niedziela, 26 listopada 2017

Rozdział IX


O Panie,
Osadź nasze serca na miejscu,
Jak osadziłeś planety na orbitach
I wyłoniłeś świat z chaosu.
Jak mocą swojej woli powstrzymujesz gwiazdy przed spadaniem,
Ocean przed przemianą w pył i pył przed przemianą w wodę,
Planety zaś chronisz przed zderzeniem,
A słońca przed wybuchami –
Tak i nasze serca utrzymuj na miejscu
Na stałej orbicie.
I pomóż nam nie zbaczać z drogi.
Psalm 21, rozdział Modlitwa i nauka, [w:] Księga SZZ

Iiiiii… wracamy do Boga jako takiego. Weź się, kobieto, zdecyduj. Albo Bóg, albo nauka. Ten twój miszmasz nie ma w ogóle sensu. Z tego bełkotu wynika chyba to, że Bóg kontroluje naukę.  Ale skoro nasza droga ałtorka nie może nawet swej przezabawnej choroby napisać spójnie, to oczywiste, że religia ją zupełnie przerośnie.  BTW, serce na stałej orbicie mnie położyło na łopatki.

Czytelnicy, którym nie leży sposób narracji i rozwlekłe opisy pani Oliver, nie będą tym rozdziałem zachwyceni. Nuda, nuda i górnolotne pitolenie. W miarę możliwości będę to wycinać, bo tego nie zniosę. Brrr.

Tej nocy gdy kładę się do łóżka, wciąż mam w głowie słowa Hany. Nie skończysz jak ona. Nie masz tego w sobie. Powiedziała to, żeby mnie pocieszyć, wiem o tym i powinno mi to dodawać otuchy – ale z jakiegoś powodu tak nie jest. Z jakiegoś powodu rozstraja mnie to. Czuję w sercu głęboki ból, jak gdyby utkwiło w nim coś wielkiego, zimnego i ostrego. Jest jeszcze jedna rzecz, której Hana nie rozumie: myślenie o chorobie, lęk, czy nie odziedziczyłam ku niej jakieś skłonności – to wszystko, co mi zostało po mamie. Choroba to wszystko, co o niej wiem. To łączące nas ogniwo. Bez tego nie mam nic.

I znowu mamy wzmiankę o chorobie jako przypadłości o podłożu genetycznym. Nie żeby to przeszkadzało ałtorce twierdzić, że ADN można złapać jak grypę, a choroba krąży w układzie krwionośnym. Miodzio.

Nie chodzi o to, że nie mam żadnych wspomnień o niej. Mam, i to naprawdę dużo, biorąc pod uwagę, jaka byłam mała, gdy zmarła. Pamiętam, że gdy padał śnieg, wysyłała mnie na zewnątrz z garnkami, żebym je nim napełniła. W domu polewałyśmy zebrany śnieg syropem klonowym, obserwując, jak niemal natychmiast zastyga w bursztynowe cukierki, słodkie, filigranowe pętelki, niczym jadalna koronka. Pamiętam, jak uwielbiała mi śpiewać, gdy uczyła mnie pływać na plaży przy Eastern Promenade. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jakie to dziwne. Inne matki również uczą dzieci pływać. Inne matki również wrzucają je do wody, smarują im skórę kremem z filtrem, żeby się nie poparzyły, i robią wszystkie inne rzeczy, które powinny robić matki, jak zostało to określone w rozdziale o rodzicielstwie w Księdze SZZ. Ale z całą pewnością nie śpiewają.

Mamcia Lenki śpiewała przy ludziach. Na plaży. Wow, i tak cud, że ją przyskrzynili tak późno, dzięki pani Wiesi wyskakującej zza firanki. Ktoś powinien to rozkminić duuużo wcześniej.

Pamiętam, że kiedy byłam chora, przynosiła mi do łóżka tosty z masłem, a kiedy się przewróciłam, całowała stłuczone miejsca. Pamiętam też, jak kiedyś gdy spadłam z roweru, podniosła mnie i zaczęła kołysać w ramionach, a jakaś przechodząca obok kobieta rzuciła w jej stronę: „powinna się pani wstydzić”.

Kamikaze level: nie umiem w dystopię.

Nie rozumiałam, dlaczego to powiedziała, i zaczęłam płakać jeszcze bardziej. Po tym incydencie mama pocieszała mnie już tylko na osobności.

Bo wcześniej nie wpadła na to, że jawne pokazywanie uczuć po zabiegu może podpaść pani Jadzi. 


Urządzałyśmy też sobie imprezy taneczne. Mama nazywała je „skarpetka-party”, ponieważ zwijałyśmy dywany w salonie, wkładałyśmy najgrubsze skarpetki i ślizgałyśmy się po wyłożonych drewnem korytarzach. Nawet Rachel do nas dołączała, chociaż twierdziła, że jest za duża na dziecinne zabawy. Mama zasuwała zasłony, wtykała poduszki pod frontowe i tylne drzwi, po czym włączała muzykę. Śmiałyśmy się wtedy tak bardzo, że aż bolały nas brzuchy.

Aż zdradziecka zasłonka opadła, a tam pani Wiesia już gotowa z lornetką!

Aż przyszedł dzień, kiedy zrozumiałam, że w nasze skarpetkowe wieczory zasłaniała zasłony, by nie zobaczyły nas przechodzące patrole, że obkładała drzwi poduszkami, by sąsiedzi nie donieśli na nas z powodu słuchania muzyki i zbyt głośnego śmiechu, które uważane są za ostrzegawcze symptomy delirii. Zrozumiałam, że wojskową przypinkę taty – srebrny sztylecik, odziedziczony przez niego po własnym ojcu i noszony przez nią na łańcuszku na szyi – po to wtykała pod kołnierzyk koszuli, wychodząc z domu, by nikt go nie zobaczył i nie nabrał podejrzeń.

Och, ten wspaniały sztylecik! Sprawi mi on tyle radości! Nie chcę spoilerować, ale przygotujcie się na SZTYLECIK PRZEZNACZENIA!

Lena jest rozdarta, bo z jednej strony uważa swoje dzieciństwo za szczęśliwe, a z drugiej przyznaje, że zachowanie matki było niewłaściwe i niebezpieczne. Dziewczyna zastanawia się też, czy matka myślała o niej i jej siostrze, gdy skakała z klifu. Ojca dziewczyna nie pamięta, bo zachorował i zmarł przed jej pierwszymi urodzinami.

Czas na akcję właściwą. Skrócę może rozwlekłe opisy gorąca i przyrody oraz wszystkich działań Leny do momentu dotarcia na imprezę, bo ta narracja jest naprawdę nie do zniesienia. Uwierzcie mi, nic nie tracicie.

Jest noc i poza Leną wszyscy już śpią. Dostajemy oczywiście opis lepkiego gorąca i różnych zapachów z tym związanych, dzięki Oliver, tego właśnie potrzebowałam. Lena chce wymknąć się z domu na balety w Roaring Brook Farms.

Nawet nie wiedziałam, że serce może bić tak głośno. Przypomina mi się teraz opowiadanie Edgara Allana Poego, które czytaliśmy kiedyś na zajęciach z nauk społecznych, o facecie, który zabija drugiego, a potem oddaje się w ręce policji, ponieważ jest przekonany, że słyszy serce swojej ofiary bijące pod podłogą. Miała to być opowieść o poczuciu winy i niebezpieczeństwach wynikających z nieposłuszeństwa obywatelskiego, lecz kiedy je przeczytałam, wydawało mi się kiepskie i melodramatyczne.

O, to tak jak twój dialog wewnętrzny. Twoje górnolotne jęczenie jest 1000 razy gorsze od najbardziej przerysowanego bohatera w utworach Poe.

Teraz jednak zaczynam je rozumieć. Pewnie Poe często wymykał się z domu, gdy był młody.

Naprawdę fascynujące przemyślenia.

Dostajemy długi opis, jak to Lena po cichy stara się wyjść z domu. Odpuszczę wam, bo nic nie wnosi poza oczywistym: Lena się boi i wydaje jej się, że wyraźnie ją słychać i zaraz ktoś ją złapie. Oczywiście tak się nie dzieje i Lenka wychodzi z domu kilka minut po jedenastej.

Jest ciemno, bo w biedniejszych częściach Portland lampy uliczne się nie palą. Na ulicach jest pusto i cicho, ale Lena cały czas nasłuchuje ziomów pani Jadzi będących na patrolu. Nikt jednak się nie pojawia, więc dziewczyna zabiera swój rower i rusza w drogę.

