niedziela, 26 maja 2019

Część II


HANA

O, cześć Hanka, czyli będziemy się teraz męczyć z Tobą? Cóż, to i tak lepsze niż wylądować w głowie takiego np. Liściostfora lub Raven.
           

Chcecie poznać mój mroczny, głęboko skrywany sekret? W szkółce niedzielnej oszukiwałam na sprawdzianach. Nie byłam w stanie przebrnąć przez Księgę SZZ  nawet jako dziecko. Jedyny jej rozdział, który w ogóle mnie zainteresował, to Podania i legendy,  zbiór ludowych opowieści o tym, jak wyglądał świat przed remedium. Moja ulubiona, Historia o Salomonie,  brzmi następująco:


Ohohohoho, uwielbiam ten fragment.


 Dawno, dawno temu, w czasach choroby, przed obliczem króla Salomona stawiły się dwie kobiety, przynosząc z sobą niemowlę. Każda z nich zapewniała, że  dziecko należy do niej, i każda zaciekle broniła swojej sprawy, twierdząc, że umarłaby z żalu, jeśli oddano by je tej drugiej.
Król Salomon wysłuchał argumentów obu kobiet, po czym ogłosił, że zna rozwiązanie, które zadowoli  wszystkich, i wygłosił następujący wyrok:
 — Przetniemy dziecko na pół. Dzięki temu każda z  was otrzyma jego część.
Obie kobiety uznały że tak będzie słusznie,  przyprowadzono więc kata i ten toporem rozrąbał dziecko  na pół.
Dziecko nie zapłakało, nawet nie zakwiliło, a kobiety przyglądały się temu spokojnie. Na posadzce pałacu  pozostała zaś plama krwi, której nikt przez następne tysiąc  lat nie był w stanie zmyć ani wywabić żadną istniejącą na  ziemi substancją...




Jak pierwszy raz czytałam to ksioopko, ubawiłam się setnie, czytając, ekhm, legendę o królu Salomonie i mieczu w kamie…, znaczy w dziecku. Jak rozumiem, to miało być tragiczne, dramatyczne i fokle, ale ta cała scenka jest po prostu przezabawna. Wyobraźcie sobie ten spokój dwóch lasek i Salomona, podczas całego zajścia. No Monty Python po prostu. Hm, zastanawia mnie, czy kat ciął wzdłuż, czy wszerz, jak myślicie? Bardziej sprawiedliwe byłoby, gdyby każda dostała podobny kawałek, a nie jedna dupsko, a druga głowę. To są, proszę państwa, analizatorskie rozkminy, do których zmusza mnie pani ałtorka.
Nie dość, że historyjka nie ma żadnego sensu, to jakim cudem Małemu Bratu udało się przepchnąć coś tak karykaturalnego i absurdalnego jako propagandę, kiedy jeszcze oddychali  ludzie pamiętający oryginał? I jak to zezwolenie na zabicie dziecka ma być dowodem delirki, skoro delirka to MIŁOŹDŹ? Z MIŁOŹDŹI pozwoliły przerąbać tego malucha? Ja wiem, że to nie ta analiza, ale muszę wyciągnąć pewną legendarną odznakę, która należy się Oliver za ten fragment:

 



Musiałam mieć jakieś osiem czy dziewięć lat, gdy przeczytałam ten fragment po raz pierwszy, i naprawdę mnie poruszył. Przez wiele dni nie mogłam wygnać z głowy obrazu
biednego dziecka. Ciągle wyobrażałam sobie, jak leży na posadzce rozcięte na pół niczym okaz motyla przypięty za szybą.




Boru, ale jestem EVUL.


Najwspanialsze w tej historii jest to, że jest prawdziwa. Mam na myśli to, że jeśli nawet nie zdarzyła się n a p r a w d ę — a wciąż toczą się dyskusje, czy Podania i legendy  są wierne faktom — to ukazuje świat takim, jakim on rzeczywiście jest. Pamiętam, że czułam się jak to dziecko: rozdarta wewnętrznie, rozszczepiona na pół, zawieszona między obowiązkiem a pragnieniem. Taki właśnie jest świat choroby. Taki właśnie był dla mnie, zanim zaaplikowano mi remedium.


Jestem chyba za głupia, bo nie ogarniam związku? Co ma rozrąbane dziecko do świata jako takiego? Przecież ta historia, przynajmniej bardziej sensowny oryginał, mówi o czymś zupełnie innym. A nawet i ten nowy debilizm to raczej potępienie zachłanności i postawy psa ogrodnika. Chociaż co to ma wspólnego z delirką, dalej nie wiem, niech mi to ktoś, kto się dobrze zna na metaforach, wytłumaczy. Bardzo proszę.


Za dwadzieścia jeden dni wyjdę za mąż. Mama wygląda, jakby miała się rozpłakać, i w sumie nie miałabym nic przeciwko temu. W całym swoim życiu widziałam ją płaczącą tylko dwa razy: raz, kiedy złamała nogę w kostce, i drugi raz w zeszłym roku, kiedy po zamieszkach, które przetoczyły się przez nasze miasto, okazało się, że protestujący przedarli się przez ogrodzenie, zniszczyli nasz trawnik i rozebrali jej śliczny samochód na kawałki.


Oh, the horror!!! Cóż, nie zrobili wam krzywdy, ale samochód już nie nadaje się nawet na krasnala ogrodowego! Rzeczywiście, straszne. BTW, protestujący naprawdę mieli czas, żeby bawić się w domorosłego mechanika?


 Jednak moje nadzieje okazują się płonne, bo ostatecznie mama mówi tylko:
— Wyglądasz uroczo, Hana. -I dodaje: - Jest trochę za szeroka w pasie.


Hanka z matką są na przymiarce sukni ślubnej. Nie zgadzają się co do rękawów.


— Całe miasto będzie oglądać ceremonię — mówi [właścicielka salonu sukni slubnych - przyp. Beża].
— Cały kraj - poprawia ją mama.
— Podobają mi się te rękawy — oznajmiam i niemal dodaję: to w końcu mój ślub. Ale to już nie jest prawdą, nie po styczniowych Incydentach i śmierci burmistrza Hargrove'a.
Teraz mój ślub należy do społeczeństwa. To właśnie słyszę zewsząd od kilku tygodni.Wczoraj odebraliśmy telefon z Krajowej Agencji Prasowej z pytaniem, czy będą mogli odkupić od nas materiał filmowy albo przysłać własną ekipę do nakręcenia ceremonii. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nasz kraj potrzebuje symboli.


Haneczka wychodzi za grubą rybę, przyszłego burmistrza, człowieka, który mi osobiście dostarczył wiele loli i facepalmów. Nie chcę za dużo spoilerować, ale Thomas Fineman i Grzesio Ikea to przy nim zrównoważone postacie.


