'a, nasz burmistrz, został zabity, i podjęto decyzję, że mam porzucić studia i jak najszybciej wyjść za mąż.
I
tak wątpię, żeby ze studiów Hany coś wyszło. Kraj Małego Brata nie sprzyja
samorealizowaniu się kobiet. I tak musiałaby wyjść za przydzielonego jej faceta
i siedzieć cicho.
Teraz Tony chodzi za nami jak cień. Kiedy ma wolne, przysyła w zastępstwie swojego brata Ricka. Dopiero po miesiącu nauczyłam się ich rozróżniać. Obaj mają grube, masywne karki i błyszczące łysiny. Obaj są małomówni, a jeśli już się odzywają, i tak nie mają nic ciekawego do powiedzenia. To właśnie był jeden z moich największych lęków związanych z remedium: że zabieg na swój sposób mnie wyłączy i upośledzi moją zdolność myślenia. Ale jest na odwrót. Moje myślenie się wyostrzyło. W jakiejś mierze nawet odczuwam świat wyraźniej. Dawniej odbierałam wszystko z pewnym rodzajem gorączkowości. Przepełniały mnie panika, niepokój i sprzeczne pragnienia. Były noce, kiedy nie mogłam zasnąć, dni, kiedy miałam uczucie, że wnętrzności podchodzą mi do gardła. Byłam zakażona. Teraz po infekcji nie został nawet ślad.Tony stoi oparty o samochód. Zastanawiam się, czy stał w tej pozycji przez całe trzy godziny, które spędziłyśmy z mamą u pani Killegan. Prostuje się na nasz widok i otwiera przed nami drzwi.- Dziękuję, Tony - mówi mama. - Czy pod naszą nieobecność działo się coś niepokojącego?
-
Tylko jakieś krowy, ale pokazałem im, gdzie jest najlepsza trawa i sobie
poszły, także spoko.
Z
daleka słychać zadowolone muczenie najaranych krów, które w dalszym ciągu
totalnie nie są lekami.
- Nie, proszę pani.- To dobrze. - Mama zajmuje tylne siedzenie, a ja wsiadam za nią. Mamy ten samochód od zaledwie dwóch miesięcy, zastąpił auto zniszczone przez wandali, ale już kilka dni po jego zakupie mama po wyjściu ze sklepu ujrzała wydrapane na lakierze słowo ŚWINIA. Jeśli mam być szczera, wydaje mi się, że prawdziwą motywacją mojej mamy do zatrudnienia Tony'ego było pragnienie zapewnienia ochrony nowemu autu.
Priotytety,
bitch, priorytety. Czy remedium zabija instynkt samozachowawczy, czy co?
Gdy Tony zamyka drzwi, świat po drugiej stronie przyciemnianych szyb zabarwia się na ciemnoniebiesko. Ochroniarz włącza radio na KSI, Krajowy Serwis Informacyjny. Głosy komentatorów brzmią znajomo i uspokajająco.
Hana
wspomina czasy spędzone z Leną na snuciu fantazji o lataniu i magii, a później
o ucieczce. Oczywiście, Hanka nie sądzi, że kiedykolwiek zdecydowałby się na
coś takiego, nawet pomimo morza angstu.
- Pracowity tydzień - odzywa się mama.- Mhm.- Pamiętasz, że jesteś umówiona z „Post" na wywiad dzisiaj po południu?- Tak, pamiętam.- Teraz musimy tylko znaleźć ci sukienkę na zaprzysiężenie Freda, i z głowy. Chyba że postanowiłaś jednak iść w tej żółtej, którą widziałyśmy w Lavie w zeszłym tygodniu?- Jeszcze nie wiem - odpowiadam.- Co to znaczy, że jeszcze nie wiesz? Zaprzysiężenie jest z a p i ę ć d n i , Hana. Oczy wszystkich będą skierowane na ciebie.- Zatem niech będzie ta żółta.- Zastanawiam się jeszcze, co sama włożę.Jedziemy właśnie przez West End, naszą starą dzielnicę. Od zawsze zamieszkiwali ją ważni dostojnicy kościelni i sławy świata medycznego: księża Kościoła Nowego Porządku, urzędnicy państwowi, lekarze i naukowcy. Nic dziwnego, że West End stał się celem tak agresywnych ataków podczas zamieszek, które wybuchły po Incydentach.Zamieszki stłumiono szybko. Wciąż nie stwierdzono jednoznacznie, czy były one wyrazem autentycznych przemian zachodzących w społeczeństwie, czy tylko wynikiem źle ukierunkowanego gniewu i negatywnych, próbujących znaleźć ujście uczuć.