Nigdy w życiu nie złamałam godziny policyjnej. Jednak oprócz strachu, który ciąży mi jak kamień, żarzy się też we mnie iskra ekscytacji, która przedziera się spod warstwy lęku i łagodzi go. Jakbym słyszała w środku: „jest okej, nic mi nie jest, uda mi się”.

No baaa, cóż może pójść źle? Skoro już włamywałaś się na teren kompleksów rządowych, to to jest betka.

Na szczęście Stroudwater i Roaring Brook Farms znajdują się dokładnie w przeciwnym kierunku do Eastern Promenade, gdzie jest centrum obchodów Dnia Niepodległości. Gdy tylko uda mi się dojechać do szerokiego pasa ziemi uprawnej, który pierścieniem otacza Portland, powinnam być bezpieczna. Farmy i rzeźnie rzadko są patrolowane. Jednak najpierw muszę przejechać przez West End, zamieszkany przez bogatych takich jak Hana, a potem przez Libbytown i przez most Congress Street nad Fore River. Na szczęście każda ulica, w którą skręcam, okazuje się pusta.

Jestem niesamowicie zaskoczona. PRZEZNACZENIE  to mocna rzecz.

Stroudwater jest dobre pół godziny drogi od mojego domu, nawet przy szybkiej jeździe. Gdy opuszczam część miasta usytuowaną na półwyspie i zmierzam w stronę podmiejskich stref w głębi lądu, domy stają się mniejsze, jest ich coraz mniej, a podwórka, które do nich przylegają, wyglądają na zachwaszczone i brudne. Nie jest to jeszcze rolnicze Portland, ale widać już gdzieniegdzie elementy wiejskiego krajobrazu: rośliny wyzierają przez do połowy zbutwiałe ganki, w ciemności żałobnie pohukuje sowa, a czarne łuki nietoperzy przecinają znienacka niebo. Przed prawie każdym domem stoją samochody – podobnie jak przed bogatszymi posiadłościami na West Endzie – tyle że te zostały przywleczone ze złomowisk. Stoją na pustakach pokryte rdzą.

Krasnale dla ubogich?

Lena wjeżdża na teren farm. Nie są one jednak własnością prywatną, tylko wielkich korporacji, które zatrudniają sieroty, by hodowały krowy najbardziej podobne do pudełek z lekami. (BTW I AM NEVER LETTING THIS GO!!!)

Wreszcie dziewczyna dociera do Roaring Brook Farms, która jest opuszczona, bo połowa głównego budynku i dwa silosy poszły z dymem. Lena coraz wyraźniej słyszy muzykę, najpierw sam rytm, a później też melodię.

I znów atak paniki. W głowie słyszę tylko: to jest złe, złe, złe. Carol zabiłaby mnie, gdyby wiedziała, co wyprawiam. Zabiła albo kazała wtrącić do Krypt, albo też zaciągnęła do laboratorium na wcześniejszy zabieg, tak jak to zrobili z Willow Marks.

Teraz to już trochę późno na takie przemyślenia.

Zeskakuję z roweru na widok rozgałęzienia wiodącego do Roaring Brook i wielkiego metalowego znaku wbitego w ziemię, który głosi: WŁASNOŚĆ MIASTA PORTLAND, ZAKAZ WSTĘPU. Prowadzę rower do lasu na skraju drogi. Sam budynek farmy i stara stodoła znajdują się jeszcze jakieś dwieście metrów dalej, jednak rower postanawiam zostawić tutaj, ale go nie przypinam. Wolę nie myśleć, że mogłaby tu być obława, w każdym razie wtedy z pewnością nie chciałabym mocować się z zamkiem po ciemku. W razie czego trzeba będzie działać naprawdę szybko. Obchodzę zakaz wstępu. Stwierdzam, że powoli staję się ekspertem w ich ignorowaniu, przypominając sobie, jak razem z Haną przeskoczyłyśmy bramę laboratorium. To pierwszy raz od dłuższego czasu, kiedy myślę o tamtych wydarzeniach, i natychmiast staje mi przed oczami Alex, z tamtego popołudnia oraz z dnia ewaluacji, śmiejący się z całego serca. Muszę się skupić na okolicy, na blasku księżyca, polnych kwiatach na drodze. To mi pomoże zwalczyć mdłości. Nie mam pojęcia, co mnie wygnało z domu, dlaczego chciałam udowodnić Hanie, że się myliła, i staram się zignorować myśl – dużo bardziej niepokojącą niż wszystko inne – że moja kłótnia z Haną mogła być tylko wymówką. Że może gdzieś głęboko w środku byłam po prostu ciekawa.

Teraz nie czuję ciekawości. Jedynie przerażenie. I wydaję się sobie bardzo, bardzo głupia.

No to się wreszcie w czymś zgadzamy.

Budynek farmy i stara stodoła położone są w niecce między dwoma wzgórzami, jak gdyby siedziały pośrodku wydatnych ust.

Błagam, Oliver…

Z powodu owych ust (ja pierniczę), Lena nie widzi jeszcze farmy, ale muzykę słyszy całkiem nieźle. Dostajemy rozciągnięty jak stara guma od gaci opis tejże. Streszczę Wam: jest ładna, trochę smutna, ale dzika, co by to nie miało znaczyć. Lena zbliża się do stodoły. Widok masy bawiących się ludzi zapiera jej dech w piersiach.

Stodoła jest w zupełnej ruinie: rozłupana i przyczerniona ogniem, wydana na pastwę żywiołów. Została jedynie jej połowa: fragmenty trzech ścian, kawałek dachu, część antresoli, na której kiedyś pewnie przechowywano siano. To właśnie na niej gra kapela. Wokół wyrastają już gdzieniegdzie młode drzewa, cienkie i wątłe. Starsze, wypalone do białości w pożarze i całkowicie pozbawione liści, wznoszą upiorne palce ku niebu. Poniżej, kilkanaście metrów za stodołą widać ciemny pas, gdzie zaczyna się ziemia niczyja. Głusza.

Ach, słynna Głusza. Dowiemy się może o niej czegoś więcej?

Z tej odległości nie widzę ogrodzenia, lecz mam wrażenie, że czuję prąd brzęczący w powietrzu. Blisko granicy byłam tylko kilka razy. Pierwszy raz wiele lat temu z mamą, która zaprowadziła mnie tam, bym posłuchała prądu płynącego pod tak dużym napięciem, że powietrze wydawało się od niego trzeszczeć. Powiedziała, że mogę zostać porażona już od samego stania w pobliżu, i kazała mi obiecać, że nigdy, przenigdy go nie dotknę. Mówiła też, że gdy zabieg stał się przymusowy, niektórzy ludzie próbowali przedostać się przez granicę. Wystarczyło, że dotknęli ogrodzenia ręką, a ich ciała smażyły się, skwiercząc jak bekon – dokładnie pamiętam to określenie, „jak bekon”.

Serio? Bekon? Oj, mamcia Leny to miała wyczucie.

Kilka razy zdarzyło mi się z Haną biec wzdłuż ogrodzenia, ale zawsze uważałam, żeby zachować bezpieczną odległość co najmniej kilku metrów.

Tak po prostu sobie biegały koło Głuszy? Ej, Mały Bracie, nie widzisz w tym jakiegoś problemu? Nastolatki mogą sobie ot tak robić przebieżki koło ogrodzenia i nikt ich nawet nie zaczepi, jakiś strażnik czy coś? Bo chyba nie wszyscy strażnicy są z rodzaju Homo liściowłosusa?

W stodole ustawiono głośniki i wzmacniacze, a nawet dwa ogromne reflektory, których blask dzieli widownię na dwie części – wszyscy stojący bliżej sceny wyglądają nienaturalnie biało, nierealnie, podczas gdy reszta pozostaje ciemna, rozmazana i niewyraźna. Piosenka się kończy i tłum wydaje z siebie jeden wielki ryk podobny do huku oceanu. Moja pierwsza myśl: muszą podbierać prąd z sieci energetycznej na którejś z innych farm.

Na niezłą skalę zakrojone jest to przedsięwzięcie. Ciche, ani ciemne nie jest. I naprawdę nikt tego nie zauważy i nie naśle Wiesi z Januszem, żeby to sprawdzili?

Druga: to głupie, w tym tłumie nigdy nie znajdę Hany.

Poczekaj dosłownie chwilę, jesteś boChaterką ksioopka.

Wreszcie ruszam w dół, w stronę stodoły. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że to wcale nie jest moja decyzja. Stopy same mnie niosą, jakby sunęły po niewidzialnym torze. Przez chwilę zapominam, że mam szukać Hany. Czuję się jak we śnie, gdzie przytrafiają nam się dziwne rzeczy, ale my uważamy je za zwyczajne. Wszystko jest rozmyte, spowite mgłą, i całą mnie, od stóp do głów, przepełnia tylko jedno palące pragnienie, by zbliżyć się do tej muzyki, lepiej ją słyszeć, i aby trwała, trwała bez końca.
– Lena! O Boże, Lena!