Stoimy naprzeciwko trójdzielnego lustra; zmarszczone brwi mojej mamy odbijają się pod trzema różnymi kątami.
— Pani Killegan ma rację — mówi, dotykając mojego łokcia. — Może spróbujemy z rękawem trzy czwarte, co ty na to?
Wiem, że lepiej się nie kłócić. Trzy odbicia kiwają głową jednocześnie, trzy identyczne dziewczyny z identycznymi warkoczami w trzech identycznych, białych, sięgających do ziemi sukienkach. Już teraz ledwo siebie poznaję. Suknia i jasne światła w przymierzalni zupełnie mnie przeobraziły. Przez całe życie byłam Haną Tate. Ale dziewczyna w lustrze to już nie ona. To Hana Hargrove, przyszła żona przyszłego burmistrza i symbol wszystkiego, co jest słuszne w wyleczonym świecie. Wzór dla każdego. 


I, zapewne, wcale ci się to nie podoba. Czeka nas więc morze angstu i wewnętrznego rozdarcia na wzór owego brzdąca z legendy. Super.


— Sprawdzę, co mam na zapleczu — mówi pani Killegan.
— Znajdę ci coś w innym stylu, tak dla porównania. — Sunie po wydeptanym szarym dywanie i znika w magazynie. Przez otwarte drzwi widzę dziesiątki sukienek w plastikowych foliach zwisające bezwładnie z wieszaków.
Mama wzdycha. Siedzimy tu już od dwóch godzin, a ja zaczynam się czuć jak strach na wróble: wypchany, poznaczony szwami i najeżony szpilkami. Mama siada na wypłowiałym stołeczku obok luster i trzyma swoją torebkę sztywno na kolanach, tak żeby nie dotknęła dywanu. Lokal pani Killegan był od zawsze najpopularniejszym salonem sukni ślubnych w Portland, ale i jego nie ominęły długofalowe skutki Incydentów, a dokładnie działań w dziedzinie bezpieczeństwa, jakie w następstwie zamieszek podjął rząd. Właściwie każdy ma mniej pieniędzy, i to widać. Jedna z wiszących u sufitu żarówek nie działa, a sklep śmierdzi stęchlizną, jak gdyby od dawna nie był porządnie sprzątany. Tapeta w pewnym miejscu wybrzusza się od wilgoci, a wcześniej zauważyłam wielką brązową plamę na jednej z pasiastych sof. Pani Killegan spostrzegłszy, że gapię się w tamtą stronę, rzuciła na nią chustę, by ukryć skazę.


I, jak rozumiem, jest to jedyny salon sukni ślubnych w całym mieście? No tak, ale skoro ten był najlepszy, to boję się myśleć, jak wyglądają pozostałe. Post-apo po prostu. Cóż za upodlenie, żeby narzeczona takiej szychy musiała się zaopatrywać w kieckę w takiej melinie. No chyba się zaraz popłaczę. Ale to, że właścicielki nie stać na gruntowny remont, nie oznacza, że nie może posprzątać porządnie, a sof nie przykryć jakimiś narzutami.


- Naprawdę wyglądasz cudownie, Hana - mówi mama.
- Dziękuję - odpowiadam. Może zabrzmi to zarozumiale, ale wiem, że rzeczywiście tak jest.
To także zmieniło się po zabiegu. Zanim zostałam wyleczona, mimo że ludzie od zawsze mówili mi, iż jestem ładna, wcale się tak nie czułam. Po remedium zaś mur wewnątrz mnie runął. Teraz widzę, że nie ma co zaprzeczać: jestem po prostu piękna.


Remedium leczy z kompleksów? Wow, niezły szit, ma tyle zastosowań i żadnego sensu.


Ale to nie ma już dla mnie znaczenia.


Oj, nie jestem tego tak do końca pewna.


- Oto one. - Pani Killegan wyłania się z zaplecza z pękiem przewieszonych przez ramię, owiniętych w plastik sukien. Mimowolnie z mojej piersi wyrywa się jęk. Pani Killegan kładzie mi rękę na ramieniu. - Nie martw się, kochaneńka - mówi. - Znajdziemy dla ciebie idealną suknię. W końcu po to tu jesteśmy, prawda?
Układam usta w uśmiech, a ładna dziewczyna w lustrze uśmiecha się razem ze mną.
- Oczywiście — odpowiadam.
Idealna suknia. Idealny mąż. Idealne, szczęśliwe życie. Doskonałość jest obietnicą, a zarazem potwierdzeniem, że nasza droga jest słuszna.


Doskonałość to również bida, stęchlizna i plamy na kanapie. No coś tu się kupy nie trzyma.


Lokal pani Killegan znajduje się w starym porcie. Gdy więc wychodzimy na ulicę, w nozdrza uderza mnie znajomy zapach suszonych wodorostów i zbutwiałego drewna. Dzień jest pogodny, ale wiatr od zatoki — zimny. Kilka łodzi podskakuje na wodzie, to głównie statki rybackie i handlowe. Z oddali upstrzone ptasimi odchodami drewniane pale cumownicze wyglądają jak trzcina wystająca z wody. Na ulicy, nie licząc dwóch porządkowych i Tony'ego, naszego ochroniarza, jest pusto. Moi rodzice postanowili zatrudnić firmę ochroniarską zaraz po Incydentach, kiedy ojciec Freda Hargrove'a, nasz burmistrz, został zabity, i podjęto decyzję, że mam porzucić studia i jak najszybciej wyjść za mąż.


I tak wątpię, żeby ze studiów Hany coś wyszło. Kraj Małego Brata nie sprzyja samorealizowaniu się kobiet. I tak musiałaby wyjść za przydzielonego jej faceta i siedzieć cicho.


Teraz Tony chodzi za nami jak cień. Kiedy ma wolne, przysyła w zastępstwie swojego brata Ricka. Dopiero po miesiącu nauczyłam się ich rozróżniać. Obaj mają grube, masywne karki i błyszczące łysiny. Obaj są małomówni, a jeśli już się odzywają, i tak nie mają nic ciekawego do powiedzenia. To właśnie był jeden z moich największych lęków związanych z remedium: że zabieg na swój sposób mnie wyłączy i upośledzi moją zdolność myślenia. Ale jest na odwrót. Moje myślenie się wyostrzyło. W jakiejś mierze nawet odczuwam świat wyraźniej. Dawniej odbierałam wszystko z pewnym rodzajem gorączkowości. Przepełniały mnie panika, niepokój i sprzeczne pragnienia. Były noce, kiedy nie mogłam zasnąć, dni, kiedy miałam uczucie, że wnętrzności podchodzą mi do gardła. Byłam zakażona. Teraz po infekcji nie został nawet ślad.
Tony stoi oparty o samochód. Zastanawiam się, czy stał w tej pozycji przez całe trzy godziny, które spędziłyśmy z mamą u pani Killegan. Prostuje się na nasz widok i otwiera przed nami drzwi.
- Dziękuję, Tony - mówi mama. - Czy pod naszą nieobecność działo się coś niepokojącego?


- Tylko jakieś krowy, ale pokazałem im, gdzie jest najlepsza trawa i sobie poszły, także spoko.
Z daleka słychać zadowolone muczenie najaranych krów, które w dalszym ciągu totalnie nie są lekami.