Raczej
beznadziejnej pisaniny ałtorki, która stworzyła tak niekompetentnych Odmieńców
i sympatyków, że ci nie radzą sobie z wywołaniem porządnej rewolucji.
W każdym razie wielu uznało, że West End jest położony zbyt blisko centrum, zbyt blisko niespokojnych dzielnic, siedliska sympatyków i buntowników. Wiele rodzin, w tym i nasza, postanowiło wyprowadzić się po tamtych zajściach z półwyspu.(…)Skręcamy z Danforth na Vaughan Street, ulicę, przy której do niedawna mieszkaliśmy. Wychylam się nieco, by dojrzeć nasz stary dom, ale drzewa Andersonów zasłaniają widok niemal całkowicie, tak że przed oczami miga mi jedynie zielony dach. Nasza posesja, podobnie jak stojący obok dom Andersonów oraz willa Richardsów z naprzeciwka, jest pusta i pewnie tak już pozostanie. Nigdzie nie widać napisu „NA SPRZEDAŻ". Nikogo nie byłoby stać na kupno. Fred mówi, że zastój ekonomiczny potrwa jeszcze co najmniej kilka lat, zanim sytuacja w kraju zacznie się stabilizować. Teraz rząd musi się skupić na wzmocnieniu kontroli. Ludziom trzeba bowiem przypomnieć, gdzie ich miejsce. Zastanawiam się, czy w moim pokoju zagnieździły się już myszy i zdążyły zabrudzić odchodami wypolerowane drewniane podłogi oraz czy pająki zaczęły już tkać w kątach swoje sieci. Wkrótce nasz dawny dom będzie wyglądał jak ten przy Brooks Street 37, smutny, zmęczony, zapadający się powoli na skutek zniszczeń dokonanych przez termity. Oto przykład kolejnej zmiany, jaka we mnie zaszła: mogę już myśleć o Brooks Street 37, Lenie i Aleksie bez towarzyszącego mi przedtem bólu w piersi.
Cóż, czas leczy rany i bez remedium, a to twoje jęczenie nie wydaje mi się takie całkiem bez emocji. Hmmm... Beige is suspicious.
Wjeżdżamy w Congress Street i pejzaż zmienia się w mgnieniu oka. Wkrótce mijamy jedną z dwóch stacji benzynowych w naszym mieście, której pilnuje grupa porządkowych trzymających broń wycelowaną w stronę nieba, potem sklepy dyskontowe i pralnię samoobsługową z wyblakłą pomarańczową markizą oraz niezbyt zachęcające delikatesy.Nagle mama wychyla się i kładzie rękę na siedzeniu Tony'ego.— Daj głośniej — odzywa się.Ochroniarz podkręca dźwięk na desce rozdzielczej. Głos w radiu słychać teraz wyraźniej.— W następstwie ostatniego wybuchu epidemii w Waterbury, w stanie Connecticut...— O Boże — wzdycha mama. — Tylko nie znowu.— ... wszystkim mieszkańcom, a zwłaszcza tym z południowo-wschodniej części miasta, zaleca się przeniesienie do lokali zastępczych w pobliskim Bethlehem. Bill Ardury, dowódca sił specjalnych, uspokaja poruszonych mieszkańców. „Sytuacja jest pod kontrolą — powiedział podczas swojego siedmiominutowego przemówienia. — Rządowe i miejskie siły wojskowe robią wszystko, by powstrzymać chorobę oraz jak najszybciej zabezpieczyć i oczyścić cały teren. Nie ma absolutnie żadnego powodu, by obawiać się kolejnych przypadków zarażenia..."