A nie mówiłam?

Dźwięk mojego imienia wyrywa mnie z otępienia i dopiero wtedy zauważam, że stoję w ogromnym tłumie ludzi. Tyle że to nie jest zwykły tłum. Tu są chłopcy. I dziewczyny. Wszyscy nieleczeni, bez śladu blizny na szyi – przynajmniej ci, których mam w zasięgu wzroku. Chłopcy i dziewczyny rozmawiają z sobą, śmieją się, piją z tych samych kubków. Chyba zaraz zemdleję.

A ona książki Edgara nazwała melodramatycznymi. Dobra, nie czepiam się, w sumie lasia nigdy czegoś takiego nie widziała, a całe życie wbijano jej do mikrych rozmiarów mózgu, że to jest EVIL, więc niech tam będzie.

Hana jest bardzo uradowana na widok Leny i nie może uwierzyć, że przyjaciółka jednak przyszła na koncert.

– Muszę wracać – oznajmiam szybko. Gdy wypowiadam te słowa, kamień spada mi z serca. Cokolwiek chciałam udowodnić przyjściem tutaj, zostało udowodnione. Teraz mogę już iść.

Eee… Serio? Zadałaś sobie tyle trudu, pokonałaś strach i fokle, i od razu się zmywasz? Słabo.

Hana chce zatrzymać przyjaciółkę, ale nagle pojawia się jakiś młodzian z kubkami alkoholu dla siebie i Hany. Oho, psiapsiółka przydybała sobie jakiegoś chłopca.

– Lena, to jest Drew, mój znajomy. – Wydaje mi się, że przez chwilę widzę na jej twarzy poczucie winy, ale potem zaraz wraca jej uśmiech, promienny jak zwykle, jak gdybyśmy po prostu stały na środku szkolnego korytarza i rozmawiały o teście z biologii.
Otwieram usta, lecz nie wydobywają się z nich żadne słowa, co może nie jest takie złe, biorąc pod uwagę, że w mojej głowie wyje teraz przeraźliwy alarm. Może to zabrzmi głupio i naiwnie, ale podczas drogi na farmę ani razu nie pomyślałam, że impreza może być koedukacyjna.

Kochanie, już dawno rozkminiliśmy, żeś durna jak but z lewej giry, nie musisz się aż tak pogrążać.

W ogóle nie przyszło mi to do głowy. Łamanie godziny policyjnej to jedna sprawa. Słuchanie nielegalnej muzyki jest jeszcze gorsze. Za to łamanie zasad segregacji jest jednym z najcięższych wykroczeń.

Ptysiu, tutaj wszystko jest nielegalne. Naprawdę myślałaś, że na imprezie łamiącej wszelakie zakazy i nakazy władzy będzie jakaś segregacja płci? To po kij w ogóle taki koncert?

Stąd wcześniejszy zabieg Willow Marks i napisy na jej domu. To dlatego Chelsea Bronson została wyrzucona ze szkoły po tym, jak podobno przyłapano ją po godzinie policyjnej z chłopakiem ze Spencera, jej rodzice zostali zaś tajemniczo zwolnieni, a cała rodzina zmuszona do opuszczenia domu. I – przynajmniej w wypadku Bronson – nie było nawet dowodu. Wystarczyła plotka.

Pani Jadzia czuwa.

 Drew macha do mnie.
– Cześć, Lena.
Otwieram usta i zaraz potem je zamykam. Wciąż nie mogę wydać z siebie żadnego dźwięku. Przez chwilę stoimy w niezręcznej ciszy. A wtedy chłopak nagłym, nerwowym ruchem wyciąga kubek w moją stronę.
– Może whisky?

Może i Drew ma dobry pomysł na rozluźnienie Leny, ale ta jest za bardzo przestraszona.

Piłam alkohol tylko kilka razy w życiu. W Boże Narodzenie, kiedy Carol nalewa mi ćwierć kieliszka wina, i raz u Hany, kiedy wykradłyśmy z barku jej rodziców trochę likieru z czarnej porzeczki i piłyśmy, aż sufit zaczął wirować. Hana ciągle chichotała, ale mnie się to wcale nie podobało: nie podobał mi się słodki, mdły smak w ustach ani sposób, w jaki moje myśli rozpadały się na strzępy, jak mgiełka w słońcu. Brak kontroli – tak nazwałabym to uczucie, i to właśnie było w nim najgorsze.

Cóż, w sumie o to właśnie chodzi. Ale nie każdy musi lubić alkohol. Nie dziwię się strachowi Leny przed utratą kontroli. Wszak brak kontroli to zUo w świecie Małego Brata. Pytanie, jak to jest z wyleczonymi. Jeśli się upijają, to czy też tracą samokontrolę i  robią głupoty, czy remedium na to nie pozwala? Wszak mówi się „pijany z miłości”, więc te dwa stany – upojenia alkoholowego i zakochania - powinny być uważane za równie niebezpieczne.

Drew wzrusza ramionami.
– Już nic innego nie zostało. Wódka zawsze schodzi pierwsza. – Zawsze. A więc to nie pierwszy raz.
– Nie. – Próbuję wręczyć mu kubek z powrotem. – Dzięki.
Protestuje ruchem ręki, najwyraźniej źle mnie zrozumiawszy.
– Spoko. Pójdę po następną.
Drew uśmiecha się do Hany i znika w tłumie. Ma miły uśmiech, lewy kącik jego ust uroczo unosi się wyżej niż prawy – lecz gdy tylko łapię się na tej myśli, ogarnia mnie panika, która ścina mi krew w żyłach, przypominając o całym życiu pełnym szeptów i oskarżeń. Kontrola. W tym wszystkim chodzi właśnie o kontrolę.

No co ty nie powiesz?

– Muszę iść – udaje mi się wybąkać do Hany. To już postęp.
– Chcesz iść? – Hana marszczy czoło. – Przeszłaś taki szmat drogi...
– Przejechałam. Na rowerze.
– Nieważne. Przejechałaś taki szmat drogi i zamierzasz tak sobie pójść? – Hana wyciąga do mnie rękę, ale szybko krzyżuję ramiona, by uniknąć jej dotyku. Widzę, że ją to zabolało. Udaję więc, że trzęsę się z zimna, i zastanawiam się, dlaczego tak dziwnie mi się z nią rozmawia. To przecież moja najlepsza przyjaciółka, dziewczyna, którą znam od drugiej klasy, która dzieliła się ze mną ciasteczkami podczas lunchu i raz przywaliła Jillian Dawson w twarz, kiedy tamta oznajmiła, że moja rodzina skażona jest chorobą.

No cóż, czasami drogi ludzkie się po prostu rozchodzą, Wygląda na to, że ścieżki Hany i Leny oddalają się od siebie jeszcze przed zabiegiem.

– Jestem zmęczona – odpowiadam. – I nie powinno mnie tu być. – Chcę dodać „tak samo jak i ciebie”, ale się powstrzymuję.
– Słyszałaś zespół? Są niesamowici, prawda? – Hana jest zbyt miła, kompletnie jak nie ona, i nagle czuję pod żebrami głęboki, ostry ból. Ona stara się być uprzejma. Zachowuje się tak, jakbyśmy były sobie obce. Ona również wyczuwa to dziwne napięcie między nami.
– Yyy... nie przysłuchiwałam się. – Sama nie wiem, czemu nie chcę, by Hana wiedziała, że owszem, słuchałam, i owszem, uważam, że są niesamowici, a nawet więcej. To zbyt osobiste, zbyt krępujące i wstydliwe, i pomimo że przejechałam całą tę drogę do Roaring Brook Farms i złamałam godzinę policyjną tylko po to, żeby ją zobaczyć i przeprosić, uderza mnie wcześniejsza myśl: że już nie znam Hany, a i ona tak naprawdę nie zna mnie.

Wątek rozpadającej się przyjaźni tych dwóch dziewczyn jest w sumie nienajgorzej napisany. Hana ewidentnie przechodzi fazę buntu, na który nie zostało jej zresztą zbyt wiele czasu, zaś Lena jest przerażona, bo wie, do czego takie wybryki mogą doprowadzić i ma odrobinę (ale tylko odrobinę) więcej rozsądku w tej sprawie. Przynajmniej na razie.