- Nie, proszę pani.
- To dobrze. - Mama zajmuje tylne siedzenie, a ja wsiadam za nią. Mamy ten samochód od zaledwie dwóch miesięcy, zastąpił auto zniszczone przez wandali, ale już kilka dni po jego zakupie mama po wyjściu ze sklepu ujrzała wydrapane na lakierze słowo ŚWINIA. Jeśli mam być szczera, wydaje mi się, że prawdziwą motywacją mojej mamy do zatrudnienia Tony'ego było pragnienie zapewnienia ochrony nowemu autu.


Priotytety, bitch, priorytety. Czy remedium zabija instynkt samozachowawczy, czy co?


Gdy Tony zamyka drzwi, świat po drugiej stronie przyciemnianych szyb zabarwia się na ciemnoniebiesko. Ochroniarz włącza radio na KSI, Krajowy Serwis Informacyjny. Głosy komentatorów brzmią znajomo i uspokajająco.


Hana wspomina czasy spędzone z Leną na snuciu fantazji o lataniu i magii, a później o ucieczce. Oczywiście, Hanka nie sądzi, że kiedykolwiek zdecydowałby się na coś takiego, nawet pomimo morza angstu.


- Pracowity tydzień - odzywa się mama.
- Mhm.
- Pamiętasz, że jesteś umówiona z „Post" na wywiad dzisiaj po południu?
- Tak, pamiętam.
- Teraz musimy tylko znaleźć ci sukienkę na zaprzysiężenie Freda, i z głowy. Chyba że postanowiłaś jednak iść w tej żółtej, którą widziałyśmy w Lavie w zeszłym tygodniu?
- Jeszcze nie wiem - odpowiadam.
- Co to znaczy, że jeszcze nie wiesz? Zaprzysiężenie jest z a p i ę ć d n i , Hana. Oczy wszystkich będą skierowane na ciebie.
- Zatem niech będzie ta żółta.
- Zastanawiam się jeszcze, co sama włożę.
Jedziemy właśnie przez West End, naszą starą dzielnicę. Od zawsze zamieszkiwali ją ważni dostojnicy kościelni i sławy świata medycznego: księża Kościoła Nowego Porządku, urzędnicy państwowi, lekarze i naukowcy. Nic dziwnego, że West End stał się celem tak agresywnych ataków podczas zamieszek, które wybuchły po Incydentach.
Zamieszki stłumiono szybko. Wciąż nie stwierdzono jednoznacznie, czy były one wyrazem autentycznych przemian zachodzących w społeczeństwie, czy tylko wynikiem źle ukierunkowanego gniewu i negatywnych, próbujących znaleźć ujście uczuć.


Raczej beznadziejnej pisaniny ałtorki, która stworzyła tak niekompetentnych Odmieńców i sympatyków, że ci nie radzą sobie z wywołaniem porządnej rewolucji.


W każdym razie wielu uznało, że West End jest położony zbyt blisko centrum, zbyt blisko niespokojnych dzielnic, siedliska sympatyków i buntowników. Wiele rodzin, w tym i nasza, postanowiło wyprowadzić się po tamtych zajściach z półwyspu.
(…)
Skręcamy z Danforth na Vaughan Street, ulicę, przy której do niedawna mieszkaliśmy. Wychylam się nieco, by dojrzeć nasz stary dom, ale drzewa Andersonów zasłaniają widok niemal całkowicie, tak że przed oczami miga mi jedynie zielony dach. Nasza posesja, podobnie jak stojący obok dom Andersonów oraz willa Richardsów z naprzeciwka, jest pusta i pewnie tak już pozostanie. Nigdzie nie widać napisu „NA SPRZEDAŻ". Nikogo nie byłoby stać na kupno. Fred mówi, że zastój ekonomiczny potrwa jeszcze co najmniej kilka lat, zanim sytuacja w kraju zacznie się stabilizować. Teraz rząd musi się skupić na wzmocnieniu kontroli. Ludziom trzeba bowiem przypomnieć, gdzie ich miejsce. Zastanawiam się, czy w moim pokoju zagnieździły się już myszy i zdążyły zabrudzić odchodami wypolerowane drewniane podłogi oraz czy pająki zaczęły już tkać w kątach swoje sieci. Wkrótce nasz dawny dom będzie wyglądał jak ten przy Brooks Street 37, smutny, zmęczony, zapadający się powoli na skutek zniszczeń dokonanych przez termity. Oto przykład kolejnej zmiany, jaka we mnie zaszła: mogę już myśleć o Brooks Street 37, Lenie i Aleksie bez towarzyszącego mi przedtem bólu w piersi. 


Cóż, czas leczy rany i bez remedium, a to twoje jęczenie nie wydaje mi się takie całkiem bez emocji. Hmmm... Beige is suspicious



Wjeżdżamy w Congress Street i pejzaż zmienia się w mgnieniu oka. Wkrótce mijamy jedną z dwóch stacji benzynowych w naszym mieście, której pilnuje grupa porządkowych trzymających broń wycelowaną w stronę nieba, potem sklepy dyskontowe i pralnię samoobsługową z wyblakłą pomarańczową markizą oraz niezbyt zachęcające delikatesy.
Nagle mama wychyla się i kładzie rękę na siedzeniu Tony'ego.
— Daj głośniej — odzywa się.
Ochroniarz podkręca dźwięk na desce rozdzielczej. Głos w radiu słychać teraz wyraźniej.
— W następstwie ostatniego wybuchu epidemii w Waterbury, w stanie Connecticut...
— O Boże — wzdycha mama. — Tylko nie znowu.
— ... wszystkim mieszkańcom, a zwłaszcza tym z południowo-wschodniej części miasta, zaleca się przeniesienie do lokali zastępczych w pobliskim Bethlehem. Bill Ardury, dowódca sił specjalnych, uspokaja poruszonych mieszkańców. „Sytuacja jest pod kontrolą — powiedział podczas swojego siedmiominutowego przemówienia. — Rządowe i miejskie siły wojskowe robią wszystko, by powstrzymać chorobę oraz jak najszybciej zabezpieczyć i oczyścić cały teren. Nie ma absolutnie żadnego powodu, by obawiać się kolejnych przypadków zarażenia..."


Przecież MIŁOŹDŹ nie szerzy się drogą kropelkową do cholery!


— Wystarczy — stwierdza mama i opiera się o siedzenie.
— Nie mogę tego dłużej słuchać.


Ja też nie, to straszna bzdura.


Tony zaczyna szukać innej stacji. Na większości słychać tylko szum. W zeszłym miesiącu wybuchła wielka afera, gdy rząd odkrył kilka częstotliwości radiowych zajętych przez Odmieńców. Udało się przechwycić i rozszyfrować parę niezwykle ważnych informacji, co doprowadziło do triumfalnego nalotu na siedzibę ruchu oporu w Chicago i aresztowania kilku ważnych pośród nich postaci. Jedna z nich była odpowiedzialna za podłożenie bomby w Waszyngtonie ubiegłej jesieni, której wybuch zabił dwadzieścia siedem osób, w tym matkę i dziecko. Cieszyłam się, gdy tamci Odmieńcy zostali straceni. Niektórzy twierdzili, że zastrzyk jest zbyt humanitarną śmiercią dla takich terrorystów, ale myślę, że za tą decyzją krył się bardzo ważny przekaz: to nie my jesteśmy źli. My kierujemy się rozsądkiem i współczuciem. Stajemy po stronie sprawiedliwości, struktury i organizacji. To oni, niewyleczeni, wprowadzają chaos.