Przecież
MIŁOŹDŹ nie szerzy się drogą kropelkową do cholery!
— Wystarczy — stwierdza mama i opiera się o siedzenie.— Nie mogę tego dłużej słuchać.
Ja
też nie, to straszna bzdura.
Tony zaczyna szukać innej stacji. Na większości słychać tylko szum. W zeszłym miesiącu wybuchła wielka afera, gdy rząd odkrył kilka częstotliwości radiowych zajętych przez Odmieńców. Udało się przechwycić i rozszyfrować parę niezwykle ważnych informacji, co doprowadziło do triumfalnego nalotu na siedzibę ruchu oporu w Chicago i aresztowania kilku ważnych pośród nich postaci. Jedna z nich była odpowiedzialna za podłożenie bomby w Waszyngtonie ubiegłej jesieni, której wybuch zabił dwadzieścia siedem osób, w tym matkę i dziecko. Cieszyłam się, gdy tamci Odmieńcy zostali straceni. Niektórzy twierdzili, że zastrzyk jest zbyt humanitarną śmiercią dla takich terrorystów, ale myślę, że za tą decyzją krył się bardzo ważny przekaz: to nie my jesteśmy źli. My kierujemy się rozsądkiem i współczuciem. Stajemy po stronie sprawiedliwości, struktury i organizacji. To oni, niewyleczeni, wprowadzają chaos.
Cóż,
mam nadzieję, że dopracowali technikę, bo w dzisiejszych czasach zastrzyk nie jest
wcale takim humanitarnym super sposobem. Obejrzyjcie sobie odcinek Last Week
Tonight Johna Olivera na ten temat.
- To naprawdę jakiś koszmar - mówi mama. - Jeśli zaczęlibyśmy ich bombardować, gdy pojawiły się pierwsze... Tony, uważaj!Tony naciska ostro na hamulec. Rozlega się pisk opon. Zarzuca mnie do przodu, tak że ledwo unikam uderzenia czołem o przednie siedzenie, zanim czuję szarpnięcie pasów. Słychać ciężki, głuchy odgłos. W powietrzu czuć swąd spalonej gumy.- Cholera - odzywa się mama. - Cholera. Co to było, na Boga...?- Przepraszam panią, nie zauważyłem jej. Wyskoczyła zza tych kontenerów...Przed samochodem stoi młoda dziewczyna. Jej ręce spoczywają na masce samochodu, włosy opadają na chudą, wąską twarz, a oczy ma wielkie i przerażone. Wygląda jakoś znajomo. Tony opuszcza szybę. Do środka wpada smród gnijących resztek bijący z kontenerów na śmieci, których stoi tu w rzędzie kilka, jeden koło drugiego. Mama zaczyna kaszleć i zakrywa ręką nos.— Nic ci nie jest? — krzyczy Tony, wychylając głowę na zewnątrz.Dziewczyna nie odpowiada, tylko oddycha ciężko. Jej wzrok biegnie od Tony'ego do siedzącej na tylnym siedzeniu mamy, a potem do mnie. O Boże! To Jenny.
DUN
DUN DUN!!!
Czyli
rodzinka Leny, a przynajmniej jej część, nadal żyje.
Kuzynka Leny. Nie widziałam jej od ostatniego lata. Bardzo schudła, wygląda też poważniej, ale to bez wątpienia ona. Poznaję jej rozszerzone nozdrza, dumny, ostry podbródek, i te oczy.Ona też mnie rozpoznała. Widzę to. Zanim mam okazję cokolwiek powiedzieć, podrywa ręce z maski i rzuca się biegiem na drugą stronę ulicy. Ma ze sobą stary, poplamiony tuszem plecak — stary plecak Leny. Na jednej z kieszeni widnieją wypisane kolorowymi okrągłymi literami dwa imiona: Leny i moje. Narysowałyśmy je na jej plecaku w siódmej klasie, kiedy nudziłyśmy się na lekcji. Tego właśnie dnia wymyśliłyśmy nasze hasło, okrzyk, którym dodawałyśmy sobie nawzajem otuchy podczas zawodów w biegach przełajowych. Połączenie naszych imion. Halena.