Przywykłam do uczucia rozdwojenia, do tego, że myślę jedno, a muszę robić drugie, do balansowania na krawędzi. Ale to Hana wstrzeliła się idealnie w to rozdwojenie, w inny świat, w świat zakazanych myśli, rzeczy i ludzi. Czy to możliwe, że przez cały ten czas żyłam swoim życiem, uczyłam się do egzaminów, wyprawiałam się na długie biegi z Haną – i ten drugi świat po prostu istniał, biegł równolegle pod moim, tętniący życiem, gotów wypełznąć z cienia i z zakamarków, gdy tylko zajdzie słońce? Nielegalne imprezy, zakazana muzyka, ludzie dotykający się bez lęku przed chorobą, bez lęku o siebie samych. Świat bez lęku. Niewyobrażalne. I chociaż stoję pośrodku największego tłumu, jaki widziałam w życiu, nagle czuję się potwornie samotna.

Szkoda, że ten cykl jest ogólnie kijowy, co jeszcze wyraźniej widać w takich momentach, bo mogło być całkiem dobrze, ale ałtorka to spieprzyła.  

– Zostań – mówi Hana cicho. Mimo trybu rozkazującego jest w jej głosie niepewność, jak gdyby to było pytanie. – Możesz się załapać na drugą część.
Kręcę głową. Żałuję, że tu przyszłam. Żałuję, że to widziałam. Żałuję, że wiem to, co wiem teraz. Chciałabym móc obudzić się jutro rano i pojechać do Hany, leżeć razem z nią na Eastern Promenade i narzekać na wakacyjną nudę, tak jak co roku. Chciałabym móc wierzyć, że nic się nie zmieniło.

Tym razem wyparcie raczej nie zadziała, nie ma co się łudzić. Hana co prawda proponuje przyjaciółce, że wróci z nią, ale ewidentnie nie chce opuszczać koncertu, więc Lena zostawia ją i rusza do domu. Cały czas jest zszokowana tym, że niewyleczeni chłopcy i dziewczęta macają się bez skrępowania. Lena czuje się strasznie obco i chce wrócić do swojej zwykłej, szarej rzeczywistości. I mogłoby jej się udać, gdyby nie pewien liściowłosy adonis.

– Lena!

Well, fuck.

To niesamowite, że natychmiast rozpoznaję ten głos, chociaż słyszałam go tylko raz, i to przez dziesięć, góra piętnaście minut – to przez śmiech, który się pod nim kryje, tak jakby ktoś powierzał ci fascynujący sekret w trakcie bardzo nudnej lekcji. Wszystko natychmiast nieruchomieje. Krew zastyga mi w żyłach. Oddech zamiera. Przez chwilę nawet muzyka odpływa i słyszę jedynie jakiś miarowy, cichy i piękny dźwięk, niczym odległe bicie bębna, i myślę: to moje serce – tyle że to niemożliwe, bo ono również przestało bić. Wszystko wokół się rozmywa i widzę tylko Aleksa, jak na zbliżeniu w aparacie, przepychającego się przez tłum w moją stronę.

Jeszcze tylko chóry anielskie i maszyny do dymu poproszę.

– Lena! Zaczekaj.
Ogarnia mnie paraliżujący strach – przez przerażającą chwilę przelatuje mi przez głowę myśl, że znalazł się tutaj jako część patrolu albo obławy

I to byłoby świetne.

– ale zaraz potem zauważam, że jest ubrany normalnie, ma na sobie dżinsy, te swoje zdarte buty z niebieskimi sznurówkami i sprany podkoszulek.

To jeszcze nic nie znaczy. Pani Wiesia z warzywniaka chodzi na obławy w pracowniczym fartuszku, a Robert z siłowni w dresie.

– Co ty tu robisz? – udaje mi się wydusić z siebie, gdy mnie dogania.

- Jestem truloffem, taka praca – wyjaśnia botaniczny bożek.

Alex szczerzy zęby w uśmiechu.
– Też się cieszę, że cię widzę.
Zostawił między nami jakiś metr odstępu i jestem mu za to wdzięczna. W tym słabym świetle nie jestem w stanie dostrzec koloru jego oczu i dobrze, że nic mnie teraz nie rozprasza, że nie czuję tego co na wzgórzu przy laboratorium, kiedy się nade mną pochylił i szeptał, kiedy byłam zupełnie świadoma każdego centymetra, jaki oddzielał jego usta od mojego ucha, odczuwając jednocześnie przerażenie, winę i podniecenie.

Chuć, panie, chuć na lewo i prawo.

– Pytam poważnie. – Silę się na gniewne spojrzenie.
Jego uśmiech blednie, lecz nie znika zupełnie.
– Przyszedłem posłuchać muzyki – wzdycha. – Jak wszyscy inni.
– Ale przecież nie można... – Próbuję znaleźć odpowiednie słowa, nie do końca pewna, jak wyrazić to, co chcę powiedzieć.
– Przecież to jest...
– Nielegalne? – Alex wzrusza ramionami. Kosmyk włosów spada mu na lewe oko i gdy się odwraca, by spojrzeć na rozciągającą się poniżej scenę, na te włosy pada światło ze sceny i zaczynają migotać tym intensywnie złotobrązowym odcieniem. – Tu jest okej – dodaje ciszej, tak że muszę się ku niemu nachylić, by go słyszeć. – Nikt tu nikomu nie robi krzywdy.

Coś mi się wydaje, że wyleczony i odpowiednio nakarmiony propagandą wzorowy obywatel miałby jednak mały problem z tą imprezą.

Tego nie wiesz – chcę powiedzieć, lecz powstrzymuje mnie smutek wyczuwalny w jego głosie. Alex przeciąga ręką po włosach i mój wzrok pada na małą, ciemną, potrójną bliznę za lewym uchem, idealnie symetryczną. Może tylko ubolewa nad rzeczami, które stracił po zabiegu. Na przykład muzyka nie działa potem na ludzi w ten sam sposób i chociaż powinien zostać również uleczony z żalu, remedium na każdego wpływa inaczej i nie zawsze jest doskonałe. To dlatego ciocia z wujkiem ciągle miewają sny. To dlatego moja kuzynka Marcia czasem wybuchała histerycznym płaczem bez żadnego powodu ani ostrzeżenia.

No dobra, remedium nie jest doskonałe, ale jeśli Lenka nadal myśli, że człowiek z liściem na głowie jest po zabiegu, to strasznie naiwna i głupiutka z niej panna.

– A ty? – Znowu odwraca się do mnie i uśmiecha, a w jego głosie jest coś prowokującego i zaczepnego. – Jaką ty masz wymówkę?
– Wcale nie chciałam tu przychodzić – odpowiadam szybko. – Musiałam... – urywam, uświadamiając sobie, że nie jestem pewna, dlaczego musiałam przyjść. – Musiałam dać coś komuś – dopowiadam wreszcie.
 Alex unosi brwi, najwyraźniej nieprzekonany. Dodaję szybko:
– Hanie, mojej przyjaciółce. Poznałeś ją wtedy przy laboratorium.

I to było takie ważne, że telepałaś się taki kawał na nielegalną imprezę, bo to nie mogło poczekać do następnego dnia. Jeśli Alex to kupi, to jest równie łatwowierny jak Lena.

– Pamiętam – odpowiada. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś uśmiechał się tak długo. Tak jakby jego twarz była naturalnie uformowana w ten sposób. – A tak przy okazji, jeszcze mnie nie przeprosiłaś.
– Za co? – Tłum ciągle przeciska się bliżej sceny i wokół nas zrobiło się pusto. Czasem ktoś nas minie, wymachując butelką albo próbując śpiewać dobiegającą z dołu piosenkę, ale przez większość czasu jesteśmy sami.
– Za to, że mnie wystawiłaś. – Kącik ust wędruje wyżej i znowu mam wrażenie, że powierza mi jakiś sekret, że próbuje mi coś zdradzić. – Nie zjawiłaś się wtedy w Back Cove.
Ha! A jednak czekał na mnie wtedy! A jednak chciał się ze mną spotkać!

No baaa.

Ale uczucie triumfu szybko zostaje wyparte przez niepokój. On czegoś ode mnie chce. Nie wiem czego, lecz czuję to i zaczynam się bać.
– No to jak? – Zakłada ręce na piersi i kołysze się na piętach, nie przestając się uśmiechać. – Przeprosisz mnie czy nie?
Jego nonszalancja znowu zaczyna mnie irytować, tak samo jak w laboratorium. To niesprawiedliwe, że on jest taki swobodny i pewny siebie, podczas gdy ja czuję się tak, jakbym miała dostać ataku serca albo zamienić się w kałużę.

Dlaczego truloffy muszą być takimi irytująco aroganckimi dupkami?