Cóż, mam nadzieję, że dopracowali technikę, bo w dzisiejszych czasach zastrzyk nie jest wcale takim humanitarnym super sposobem. Obejrzyjcie sobie odcinek Last Week Tonight Johna Olivera na ten temat.


- To naprawdę jakiś koszmar - mówi mama. - Jeśli zaczęlibyśmy ich bombardować, gdy pojawiły się pierwsze... Tony, uważaj!
Tony naciska ostro na hamulec. Rozlega się pisk opon. Zarzuca mnie do przodu, tak że ledwo unikam uderzenia czołem o przednie siedzenie, zanim czuję szarpnięcie pasów. Słychać ciężki, głuchy odgłos. W powietrzu czuć swąd spalonej gumy.
- Cholera - odzywa się mama. - Cholera. Co to było, na Boga...?
- Przepraszam panią, nie zauważyłem jej. Wyskoczyła zza tych kontenerów...
Przed samochodem stoi młoda dziewczyna. Jej ręce spoczywają na masce samochodu, włosy opadają na chudą, wąską twarz, a oczy ma wielkie i przerażone. Wygląda jakoś znajomo. Tony opuszcza szybę. Do środka wpada smród gnijących resztek bijący z kontenerów na śmieci, których stoi tu w rzędzie kilka, jeden koło drugiego. Mama zaczyna kaszleć i zakrywa ręką nos.
— Nic ci nie jest? — krzyczy Tony, wychylając głowę na zewnątrz.
Dziewczyna nie odpowiada, tylko oddycha ciężko. Jej wzrok biegnie od Tony'ego do siedzącej na tylnym siedzeniu mamy, a potem do mnie. O Boże! To Jenny.


DUN DUN DUN!!!

Czyli rodzinka Leny, a przynajmniej jej część, nadal żyje.


Kuzynka Leny. Nie widziałam jej od ostatniego lata. Bardzo schudła, wygląda też poważniej, ale to bez wątpienia ona. Poznaję jej rozszerzone nozdrza, dumny, ostry podbródek, i te oczy.
Ona też mnie rozpoznała. Widzę to. Zanim mam okazję cokolwiek powiedzieć, podrywa ręce z maski i rzuca się biegiem na drugą stronę ulicy. Ma ze sobą stary, poplamiony tuszem plecak — stary plecak Leny. Na jednej z kieszeni widnieją wypisane kolorowymi okrągłymi literami dwa imiona: Leny i moje. Narysowałyśmy je na jej plecaku w siódmej klasie, kiedy nudziłyśmy się na lekcji. Tego właśnie dnia wymyśliłyśmy nasze hasło, okrzyk, którym dodawałyśmy sobie nawzajem otuchy podczas zawodów w biegach przełajowych. Połączenie naszych imion. Halena.


Ship lepszy o niebo od Leny/Simorośli. Ale każdy ship byłby lepszy, nawet Raven/pani Jadzia.


— Na litość boską, wydawałoby się, że dziewczyna jest na tyle duża, by wiedzieć, że nie wbiega się pod rozpędzony samochód. Mało nie przyprawiła mnie o atak serca.
— Znam ją — odpowiadam bez zastanowienia. Nie potrafię wyrzucić z pamięci widoku wielkich, ciemnych oczu Jenny, jej białej, wychudzonej twarzy.
— Co to znaczy, że ją znasz? — pyta mama zaskoczona. Zamykam oczy i staram się myśleć o czymś uspokajającym. Zatoka. Mewy krążące po błękitnym niebie.
Wstęgi nieskazitelnej białej tkaniny. Ale zamiast tego widzę oczy Jenny, ostre krawędzie jej policzków i podbródka.


Eeee, misiu, skoro widok Jenny tak cie wzburzył i cały czas angstujesz za starymi czasami, to może… remedium wcale tak świetnie nie zadziałało? Nie powinnaś być teraz super zen i fokle spokojna jak ta lelija na tafli jeziora?


- Ma na imię Jenny - odpowiadam. - Jest kuzynką Leny...
- Uważaj na słowa - przerywa mi ostro mama.


Lena jest jak Voldek, jej imienia się nie wymawia. Lubię ją też tak samo jak Voldka. Chociaż nie, on był mimo wszystko trochę bardziej interesujący.


Uświadamiam sobie poniewczasie, że nie powinnam była nic mówić. Imię Leny jest traktowane w mojej rodzinie gorzej niż najgorsze przekleństwo. Przez wiele lat mama była dumna z tego, że się przyjaźnię z Leną. Uznawała to za dowód swojego liberalizmu. „Nie osądzamy dziewczyny z powodu jej pochodzenia - mówiła znajomym, gdy poruszali ten temat. - Choroba me jest dziedziczna, to przesąd". Odebrała to niemal jak osobistą zniewagę, gdy Lena zaraziła się i uciekła przed zabiegiem - jak gdyby zrobiła to celowo, żeby mamę ośmieszyć. „I pomyśleć, że przez te wszystkie lata wpuszczaliśmy ją do swojego domu - wzdychała czasami, ni z tego, ni z owego, po ucieczce Leny. - Chociaż wiedzieliśmy, jakie było ryzyko. Wszyscy nas ostrzegali... No cóż, najwyraźniej trzeba było ich słuchać".
- Wyglądała na wymizerowaną - mówię.
- Do domu, Tony. - Mama opiera głowę o siedzenie i zamyka oczy. Wiem, że to koniec rozmowy.


Czyli, jak widać, bliscy Leny się jakoś uchowali, ale żyją w nienajlepszych warunkach. Co było do przewidzenia. Jak dobrze, że nasza główna bohaterka nie zaprząta sobie głowy zbyt częstym myśleniem o takich bzdurach jak pozostawiona na pastwę systemu rodzina.

To wszystko na dzisiaj. Wiem, że odcinek był krótki i niezbyt rozrywkowy, ale poczekajcie tylko na Fredzia, wtedy dopiero się u Hanki rozkręci. A w następnym odcinku wracamy do Leny. Biorąc pod uwagę, jak „uwielbiam” Alexa i trójkąty w ogóle, wolałabym chyba zostać dłużej z Hanką i problemami ludzi pierwszego świata. 

Trzymajcie się,

Beige

niedziela, 12 maja 2019

Część I


Na początek uwaga techniczna: „Requiem”, tak jak „Pandemonium”, składa się z części różnej długości (tym razem jednak będziemy mieć do czynienia z dwoma narracjami, a nie skaczącą w czasie akcją), w związku z czym przyjęłyśmy podobną taktykę, co ostatnio i będziemy dzielić materiał do analizy pod względem liczby stron.



LENA

Znów zaczęło mi się śnić Portland.