Ship
lepszy o niebo od Leny/Simorośli. Ale każdy ship byłby lepszy, nawet Raven/pani
Jadzia.
— Na litość boską, wydawałoby się, że dziewczyna jest na tyle duża, by wiedzieć, że nie wbiega się pod rozpędzony samochód. Mało nie przyprawiła mnie o atak serca.— Znam ją — odpowiadam bez zastanowienia. Nie potrafię wyrzucić z pamięci widoku wielkich, ciemnych oczu Jenny, jej białej, wychudzonej twarzy.— Co to znaczy, że ją znasz? — pyta mama zaskoczona. Zamykam oczy i staram się myśleć o czymś uspokajającym. Zatoka. Mewy krążące po błękitnym niebie.Wstęgi nieskazitelnej białej tkaniny. Ale zamiast tego widzę oczy Jenny, ostre krawędzie jej policzków i podbródka.
Eeee,
misiu, skoro widok Jenny tak cie wzburzył i cały czas angstujesz za starymi
czasami, to może… remedium wcale tak świetnie nie zadziałało? Nie powinnaś być
teraz super zen i fokle spokojna jak ta lelija na tafli jeziora?
- Ma na imię Jenny - odpowiadam. - Jest kuzynką Leny...- Uważaj na słowa - przerywa mi ostro mama.
Lena
jest jak Voldek, jej imienia się nie wymawia. Lubię ją też tak samo jak Voldka.
Chociaż nie, on był mimo wszystko trochę bardziej interesujący.
Uświadamiam sobie poniewczasie, że nie powinnam była nic mówić. Imię Leny jest traktowane w mojej rodzinie gorzej niż najgorsze przekleństwo. Przez wiele lat mama była dumna z tego, że się przyjaźnię z Leną. Uznawała to za dowód swojego liberalizmu. „Nie osądzamy dziewczyny z powodu jej pochodzenia - mówiła znajomym, gdy poruszali ten temat. - Choroba me jest dziedziczna, to przesąd". Odebrała to niemal jak osobistą zniewagę, gdy Lena zaraziła się i uciekła przed zabiegiem - jak gdyby zrobiła to celowo, żeby mamę ośmieszyć. „I pomyśleć, że przez te wszystkie lata wpuszczaliśmy ją do swojego domu - wzdychała czasami, ni z tego, ni z owego, po ucieczce Leny. - Chociaż wiedzieliśmy, jakie było ryzyko. Wszyscy nas ostrzegali... No cóż, najwyraźniej trzeba było ich słuchać".- Wyglądała na wymizerowaną - mówię.- Do domu, Tony. - Mama opiera głowę o siedzenie i zamyka oczy. Wiem, że to koniec rozmowy.
Czyli,
jak widać, bliscy Leny się jakoś uchowali, ale żyją w nienajlepszych warunkach.
Co było do przewidzenia. Jak dobrze, że nasza główna bohaterka nie zaprząta
sobie głowy zbyt częstym myśleniem o takich bzdurach jak pozostawiona na pastwę systemu rodzina.
To
wszystko na dzisiaj. Wiem, że odcinek był krótki i niezbyt rozrywkowy, ale
poczekajcie tylko na Fredzia, wtedy dopiero się u Hanki rozkręci. A w następnym
odcinku wracamy do Leny. Biorąc pod uwagę, jak „uwielbiam” Alexa i trójkąty w
ogóle, wolałabym chyba zostać dłużej z Hanką i problemami ludzi pierwszego
świata.
Trzymajcie się,
Beige