– Kłamcy nie zasługują na przeprosiny – odpowiadam, zaskoczona pewnością i siłą w moim głosie.
Alex krzywi się.
– O co ci chodzi?
– Nie zgrywaj niewiniątka. – Przewracam oczami. Czuję, jak z każdą sekundą nabieram pewności siebie. – Skłamałeś, że nie widziałeś mnie podczas ewaluacji. Skłamałeś, mówiąc, że mnie nie rozpoznałeś. – Wyliczam na palcach wszystkie jego winy. – Skłamałeś, że nie było cię tamtego dnia w laboratorium.
– No dobra, dobra. – Podnosi ręce do góry. – Przepraszam, okej? Masz rację, to ja powinienem cię przeprosić. – Wpatruje się we mnie przez chwilę, a potem wzdycha. – Mówiłem ci, strażnicy nie mają wstępu do laboratorium podczas ewaluacji. Żeby cały proces przebiegał „bez zakłóceń” czy jakoś tak, sam właściwie nie wiem. Ale naprawdę musiałem napić się kawy, a na pierwszym piętrze kompleksu C jest automat z dobrą kawą, taką z prawdziwym mlekiem, więc wstukałem odpowiedni szyfr i dostałem się do środka. I tyle. Koniec historii. Potem musiałem kłamać na ten temat. Mógłbym przez to stracić pracę. A pracuję w tym głupim laboratorium tylko po to, żeby opłacić szkołę... – urywa. Po raz pierwszy jego pewność siebie gdzieś się ulatnia. Wygląda na zmartwionego, jakby bał się, że mogę na niego donieść.

Uwielbiam kawę. Dzień bez kawy to dzień stracony, więc rozumiem nieprzemożną ochotę walnięcia sobie filiżanki albo kubka kawy. Ale żadna kawa nie jest warta utraty pracy i innych nieprzyjemności związanych z byciem nie tam, gdzie trzeba, gdy się żyje w reżimie. Pod względem totalnie słabych i durnych wymówek nasze gołąbeczki idealnie od siebie pasują.

– A dlaczego byłeś na platformie? – Nie daję za wygraną.
– Dlaczego się na mnie gapiłeś?
– Nawet nie udało mi się wejść na piętro – odpowiada. Obserwuje mnie uważnie, jak gdyby badał moją reakcję. – Wszedłem do środka i... i po prostu usłyszałem ten dziwaczny hałas. Ten tupot i ryk. A do tego jakieś krzyki albo coś w tym rodzaju.

Taa, te wszystkie ryczące leki.

Zamykam na chwilę oczy, przywołując wspomnienie ostrych białych świateł, wrażenie, że ocean wdziera się do laboratorium, że dociera do mnie krzyk mamy z przestrzeni tylu lat. Gdy znowu je otwieram, Alex wciąż się we mnie wpatruje.
– W każdym razie nie miałem pojęcia, co się dzieje. Pomyślałem, sam nie wiem czemu, to przecież głupie, ale pomyślałem, że może ktoś zaatakował laboratorium. A tu nagle widzę nacierające na mnie stado krów... – Wzrusza ramionami.
– Po lewej były schody. Spanikowałem i rzuciłem się na górę. Stwierdziłem, że po schodach nie wejdą. – Uśmiecha się znowu, ale tym razem krótko, niepewnie. – No i wylądowałem na platformie.

I ta sobie stałeś. I się śmiałeś. Jasne, kupuję to.

Zupełnie normalne, racjonalne wyjaśnienie.

Cienkie jak dupa węża, chciałaś powiedzieć.

Lenka łyknęła wszystko bez zastrzeżeń. Już jej liściasty bór nie przeraża tak bardzo.

– Więc nie masz pojęcia... co się stało? – Sama nie wierzę, że jestem taka bezczelna. Zaciskam pięści z nadzieją, że nie zauważył dziwnego tonu w moim głosie.
– Chodzi ci o zamianę przesyłek? – Odpowiada od razu, bez wahania, rozpraszając tym samym moje ostatnie wątpliwości. Tak jak wszyscy wyleczeni, nie kwestionuje oficjalnej wersji. – Nie byłem tego dnia odpowiedzialny za ich przyjmowanie. Facet, który był, Sal, został zwolniony. Powinno się sprawdzać zawartość dostawy. Przypuszczam, że on pominął ten krok. – Przekrzywia głowę na bok i rozkłada ręce. – Wystarczy?

Nie. Mnie jako farmaceutkę dalej bardzo interesuje związek krów z lekami.

Zespół gra właśnie coś szybkiego i głośnego. Nie rozumiem już, jak ta muzyka mogła do mnie przemawiać. Teraz to dla mnie zwykły łoskot, morze hałasu.
– Myślisz, że uda nam się podejść bliżej i uniknąć zadeptania?
Ignoruję fakt, że właśnie użył słowa „nam”, słowa, które z jakiegoś powodu brzmi w jego ustach zdumiewająco ponętnie, wymawiane z tym melodyjnym, radosnym akcentem.

Czy w tym facecie jest coś, co nie jest zajebiste? Może poza charakterem, rzecz jasna.

– Szczerze mówiąc, właśnie szłam do domu. – Łapię się na tym, że jestem na niego zła, sama nie wiem z jakiego powodu.
Pewnie dlatego, że nie okazał się tym, za kogo go brałam, chociaż powinnam się cieszyć, że jest normalny i wyleczony.

Wyleczony i bezpieczny – nuda, niewyleczony – zło. Gdzie nie spojrzysz, tam dupa z tyłu. Lena naprawdę ma dramatyczne dylematy.

Alex nie chce jej puścić, ale Lena ma już dość tego wszystkiego.

Mam już po dziurki w nosie ludzi, którzy zachowują się, jakby ten świat, ten drugi świat, był normalny, podczas gdy ze mną jest coś nie tak. To nie fair, to tak jakby zmieniono nagle zasady gry, ale zapomniano mnie o tym poinformować.
– Mogę i zaraz to zrobię. – Odwracam się i ruszam w kierunku wzgórza, spodziewając się, że zostawi mnie w spokoju.
O dziwo, Alex nie odpuszcza.

Nie może, taką ma rolę. Już jest gotowy skoczyć za tobą w ogień, taka jesteś zwyczajna i pospolita, i w ogóle niezbyt atrakcyjna.

– Zaczekaj! – Biegnie za mną.
– Co ty wyprawiasz? – Odwracam się szybko w jego stronę, znowu zaskoczona pewnością w swoim głosie, tym bardziej że serce wali mi jak młot, trzepoce jak ptak zamknięty w klatce. Może to jest właśnie sekret rozmawiania z chłopakami, może przez cały czas trzeba po prostu się wściekać.

Lena, nie idź tą drogą, nie mam ochoty czytać toksycznych związków.

– O co ci chodzi? – Obojgu nam brakuje tchu od wspinaczki, ale mimo zadyszki Alex dalej się uśmiecha. – Chcę tylko z tobą porozmawiać.
– Śledzisz mnie. – Krzyżuję ręce na piersi, jak gdybym wyznaczała w ten sposób granicę między nami. – Znowu mnie śledzisz.
No, wreszcie. Alex robi krok w tył, a ja odczuwam przelotne, chore ukłucie satysfakcji, że udało mi się wytrącić go z równowagi.
– Znowu? – powtarza za mną. Cieszę się, że chociaż raz to nie ja się jąkam i to nie ja mam problemy ze znalezieniem odpowiednich słów.
– Wiesz, wydaje mi się trochę dziwne, że spędziłam całe swoje życie, w ogóle cię nie widując, a potem nagle widzę cię wszędzie. – Nie zamierzałam tego powiedzieć, co w sumie nie jest żadną nowością, ale gdy tylko wypowiedziałam te słowa, uświadomiłam sobie, że mam rację, że przecież tak właśnie jest.

Wszędzie to chyba mała przesada. Skoro kupiłaś jego bajeczkę o dniu ewaluacji, to nie powinno cię bardzo dziwić, że dwa razy nadziałaś się na niego w jego miejscu pracy.  Wcześniej się przecież nigdy nie widzieliście. A to, że spotkałaś go tutaj, to najprawdopodobniej zwykły zbieg okoliczności.  OR IS IT?!