Mój losie, to pierwsze zdanie w tej książce, a nasz Specjalny Płatek Śniegu już konfabuluje. Pokażcie mi jeden moment w poprzednim tomie, kiedy Lena miała koszmary dotyczące rodzinnego domu – i nie, początek „Pandemonium” się nie liczy, bowiem jak się za chwilę przekonamy, dziewczynie wyjątkowo NIE chodzi tu o PŚ.

Od kiedy Alex pojawił się na nowo w moim życiu, zmartwychwstały, ale i zmieniony, przerażający jak potwór z baśni, którymi straszono nas w dzieciństwie, przeszłość znowu nie daje mi spokoju.

Ten cytat jest dosyć przygnębiający, bo...Lena zasadniczo nie przesadza.

Naprawdę, kochani; nie macie pojęcia, jak ciężka przeprawa czeka nas w tym tomie, jeśli chodzi o kwestie romansowe. Ujmę to w ten sposób: pamiętacie „Intruza”? I jego dwóch tru loffów? A zastanawialiście się kiedyś może, co powstałoby z połączenia troglodyckich zapędów Jareda z psychologicznymi zagrywkami Iana?

Podpowiem Wam: powstałaby Plastikowa Simorośl, wersja 2.0.

Uwierzcie mi na słowo – lada moment zatęsknimy za PŚ z czasów „Delirium”, którego naczelną wadą było w zasadzie to, że nie posiadał mózgu. Z drugiej wszak strony, nie posiadał wtedy także pewnych uroczych odruchów, które sprawiają, że owo pogrubione określenie nie jest taką znów hiperbolą.

Ogromny ciężar w piersi, strzępy koszmarów dręczących nawet na jawie: właśnie przed tym ostrzegano mnie przez te wszystkie lata. „Uprzedzałam cię", słyszę w głowie głos ciotki Carol. „Mówiliśmy ci", przypomina Rachel. „Powinnaś była zostać", odzywa się Hana (...)

Aaach, teraz rozumiem. To nie tak, że dręczą cię koszmary w związku z rodziną, którą porzuciłaś na pastwę losu – te sny są męczące, bo obecne w nich kukiełki wyrzucają ci, że popełniłaś błąd, idąc za głosem serca. Innymi słowy, wszystko nadal kręci się wokół rzyci twojej i tru loffów, równowaga we wszechświecie zachowana.

Z Nowego Jorku na północ wyruszyło nas dwadzieścia kilka osób: Raven, Tack, Julian i ja, a także Dani, Gordo i Pike oraz jakieś piętnaście innych, które wolą siedzieć cicho i robić to, co im się mówi.

Primo: Dani, Gordo i Pike to nowi bohaterowie debiutujący w tej części – podkreślam ów fakt, bowiem dalibóg, nie zdziwiłoby mnie, gdyby większość z Was miała problemy z przypomnieniem sobie, czy przewinęli się już w tłumie nijakich statystów.

Secundo: Hue, hue – a to Raven w ogóle akceptuje w swym obozie jakąkolwiek inną postawę niż „albo wypełniasz moje bezsensowne rozkazy, albo zdychasz na pustkowiu”?

I Alex. Tyle że nie mój Alex, lecz obcy człowiek, który nigdy się nie śmieje - nawet nie uśmiecha - i rzadko się odzywa.

Zapewniam cię, że to ostatnie to akurat zaleta, nie wada; bynajmniej nie czekam z utęsknieniem na moment, kiedy w końcu otworzy paszczę.

Pozostali mieszkańcy dawnego magazynu koło White Plains rozdzielili się i udali na południe albo na zachód.

Pozostali, czyli kto? Nie, żeby miało to jakieś szczególne znaczenie – po analizie poprzedniego tomu jestem w stanie wymienić z imienia z dziesięciu Odmieńców, przy czym jakikolwiek charakter posiada może troje z nich – ale mimo wszystko byłoby miło wiedzieć, na jakiej zasadzie dokonał się ów podział. Dlaczego akurat południe i zachód? Czy mają tam jakieś inne bunkry? Po co w ogóle się rozdzielili? Czy White Plains było dla części buntowników docelową miejscówką – co stawiałoby Raven w znakomitym świetle, jako że w takim wypadku jej idiotyczna intryga równałaby się pozbawieniu sprzymierzeńców dachu nad głową – czy też była to tylko rezydencja letnia i obecnie wracają do apartamentów zimowych? I czy ten świat przedstawiony nabierze kiedykolwiek minimum sensu?

Tamten azyl bez wątpienia został już opuszczony i ogołocony. Po ocaleniu Juliana nikt już nie był tam bezpieczny.

Czy ja wiem? Przypominam, że po uratowaniu Leny siedzieliście tam ładnych parę godzin, niepomni faktu, że w tym samym czasie Juleczek może wyśpiewywać pani Jadzi wszystkie wasze sekrety. Skoro Mały Brat nie zdołał – a najprawdopodobniej w ogóle nie próbował – wyciągnąć od Julka waszej lokalizacji, gdy okazja sama pchała mu się w ręce, to istnieje spora szansa, że ubicie Finemana seniora i odbicie Finemana juniora niewiele zmieniło w tej kwestii.

Julian Fineman jest symbolem, bardzo ważnym symbolem. Zombie będą go ścigać. Będą chcieli ten symbol zawiesić wysoko, pokazać wszystkim, nadać mu krwawy sens, tak by był przestrogą dla innych.

Jako i powinni byli uczynić tuż po schwytaniu młodego, ale cóż, nikt w tej serii nie słucha moich dobrych rad.

Musimy więc zachować teraz wyjątkową ostrożność. Hunter, Bram, Lu i kilkoro innych dawnych mieszkańców starego azylu koło Rochester czeka na nas niedaleko Poughkeepsie, na południe od miasta.

O, znajome gęby!... I kolejna nowa lokacja odblokowana na mapie.

Widzicie, to jest chyba moja największa bolączka, jeśli chodzi o Odmieńców – na tym etapie naprawdę nie wiem, do czego oni właściwie dążą. W „Pandemonium” sytuacja była dosyć jasna – migrujemy na zimę do ciepłych krajów (na wiosnę powrócono by zapewne do krainy pana Wiesia, gdyby nie fakt, że w międzyczasie pani Jadzia zdążyła zbombardować schron), a przy okazji bawimy się w rewolucję w Nowym Jorku. Obecnie natomiast nie mam pojęcia, jakie właściwie cele przyświecają ich tułaczce. Szukają nowej przejściowej osady? Chcą znaleźć dogodne miejsce do zapuszczenia korzeni na stałe? Wybierają się na biwak? Nie mam pojęcia, która odpowiedź jest tą prawidłową, a świadomość, że będzie w tym aspekcie jeszcze gorzej nie poprawia mi humoru.

Pokonanie tej odległości zabrało nam prawie trzy dni, trzeba było bowiem ominąć kilka rządowych miast.