Przypuszczałam, że będzie na mnie zły, lecz on tylko odchyla głowę do tyłu i wybucha śmiechem, przeciągłym i donośnym, a światło księżyca podkreśla srebrnym blaskiem kształt jego policzków, podbródka i nosa. Zaskoczona jego reakcją, gapię się na niego w osłupieniu. Wreszcie Alex przestaje się śmiać i spogląda na mnie. Chociaż wciąż nie mogę dojrzeć jego oczu – księżyc, malujący wszystko w srebrnoczarnej tonacji, uwypukla niektóre rzeczy jasnym, krystalicznym srebrem, a resztę pozostawia w ciemnościach – i tak czuję tlący się w nich żar i blask, które widziałam w laboratorium.
– Może po prostu nie przyglądałaś się uważnie – mówi cicho, kołysząc się na piętach.
Mimowolnie cofam się o krok. Przeraża mnie jego bliskość. I fakt, że chociaż dzieli nas kilka dobrych centymetrów, mam wrażenie, że się dotykamy.
– Co... co masz na myśli?
– To, że nie masz racji – urywa i przygląda mi się uważnie, a ja staram się zachować kamienną twarz, nawet gdy czuję, że lewa powieka zaczyna mi drgać. Mam nadzieję, że Alex nie dostrzega tego w ciemnościach. – Widzieliśmy się mnóstwo razy.

UGH. Czas na następną dawkę PRZEZNACZENIA, z odrobinką starego, dobrego stalkowania na dokładkę.

– Zapamiętałabym, gdybyśmy się już kiedyś poznali.
– Nie powiedziałem, że się poznaliśmy. – Nie próbuje się do mnie zbliżać i chociaż za to mu jestem wdzięczna. Gdy przygryza wargę, wygląda chłopięco i niewinnie. – Mogę cię o coś zapytać? Dlaczego nie biegasz już koło Gubernatora?
Wydaję z siebie mimowolny jęk.
– Skąd wiesz o Gubernatorze?
– Chodzę na zajęcia na UP – wyjaśnia. UP to skrót od University of Portland. Przypominam sobie teraz strzępy jego rozmowy z Haną z tamtego popołudnia, gdy poszliśmy oglądać zatokę. Rzeczywiście mówił wtedy, że jest studentem. – Przez ostatni semestr pracowałem w kafejce Grind, przy Monument Square. Widywałem cię cały czas.

Ok…

Szeroko otwieram usta ze zdziwienia, ale nie wychodzą z nich żadne słowa. Mój mózg zawsze odmawia współpracy, kiedy go najbardziej potrzebuję. Oczywiście znam tę kafejkę. Hana i ja biegałyśmy tamtędy dwa, może trzy razy w tygodniu, obserwując wylewających się z niej studentów, jak dmuchali na parę dymiącą z kubków. Grind wychodzi na mały brukowany plac zwany Monument Square: wyznaczał on połowę jednej z dziesięciokilometrowych tras, które często wówczas pokonywałam.
Pośrodku placu stoi posąg mężczyzny, mocno zniszczony przez śnieg, deszcze i wiatry oraz pomazany przez grafficiarzy. Postać ma nogę wysuniętą do przodu, jak w marszu, a ręką przytrzymuje kapelusz na głowie, przez co wygląda, jakby brnęła w straszliwej zamieci. Drugą rękę, zwiniętą w pięść, trzyma wyciągniętą przed siebie. W zamierzchłej przeszłości Gubernator musiał w niej coś trzymać – pewnie pochodnię – ale tę część posągu odłamano lub ukradziono. Więc teraz idzie przed siebie z pustą ręką, z okrągłą dziurą w środku – idealnym miejscem do ukrywania sekretnych liścików. Hana i ja czasem sprawdzałyśmy wnętrze jego dłoni, czy aby nie ma tam czegoś ciekawego. Znalazłyśmy jedynie kilka starych gum do żucia i parę monet. Sama już nie pamiętam, kiedy i dlaczego zaczęłyśmy z Haną nazywać ten pomnik Gubernatorem. Wiatr i deszcz zatarły napis na cokole. Nikt inny tak go nie nazywa. Wszyscy mówią po prostu: „pomnik z Monument Square”. Alex musiał więc kiedyś podsłuchać naszą rozmowę.

Ok., creepy…

Chłopak wciąż patrzy na mnie wyczekująco i uświadamiam sobie, że nie odpowiedziałam na jego pytanie.
– Muszę od czasu do czasu zmieniać trasy – mówię. Pewnie nie biegałam tamtędy od marca lub kwietnia. – Na dłuższą metę każda trasa staje się nudna. – A potem, ponieważ jest to silniejsze ode mnie, pytam piskliwym głosem: – Kojarzysz mnie?
Alex wybucha śmiechem.
– Trudno cię było nie zauważyć. Biegałaś koło pomnika, a potem wykonywałaś ten śmieszny podskok i coś krzyczałaś.
Fala gorąca uderza mi do głowy. Pewnie znowu zrobiłam się czerwona jak burak – całe szczęście, że stoimy tak daleko od świateł sceny. Zupełnie zapominałam. Mijając Gubernatora, robiłam wyskok i próbowałam przybić mu piątkę, po czym biegłyśmy z Haną z powrotem do szkoły. Czasem nawet krzyczałyśmy głośno: „Halena!”. Musiałyśmy wyglądać jak kompletne wariatki.
– Bo ja... – Zagryzam wargi, szukając jakiegoś wyjaśnienia, które nie będzie brzmiało absurdalnie. – Kiedy człowiek biega, robi czasem dziwne rzeczy. To przez endorfiny. Działają trochę jak narkotyk, wiesz? Trochę mieszają ci w głowie.

Skoro leki przypominają krowy, to co przypominają narkotyki? Tak sobie rozmyślam… BTW, narkotyki wpływają na mózg, więc znów pytanie, czy działają jakoś inaczej na ludzi po zabiegu?

– Mnie się to podobało – stwierdza Alex. – Wyglądałaś wtedy... – milknie na chwilę. Jego twarz ściąga się nieznacznie, w ciemności niemal niezauważalnie, i wygląda teraz tak nieruchomo i smutno, jak gdyby on sam był posągiem, albo kimś zupełnie innym. Zaczynam się bać, że nie dokończy zdania, ale wtedy on mówi: – Wyglądałaś na szczęśliwą.
Przez chwilę stoimy w milczeniu. A potem Alex odzywa się znowu, z tym dobrze mi już znanym luzem i uśmiechem.
– Kiedyś zostawiłem dla ciebie wiadomość, wiesz? W dłoni Gubernatora. Zostawiłem dla ciebie wiadomość.
To niemożliwe, zbyt szalone, w ogóle nie do pomyślenia, więc mimowolnie powtarzam z niedowierzaniem:
– Zostawiłeś dla mnie wiadomość?
– Niczego mądrego tam nie napisałem. Po prostu „cześć”, narysowana buźka i moje imię. Ale potem przestałaś się tam pokazywać. – Wzrusza ramionami. – Pewnie dalej tam leży. To znaczy kartka. O ile nie została z niej już tylko papierowa papka.

Mówię wam, PRZEZNACZENIE jak w mordę strzelił. Oliver, romans tych dwojga jest i tak beznadziejny, ale czy musiałaś go jeszcze bardziej skopać, dodając takie pierdoły, jak truloff miłośnie gapiący się na heroinę na długo przed akcją właściwą? Po co to?  No tak, udowadnia nam, że nasza Lenka jest tak cudna, że od razu to ona, a nie jakaś tam Hana, przyciągnęła wzrok Aleksa i liściowłosy zabujał się bez zamienienia z panną jednego słowa – ergo Lena jest zajebista.

Zostawił dla mnie wiadomość. Zostawił dla mnie wiadomość. Dla mnie. Świadomość – że mnie zauważył, że zatrzymał na mnie myśli dłużej niż sekundę – jest tak niezwykła i porażająca, że ciarki przechodzą mi po plecach. Z nagła ogarnia mnie przerażenie. Właśnie tak to się zaczyna. Nawet jeśli on jest wyleczony, nawet jeśli on jest bezpieczny, nie mogę zapominać, że ja jeszcze nie jestem bezpieczna, a właśnie takie są objawy choroby.

Ty dalej myślisz, że on jest wyleczony? Taką bliznę to każdy może sobie skombinować bez większego problemu, a ten facet zupełnie nie zachowuje się jak człowiek po remedium. To nie jest fizyka kwantowa, rusz głową!

„Faza pierwsza: zainteresowanie; trudności z koncentracją; suchość w ustach; pocenie, wilgotne dłonie; zawroty głowy i dezorientacja”. Oprócz paniki czuję też, jak kamień spada mi z serca – tak jak wtedy gdy człowiek dowiaduje się, że wszyscy wokół znają jego najmroczniejszy sekret, że znali go od zawsze. Carol cały czas miała rację, mieli rację moi nauczyciele, moje kuzynki. Okazuje się, że jednak jestem taka jak moja matka. I to coś, ta choroba, jest we mnie, gotowa w każdym momencie się uaktywnić, zacząć mnie zatruwać, toczyć jak robak.

To jest naprawdę zabawne, że jakimś cudem w tak krótkim czasie przekonali ludzi, iż miłość nie jest wszechobecna, tylko trzeba do niej mieć jakieś super straszne genetyczne predyspozycje.

– Muszę iść. – Odwracam się i zaczynam biec, lecz on nie odpuszcza.
– Hej, nie tak szybko. – Dogania mnie na szczycie i łapie za nadgarstek. Jego dotyk pali i szybko mu się wyrywam. – Lena, zaczekaj chwilę.
Zatrzymuję się, chociaż wiem, że nie powinnam. To przez to, że kiedy wymawia moje imię, ono brzmi w jego ustach jak muzyka.



– Nie musisz się martwić, okej? Nie musisz się bać. – Jego głos jest znowu pełen emocji. – Nie flirtuję z tobą.

Bujać to my, a nie nas, człowieku z liściem na głowie.

Flirt. Słowo tabu. On myśli, że ja myślę, że on ze mną flirtuje. Boże, co za wstyd.
– Ja nie... wcale nie myślę, że ty... nigdy by mi do głowy nie przyszło, że ty... – słowa w moich ustach wpadają jedno na drugie i potykają się o siebie, i teraz wiem, że nie ma takiej ciemności, która mogłaby ukryć rumieniec na mojej twarzy.
Alex przekrzywia głowę na bok.
– Wobec tego to ty flirtujesz ze mną?
– Co? Nie! – prycham ze złością. Mam w głowie kompletny chaos i uświadamiam sobie, że nawet nie wiem, czym jest flirtowanie. Czytałam o nim w podręcznikach. I wiem tylko, że jest złe. Czy możliwe jest flirtowanie, nawet gdy się nie wie, że się flirtuje? Czy on ze mną flirtuje? Lewa powieka zaczyna mi już drgać na całego.


– Spokojnie – mówi, podnosząc obie ręce do góry, jakby chciał powiedzieć: „nie bądź na mnie zła”. – Tylko żartowałem. – Obraca się bokiem, obserwując mnie przez cały czas. Księżyc jasno oświetla bliznę na jego szyi. Idealny biały trójkąt, znak, który przywołuje na myśl regularność i porządek. – Jestem bezpieczny, pamiętasz? Nie mogę cię skrzywdzić.




Łeb mnie zaczyna boleć od tego wywijania oczami.

Mówi to cichym, spokojnym głosem i wierzę mu.

A ja nie!

Lena ma cały czas delirkowe palpitacje serducha, które opisuje poetyckimi porównaniami, na które nie mam siły. Zespół zaczyna grać nową piosenkę, bardziej delikatną i spokojną.

– To moja ulubiona piosenka. – Mała pierzasta chmurka płynie po niebie, zasłaniając część księżyca. Cienie tańczą na twarzy Aleksa, który nie odrywa ode mnie wzroku, i dużo dałabym za to, by wiedzieć, o czym teraz myśli. – Tańczyłaś kiedyś?
– Nie – odpowiadam, zbyt pospiesznie i zbyt głośno.
Alex śmieje się cicho.
– Nie ma sprawy. Nikomu nie powiem.
Mam przed oczami mamę: czuję miękkość jej rąk, kiedy obracała mnie na wypolerowanej drewnianej podłodze naszego domu, jak gdybyśmy tańczyły na lodzie. Jej melodyjny głos, gdy radośnie śpiewała piosenki dobiegające z głośników.
– Moja mama kiedyś tańczyła – wyrywa mi się i niemal natychmiast żałuję tych słów.
Jednak Alex nie drąży tematu ani nie wybucha śmiechem, tylko cały czas bacznie mi się przygląda. Przez chwilę wydaje mi się, jakby chciał coś powiedzieć. Ale tylko wyciąga do mnie rękę w ciemności.

Liściasty adonis prosi Lenę do tańca i wszystkie obiekcje oraz zdrowy rozsądek dziewczyny odchodzą w siną dal.

I tańczymy. Większość rzeczy, nawet najpotężniejsze żywioły, ma początek w czymś niepozornym. Trzęsienie ziemi, które obraca miasta w gruzy, zaczyna się od wstrząsu, drżenia, szmeru. Muzyka zaczyna się od wibracji. Powódź, która nawiedziła Portland dwadzieścia lat temu po prawie dwóch miesiącach nieustającego deszczu, zalała laboratoria i zniszczyła tysiące domów, porywała opony, worki ze śmieciami i stare buty i ciągnęła je środkiem ulic jak łupy, zostawiając po sobie cienką warstwę zielonego szlamu, odór zgnilizny i rozkładu unoszący się w powietrzu przez długie miesiące, zaczęła się od cienkiej strużki wody uderzającej o nabrzeże. Bóg stworzył cały wszechświat z jednego atomu nie większego niż myśl.

Boru, jakie to jest pretensjonalne, mam już dosyć tego pitolenia.

Życie Grace rozpadło się na kawałki z powodu jednego słowa: „sympatyk”. Mój świat zadrżał w posadach z powodu słowa „samobójstwo”. Poprawka: to był pierwszy raz, kiedy mój świat zadrżał w posadach. Drugi raz również stało się to z powodu słowa. Słowa, które wydostało się z mojej krtani i zatańczyło na moich ustach, zanim byłam w stanie pomyśleć i je powstrzymać. Pytanie brzmiało: „spotkamy się jutro?”. A to słowo brzmiało: tak.

I tym jakże dramatycznym akcentem kończymy ten odcinek. W następnym rozdziale randka z botanicznym truloffem i niesamowicie przewidywalne wyznania. 

Buziaki

Beige

niedziela, 19 listopada 2017

Rozdział VIII


Pierwszy jest wodór, w skrócie: H.
Choć tyle go w świecie, to chadza parami
I do innych związków się pcha.
Drugi jest hel, w skrócie: He.
Szlachetny to gaz, co w dawny czas,
Sterowce unosił we mgle.
Trzeci jest lit, w skrócie: Li.
Z wodą reaguje, z powietrzem spółkuje,
Więc niech z argonem śpi.
Czwarty jest beryl, w skrócie: Be...”

Modlitwa pierwiastkowa, rozdział Modlitwa i nauka, [w:] Księga SZZ

Na początek kwestia czysto techniczna: chciałabym pogratulować tłumaczce, która w tym wypadku nie tylko musiała zadbać o rytm i rym, ale w dodatku o zachowanie, ujmijmy to, naukowego sensu – w związku z czym zupełnie (i moim zdaniem zgrabnie) przerobiła oryginał. Jako że z chemii zawsze byłam nogą, szczerze podziwiam ;) Gdyby kogoś interesowało, oryginał wygląda tak:

H is for hydrogen, a weight of one;
When fission’s split, as brightly lit
As hot as any sun.
He is for helium, a weight of two;
The noble gas, the ghostly pass
That lifts the world anew.
Li is for lithium, a weight of three;
A funeral pyre, when touched with fire—
And deadly sleep for me.
Be is for beryllium, a weight of four...”


No dobrze, to tyle w kwestii tłumaczenia. A teraz przejdźmy do właściwej treści.

… Kochani, pamiętacie, jak ostrzegałam w zeszłym tygodniu, że religia w Oliverversum już wkrótce straci nawet te resztki sensu, które dotychczas posiadała? Ja nigdy Was nie okłamuję.

„Modlitwa pierwiastkowa”. Nie poemat, nie materiały naukowe. „Modlitwa”. I wiecie co? To faktycznie JEST modlitwa – w pewnym momencie ujrzymy zdenerwowaną Lenę, która próbuje się uspokoić, recytując ją pod nosem.

… Oliver, o co tu chodzi?

Nie zdradzę Wam póki co pełnej idei stojącej za religią w Oliverversum – po części dlatego, że niektóre z faktów zostaną ujawnione w kolejnych odsłonach, a po części dlatego że, no cóż... sama nie bardzo wiem, co tu się właściwie dzieje. Jedno mogę wam jednak powiedzieć już teraz: Oliver najwyraźniej uznała, że ciekawym pomysłem byłoby połączenie tradycyjnie rozumianej religii z nauką. I jakkolwiek sama idea faktycznie brzmi intrygująco, wykonanie... no cóż.