Primo: Zachwyca mnie, że owa trudność jest traktowana jak drobna niedogodność, ot, jedno zdanko w narracji. Przypominam, że mówimy o grupie Odmieńców oskarżonej o zabójstwo jednej z ważniejszych postaci politycznych Oliverversum i porwanie lidera młodzieżówki; jakiekolwiek zbliżenie się do granicy powinno być dla nich równoznaczne z wyrokiem śmierci. A tu nic – żadnej głębszej refleksji na temat tego, że poza statusem Odmieńca Lena ma teraz na plecach wymalowaną ekstra tarczę strzelniczą z tytułu bycia rewolucjonistką i jedną z kluczowych postaci w zamachu na struktury AWD.

Secundo: Czy to wyznanie miało mnie wzruszyć? Przypominam, że jeszcze niedawno kręciliście setki kilometrów w siarczysty mróz; te trzy dni powinny być dla was przyjemnym spacerkiem.

Aż wreszcie, nieoczekiwanie, jesteśmy na miejscu: las urywa się na skraju ogromnej betonowej powierzchni pokrytej gęstą siatką pęknięć, na której widać jeszcze blade linie wyznaczające miejsca do parkowania. Wciąż stoją tam samochody, pokryte rdzą, ogołocone z wielu części: opon, kawałków metalu. Wyglądają niepozornie i dziwacznie jak zabawki porzucone przez dziecko.

Stwierdziła niewiasta żyjąca w świecie, w którym większość aut pełni funkcję krasnali ogrodowych.

Stary parking rozciąga się jak szare morze we wszystkich kierunkach i kończy dopiero przy ogromnej konstrukcji ze stali i szkła - dawnej galerii handlowej. Okrągły,
pochyły napis, upstrzony na biało ptasimi odchodami, głosi: EMPIRE STATE PLAZA.

Wszystko fajnie, szkopuł tkwi jednak w tym, że Empire State Plaza to nie galeria handlowa . Nie bardzo też rozumiem, dlaczego Lena wspomina o spotkaniu niedaleko Poughkeepsie – jeżeli znajdują się na terenie ESP, to oznacza, że dotarli do Albany, NY.

Nasze spotkanie to eksplozja radości. Tack, Raven i ja ostatnie metry pokonujemy sprintem. Bram i Hunter także rzucają się do biegu i padamy sobie w ramiona w połowie parkingu.

Niestety, mój mózg nie akceptuje połączenia fraz „Tack i Raven” oraz „eksplozja radości”. Słowo daję, ta dwójka to jeszcze gorsza para dementorów, niż Wardo i Bella.

Wskakuję na Huntera, śmiejąc się, a on obejmuje mnie i podnosi do góry. Wszyscy zaczynają krzyczeć i mówić jednocześnie. Wreszcie Hunter stawia mnie z powrotem na ziemię, ale ja wciąż mocno obejmuję go jednym ramieniem, jak gdybym bała się, że może zniknąć.

To byłaby prawdziwa tragedia, biorąc pod uwagę twoją głęboką więź z Hunterem; łączy was tyle cennych wspomnień, na przykład...eee...ta jedna, jedyna scena, kiedy to wybraliście się razem obserwować upaprane farbą ptaszki.

Oliver, o co chodzi z tym wmawianiem czytelnikom, że Huntera i Lenę łączą jakiekolwiek cieplejsze uczucia, nie mówiąc już o przyjaźni po sam grób? Ta dwójka praktycznie ze sobą nie rozmawia!

Wyciągam drugą rękę, by opasać nią Brama witającego się z Tackiem uściskiem dłoni, i tak oto przytuleni do siebie, objęci, podskakujemy i krzyczymy skąpani w olśniewającym blasku słońca.

Nope, nadal odmawiam przyjęcia do wiadomości podskakującej z radości Raven.

No proszę, proszę. — Odwracamy się i widzimy zmierzającą w naszą stronę Lu. Brwi ma uniesione, zapuściła włosy, które zaczesuje tak, że spływają jej na ramiona. — Kogo tu licho przywiało?

Witaj, Lu, miło cię znów widzieć!...To chyba pierwszy raz w historii tej serii, gdy dostałaś jakąkolwiek kwestię, czyż nie? Ach, ci wielowymiarowi statyści o jasno zarysowanych motywacjach i niepowtarzalnych charakterach!

Podczas tych krótkich miesięcy rozłąki zmienili się i Hunter, i Bram.

Cóż, wierzę ci na słowo.

Bram, wbrew wszystkiemu, przybrał na wadze. Hunterowi przybyło kilka nowych zmarszczek w kącikach oczu, chociaż uśmiech ma tak samo chłopięcy jak zawsze.

Autorko, pozwól, że wyjaśnię ci pewną kwestię – mogłabyś napisać, że Hunter przefarbował się na różowo, a Bram został profesjonalnym tancerzem hula i nadal by mnie to nie ruszyło, ponieważ WIEM O NICH OKRĄGŁE ZERO. To nie są postacie – to kartonowe kukły nie posiadające żadnych cech charakterystycznych poza imieniem. Jesteśmy obecnie bliżej niż dalej końca serii, a ja nadal nie odróżniam tych dwóch typów, ponieważ nie mam po czym ich odróżnić – jedyne, co o nich wiadomo, to że są młodymi, rosłymi chłopami na usługach Raven.

A co z Sarą? — pytam. — Jest tu z wami?
Sara została w Marylandzie — odpowiada Hunter. — W tamtejszej osadzie mieszka trzydzieści osób, nie będzie więc musiała migrować. Ruch oporu próbuje się skontaktować z jej siostrą.

Pa pa, istoto, o których potrafiłam cokolwiek powiedzieć! Nawiasem mówiąc, widzicie, co miałam na myśli pisząc, że kompletnie nie umiem określić, w którą stronę zmierza historia Odmieńców? Pojedynczy statyści wykruszają się z narracji ot, tak, bez żadnego sensu i celu. To trochę tak, jakby w „Więźniu Azkabanu” nawiązał się poniższy dialog:

Harry rozejrzał się po kuchni Weasleyów, jak zwykle wypełnionej gwarem i śmiechem. Kończyli właśnie pałaszowanie deseru, kiedy chłopak zorientował się, że przy stole brakuje jednego z rudzielców:

Panie Weasley, gdzie jest George? 
Ach, Ron nic ci nie wspominał? Wyjechał do Australii polować na druzgotki.

Po której to rozmowie już nigdy nie padłaby żadna wzmianka o jednym z bliźniaków, a sam George rozpłynąłby się w fabularnym niebycie. Oczywiście, różnica polega na tym, że George Weasley był postacią z krwi i kości, której nagły brak w serii byłby odczuwalny – a powiedzcie sami, czy ktokolwiek z Was będzie opłakiwał zniknięcie Sary?

I właściwie dlaczego tylko Sara została w Marylandzie? Jestem w stanie zrozumieć, dlaczego dziewczynka podjęła taką decyzję – liczy na odnalezienie jedynego członka rodziny, nie mówiąc już o tym, że w przypadku Raven powiedzenie „lepszy diabeł znany, niż nieznany” traci rację bytu – ale dlaczego nikt inny nie zdecydował się na podobny ruch? Ciężko wyobrazić sobie, by jakiekolwiek zgromadzenie mogło mieć gorszego lidera, niż Raven, a brak konieczności migracji powinien stanowić koronny argument w środowisku, w którym z corocznych wypraw wraca co trzeci obywatel.

A co z Dziadkiem i innymi? — To pytanie z trudem przechodzi mi przez gardło, czuję przy tym ucisk w piersi, jak gdyby wciąż ktoś mnie mocno obejmował. Bram i Hunter wymieniają krótkie spojrzenia.
Dziadek nie wytrzymał drogi - wyjaśnia krótko Hunter. — Pochowaliśmy go niedaleko Baltimore.

Och, nie! Tylko nie Dziadek!!!




...No dobra, nie wydurniajmy się, wszyscy dobrze wiecie, że moją prawdziwą reakcją było:



Oliver, czy ty naprawdę uważasz, że kogokolwiek obchodzi los tych manekinów?

Raven odwraca wzrok i spluwa na chodnik.



Bram dodaje szybko:
Za to z pozostałymi wszystko w porządku.

...Czyli z kim? Mamy w ogóle jakichkolwiek innych statystów, których znamy z imienia?!

Wyciąga rękę i dotyka palcem mojej fałszywej blizny po zabiegu, tej, którą sam mi zrobił, gdy zostałam przyjęta do ruchu oporu.
Wygląda dobrze - mówi i puszcza do mnie oko.

A niby dlaczego miałaby nie...Wróć, przypomniałam sobie, że Bram dłubał jej za uchem jakimś zardzewiałym żelastwem, i to jedną ręką; na jego miejscu też byłabym zaskoczona, że pacjentka uszła z życiem.

Postanawiamy zostać tutaj na noc. Niedaleko galerii płynie czysta woda, a ruiny starych domów i biur dostarczyły nam paru użytecznych rzeczy: znaleźliśmy wśród gruzów kilka puszek jedzenia, zardzewiałe narzędzia, a Hunter nawet karabin leżący na podpórce z jelenich kopyt pod stosem oderwanego gipsu.

Za każdym razem, gdy czytam o fantach znajdowanych przez naszych buntowników, zachodzę w głowę, który z poniższych scenariuszy jest prawdziwy:

a) wszyscy Odmieńcy bez wyjątku to kompletne sieroty, które nie potrafią dobrze przeszukać okolicy, w związku z czym nawet po przemarszu dwudziestu grup dwudziesta pierwsza nadal bez większego trudu znajdzie świetnie zachowane konserwy, paczkę zapałek i firmowe długopisy, czy też

b) większość Odmieńców siedzi na rzyci w jednym miejscu, i tylko Raven jest tak kiepskim przywódcą, że nie potrafi zbudować funkcjonalnej bazy, z której nie trzeba by wynosić się po góra dwóch miesiącach.

Poza tym jedna z naszej grupy, Henley, niska, cicha kobieta z upiętymi w kok długimi siwymi włosami, ma gorączkę.

O, kolejna świeżynka! Witamy w zespole, jesteśmy pewni, że twoja obecność znacząco wpłynie na przebieg historii.

Pod wieczór wybucha kłótnia. Grupa nie może dojść do porozumienia, co dalej.

Ejże, „kłótnia”? To nie może być – kłótnia wskazywałaby na to, że ktoś tu poluzował swoje dyktatorskie zapędy i dał dojść do głosu innym ludziom...

Możemy się rozdzielić - proponuje Raven. Siedzi przykucnięta przy wgłębieniu, gdzie przygotowała palenisko, i roznieca pierwsze, nieśmiałe płomienie zwęglonym końcem patyka.
Im większą grupą maszerujemy, tym bezpieczniej -sprzeciwia się Tack.

Aaa, to zmienia postać rzeczy; trzeba było od razu mówić, że głosem opozycji jest tru loff płci męskiej. Ci z definicji mają przyzwolenie na krytykowanie wszelakich decyzji swych partnerek.

Po zdjęciu bluzy z polaru ma na sobie tylko podkoszulek, pod którym wyraźnie zarysowują się więźlaste bicepsy.

Leno, na twoim miejscu nie wpatrywałabym się zbyt intensywnie, zagrożenie może przyjść z dwóch stron.

Dni stopniowo stają się cieplejsze, a las budzi się do życia. Czuć nadchodzącą wiosnę i jej gorący oddech, jak gdyby była zwierzęciem poruszającym się delikatnie przez sen. Ale teraz, gdy słońce chyli się ku zachodowi, Głuszę pochłaniają długie fioletowe cienie. Kiedy siedzimy bez ruchu, odczuwamy chłód, noce są bowiem ciągle zimne.

Hmm, Blue nie żyje, Sara poszła w siną dal – obawiam się, że zaczyna brakować dzieci, które można by zmusić do spania na zewnątrz przy minusowej temperaturze. Może ciągnijcie losy?

Lena — odzywa się warkliwym głosem Raven. (…) — Idź sprawdź, co z namiotami, okej? Wkrótce się ściemni.

Ach, stara, dobra Raven. To w pewien perwersyjny sposób pocieszające, że w tej części przyjdzie nam się męczyć z PŚ – w porównaniu z nim Raven staje się jakaś taka łatwiejsza do przełknięcia.

Raven postanowiła rozpalić ognisko w płytkim jarze, wyschniętym korycie dawnego strumienia, dzięki czemu jest ono osłonięte od wiatru. Wolała nie rozbijać obozu zbyt blisko galerii i jej złowrogich przestrzeni.

Widzę, że nocowanie w nieźle zachowanych budynkach to u was nadal temat tabu.

Jakieś dziesięć metrów powyżej, nad jarem, Julian pomaga rozbijać namioty. Jest zwrócony do mnie plecami. On także ma na sobie tylko podkoszulek. Wystarczyły trzy dni, aby się zmienił fizycznie. Ma splątane włosy, do których teraz tuż za lewym uchem przyczepił się liść.

...Czy to ma być jakiś ukryty symbolizm?

Wygląda na szczuplejszego, aczkolwiek nie miał jeszcze kiedy stracić na wadze. To po prostu efekt noszenia ubrań po innych, efekt życia w Głuszy, na świeżym powietrzu, w otoczeniu dzikiej natury, nieustannie przypominającej o kruchości naszego istnienia.

Po trzech dniach? Ciuchy ani chybi dostał w takim razie po Hagridzie.

Przywiązuje linę do drzewa i mocno ją naciąga. Nasze namioty są stare, wielokrotnie rozrywały się i były łatane. Nie są w stanie ustać same. Trzeba je podpierać i rozciągać między drzewami, trzeba wlewać w nie życie, jak wiatr wlewa je w żagle. Gordo stoi obok Juliana i przygląda się z aprobatą jego poczynaniom.

Zauważcie, drodzy czytelnicy: Julian – chorowity, trzymany pod kloszem chłopak – już po kilku dniach w dziczy nie tylko w pełni angażuje się w obowiązki społeczności, ale w dodatku radzi sobie nieźle z przydzielonymi mu zadaniami. Będziemy wklejać sporo tego rodzaju cytatów – cytatów, które pozornie nie mają większego znaczenia, ale które przydadzą nam się, gdy dojedziemy do końca powieści. Spoiler alert: tak, tym razem też czeka Was tyrada mojego autorstwa.

Lena! — Twarz Juliana rozjaśnia się i zaraz potem gaśnie, gdy chłopak uświadamia sobie, że nie zamierzam podejść bliżej. Przywiodłam go tu z sobą, w to niesamowite, obce miejsce, a teraz nie mam mu nic do zaproponowania.

Na razie nie skomentuję tego i kilku innych cytatów, które pojawią się za chwilę i także zostaną przeze mnie pogrubione; podsumuję je pod koniec tej analizy.

Lena oferuje pomoc:

Dzięki, nie trzeba — odpowiada Gordo, chłopak o płomiennorudych włosach, który, chociaż nie jest starszy od Tacka, ma brodę długą do połowy piersi.

Byłaby to z pewnością istotna informacja, gdybyśmy wiedzieli, ile lat ma Tack (jeśli wierzyć Delirium Wiki – 24).

Julian prostuje się i wyciera ręce o dżinsy. Po chwili wahania rusza w moją stronę, zakładając włosy za ucho.
Jest zimno — odzywa się, stając kilka kroków ode mnie. — Powinnaś zejść na dół do ogniska.
Nic mi nie jest — odpowiadam, ale chowam dłonie w rękawy. Zimno jest w środku mnie. Siedzenie przy ognisku w niczym mi nie pomoże.
Namioty całkiem nieźle stoją.
Dzięki. Chyba trochę się już nauczyłem. — Jego usta się uśmiechają, ale oczy już nie.
Trzy dni. Trzy dni na przemian sztucznych rozmów i milczenia. Wiem, że zastanawia się, co się zmieniło i czy można to jakoś odwrócić. Wiem, że go ranię. Są pytania, których próbuje nie zadawać, i sprawy, o których usilnie stara się nie mówić. Daje mi czas. Jest cierpliwy i delikatny.
Ładnie wyglądasz w tym świetle — mówi.
Chyba masz problemy ze wzrokiem. — Miało to zabrzmieć jak żart, ale w tym rozrzedzonym, zimnym powietrzu mój głos brzmi dziwnie szorstko.

Jak wspominałam – pogrubienie za chwilę. Na razie wspomnę o czymś innym: po trzech dniach w Głuszy Julian opanował już jedną ze sztuk survivalu (budowanie schronienia).

Julian kręci głową, marszczy brwi i odwraca wzrok. Liść, jaskrawożółty, wciąż tkwi w jego włosach, za uchem.

To zdecydowanie musi być symbolizm, mam tylko problemy z właściwą interpretacją. Ktoś pomoże?

W tej chwili z całego serca pragnę wyciągnąć po niego rękę, przejechać palcami po włosach Juliana i śmiać się z tego razem z nim. To właśnie Głusza. Wyobrażałeś sobie coś takiego? — powiedzieć. A on splótłby swoje palce z moimi, ścisnął je i rzekł: „co ja bym bez ciebie zrobił?".

Och, Leno, Leno. Uwierz mi na słowo: Julian z pewnością nie wyobrażał sobie niczego podobnego.

Masz liść za uchem.
Co? — pyta Julian zaskoczony, jak gdybym wyrwała go ze snu.
Liść. W twoich włosach.

Słowo daję, to się nadaje na zadanie maturalne. „Liść i jego symbolika. Omów zagadnienie na podstawie powyższego cytatu, znajomości poprzednich dzieł autorki i innych tekstów kultury”.

Nagle słychać wystrzał:

Spomiędzy drzew okalających obozowisko wyłaniają się Dani i Alex. Oboje niosą strzelby przewieszone przez ramię. Gordo prostuje się.
Jeleń? — pyta.
Prawie całe światło dnia już odpłynęło. Włosy Aleksa wyglądają niemal na czarne.

Jak myślicie – czy to też jakaś zawiła metafora?

Za duże na jelenia - stwierdza Dani. To potężna kobieta, z szerokimi barkami, płaskim czołem i migdałowymi oczami.

Przez chwilę byłam zaskoczona, że Lena nie odczuwa zazdrości, gdy PŚ poluje z inną niewiastą, ale przypomniałam sobie, że w rzeczywistości YA zagrożenie dla związku stanowią tylko piękni ludzie, więc Dani ze swoimi szerokimi barkami zapewne nawet nie pika na radarze panny Haloway.

Niedźwiedź? — dopytuje Gordo.
Możliwe — odpowiada krótko Dani.

Autorko, nie ograniczaj się, wiemy przecież, że Plastikowa Simorośl jest prawdziwym samcem alfa; dlaczegoż by nie miał upolować i samego Wobo?

Trafiłeś? — pytam z przesadnym entuzjazmem, chociaż i tak znam odpowiedź. Chcę tylko, by Alex na mnie spojrzał, aby się do mnie odezwał. (…) Alex nic nie mówi, nawet na mnie nie spogląda. Mija nas, przechodząc na tyle blisko, że mam wrażenie, iż czuję jego zapach — dawny zapach trawy i wysuszonego przez słońce drewna, zapach Portland, który sprawia, że chce mi się krzyczeć i ukryć twarz w jego piersi, i nim oddychać.
Potem Alex kieruje się w głąb jaru, skąd dobiega nas właśnie głos Raven:
Podano kolację! Jak teraz nie zjecie, to pożałujecie!
Chodź. — Julian muska mój łokieć koniuszkami palców. Delikatnie, cierpliwie.

Drodzy czytelnicy, mam dla Was zadanie. Przeczytajcie jeszcze raz wszystkie pogrubione fragmenty, ze szczególnym zwróceniem uwagi na postawę reprezentowaną przez każdą stronę trójkąta miłosnego.

...I już widać, na czym będzie opierał się ten wątek, prawda?

Nie będę się pochylać nad tym zagadnieniem na tak wczesnym etapie; czeka nas jeszcze wiele smakowitych cytatów, wiele scen, po których będziemy mieli ochotę na kąpiel oczu. Na razie napiszę więc tylko tyle: powyższe fragmenty to właściwie swoiste streszczenie tego, jak będzie przebiegała relacja tej trójki na przestrzeni 'Requiem' i jeżeli uważacie, że brzmi to niezbyt optymistycznie – macie rację. Jeżeli macie wrażenie, że pewne osoby z tego tercetu wypadają jakby gorzej w porównaniu z pozostałymi zawodnikami – macie zupełną rację. A jeżeli sądzicie, że rozwiązanie tego wątku będzie mało optymistyczne – macie zupełną, stuprocentową rację.


Moje stopy odwracają się i same kierują mnie w dół, w stronę ogniska gorejącego teraz silnym płomieniem. W stronę chłopaka, który staje się cieniem stojącym obok ognia, rozmazanym przez dym. Tym właśnie jest teraz Alex: cieniem, złudzeniem.
Przez te trzy dni nie odezwał się do mnie ani razu i ani razu na mnie nie spojrzał.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: ktoś – zapewne wszyscy się już domyślacie, kto - zastępuje Lenkę w roli narratora.

Do zobaczenia!

Maryboo