Autorko, zmiłuj się nad swoimi czytelnikami – jak to właściwie ma wyglądać? Jest jedną rzeczą przepisanie Biblii zgodnie z własnym widzimisię, zupełnie zaś inną dołączanie do niej naukowych wierszyków i robienie z tego wszystkiego dziwacznej hybrydy.
Jak to wszystko działa w praktyce? Mieszkańcy Nowego, Wspaniałego Świata każdego ranka dziękują Bogu za uwolnienie ich narodu od delirii, a wieczorem modlą się do wodoru, aby pięknie połączył się z tlenem? A może w drugą stronę: rano rozszczepiamy atom, a wieczorem badamy gęstość atmosfery w Niebie? Skoro modlitwa obejmuje pierwiastki, to czy tablica Mendelejewa jest tu traktowana na równi z Biblią – w związku z czym i jedno, i drugie można znaleźć zarówno w świątyni, jak i w laboratorium? Co ze starym, dobrym konfliktem kreacjonizm kontra ewolucjonizm? Zwolennicy której z opcji musieli udać się na przymusową wycieczkę do łagrów?
Mnóstwo pytań i – cóż za niespodzianka – absolutne zero odpowiedzi.

Ten pomysł miałby może nawet jakiś potencjał fabularny – problem w tym, że Oliver radośnie rzuca ów koncept w eter, nie zagłębiając się nigdy w samą istotę rzeczy. W efekcie otrzymujemy kompletnie niedopracowany, a co za tym idzie – nie trzymający się kupy wątek.

„Cóż” - powie ktoś z Was. „Może w takim razie religia jako taka jest tu traktowana jako dziedzictwo kulturowe (mniejsza z tym, że dogodnie przerobione po myśli partii), a prawdziwą wiarę pokłada się w nauce?”. Byłoby to jakieś rozwiązanie...aż do przyszłego odcinka, który to – spoiler alert – zacznie się kolejną modlitwą, tym razem skierowaną już do samego Boga.

...I pomyśleć, że jesteśmy dopiero na początku pierwszego, bodaj najbardziej logicznego pod względem fabularnym tomu. Traktujcie to, drodzy czytelnicy, jako trening przed kolejnymi odsłonami – będzie już tylko gorzej.


Każdego lata trzy razy w tygodniu – w poniedziałki, środy i soboty – pomagam wujkowi w sklepie. Moja praca polega głównie na wykładaniu towaru na półki i obsługiwaniu kasy, ale czasem też na zapleczu ulokowanym za działem zbożowym pomagam w papierkowej robocie.

Wykładanie, papierologia – ok. Zastanawia mnie natomiast bycie kasjerką – co, jeśli do sklepu po colę i paczkę chipsów wpadnie nieleczony licealista płci męskiej? Wszak zwykła rozmowa między nieleczonymi przedstawicielami płci przeciwnej jest czymś, czego w Oliverversum należy unikać ze wszystkich sił. Można by pomyśleć, że kto jak kto, ale familia Leny będzie robiła wszystko, co w jej mocy, by uniknąć podobnego scenariusza.

Odetchnęłam z ulgą, gdy pod koniec czerwca Andrew Marcus poddał się zabiegowi i dostał stałą posadę w innym sklepie.

Primo: Jak dla mnie, nie ma to większego sensu – właśnie teraz, gdy został wyleczony, Andrew miałby wszelkie podstawy do pozostania w sklepie wuja Leny, skoro nie istnieje dłużej obawa, że pomiędzy nim a krewną właściciela dojdzie do jakichkolwiek nieprzyzwoitości.

Secundo: Szczęśliwej drogi, Andrew – najwyraźniej musiałeś zejść ze sceny, jeszcze zanim na dobre na nią wszedłeś, aby wkrótce mógł pojawić się na niej właściwy chłopiec do bicia.

Rankiem czwartego lipca, w Święto Niepodległości, udaję się do Hany. Co roku w ten dzień chodzimy oglądać sztuczne ognie na Eastern Promenade.

No proszę, a więc stare święta najwyraźniej istnieją i mają się dobrze. Jest to o tyle ciekawe, że w zasadzie nie wiemy, na ile mogła się zmienić stojąca za nimi ideologia – czy także przyprawiono je zdrową dawką propagandy na temat szkodliwości ADN, czy też pozostawiono w stanie nienaruszonym? Wygląda na to, że bliższa prawdzie jest opcja pierwsza, bowiem:

Zawsze gra przy tym jakaś kapela, na straganach można kupić szaszłyki, gotowaną kukurydzę i szarlotkę z lodami podawaną na małych papierowych łódkach zamiast talerzyków. Czwarty lipca – dzień, w którym upamiętniamy zamknięcie granic naszego kraju – jest jednym z moich ulubionych świąt.

Jeśli przez „zamknięcie granic” Lena rozumie niedawne odłączenie się Oliverversum od reszty świata, miast faktycznego ogłoszenia Deklaracji Niepodległości w 1776 roku, to he, he – ciekawam, jak bardzo musiał się napocić Mały Brat, żeby dopiąć swoje dystopiczne plany na czas i ładnie podmienić ideologię stojącą za dotychczasowym świętem.

Uwielbiam muzykę, która rozbrzmiewa w całym mieście, uwielbiam gęsty dym unoszący się znad grillów, przez który ma się wrażenie, że ulicami płyną chmury, a ludzie spowici są mgłą.

A swoją drogą... poprzedni rozdział sugerował nam, że wyleczonych nic nie cieszy i nic nie budzi w nich entuzjazmu. Po co zatem te baloniki i konfetti, skoro najwyraźniej nikt poza bandą nastolatków nie będzie w stanie ich docenić?

A najbardziej lubię jednorazowe przesunięcie godziny policyjnej – tego dnia wszyscy nieleczeni mogą zostać poza domem aż do jedenastej, czyli dwie godziny dłużej niż zwykle. W ostatnich latach Hana i ja staramy się przebywać na zewnątrz do ostatniej chwili i zrobiłyśmy z tego pewnego rodzaju grę, co roku przesuwając granicę coraz dalej. Zeszłego roku weszłam do domu dokładnie o 22.58, z walącym sercem i drżąca z wyczerpania, bo musiałam biec do domu sprintem.

Cóż, młodość ma swoje prawa; mnie zastanawia raczej, co na temat podobnego igrania z losem myślała Carol. Jakoś ciężko mi sobie wyobrazić, by osoba, której rodzina od lat musi znosić potępiające spojrzenia pani Jadzi przyjmowała z olimpijskim spokojem fakt, że jej podopieczna ryzykuje bezpieczeństwo własne i całej familii w imię adrenaliny.


Przeskok! Lena udaje się w odwiedziny do przyjaciółki:


Wystukuję czterocyfrowy kod wejściowy do domu Hany – dała mi go w ósmej klasie, oznajmiając, że to znak zaufania oraz że „rozwali mi czerep”, jeśli go komuś zdradzę – i wślizguję się przez drzwi frontowe. Nigdy nie pukam. Rodzice Hany rzadko są w domu, a ona sama nigdy nie podchodzi do drzwi. Jestem pewnie jedyną osobą, która ją odwiedza. To dziwne.

Nawet bardzo, biorąc pod uwagę, czego w przyszłości dowiemy się o statusie społecznym rodziny Hany.

Hana zawsze była w szkole bardzo lubiana – dziewczyny ją podziwiały i chciały być takie jak ona – ale chociaż była naprawdę miła dla wszystkich, nigdy się z nikim nie zaprzyjaźniła, tylko ze mną.

Przyjaźń przyjaźnią, ale jak widzieliśmy w poprzednim rozdziale, Hana jest regularnie zapraszana na wszelakie domówki (i akceptuje owe zaproszenia), nieco trudno mi zatem uwierzyć, że nigdy nie odwdzięczała się w podobny sposób – zwłaszcza, że jej rodzinę stać na ugoszczenie grupy nastolatek, a sama Hana jest osobą niezwykle otwartą i towarzyską.

Czasem zastanawiam się, czy żałuje, że w drugiej klasie, na lekcjach u pani Jablonski, nie przydzielono jej do ławki kogoś innego – bo właśnie od tego zaczęła się nasza przyjaźń. Hana nosi nazwisko Tate i zostałyśmy razem posadzone, bo tak wypadało według alfabetu (już wtedy posługiwałam się nazwiskiem cioci Tiddle).

Chyba nie rozumiem. W rozdziale czwartym dowiedzieliśmy się, że Lena w sytuacjach urzędowych nadal używa swojego prawdziwego nazwiska – na jakiej zasadzie została zatem wpisana do szkolnych akt jako Tiddle?

Lena przez chwilę angstuje, że ktoś taki jak Hana zasługuje na bardziej niezwykłą psiapsiółę, po czym wprasza się do hacjendy panny Tate, przy okazji racząc nas opisem znajdujących się tam luksusów (działająca klima, wszystko wypolerowane na błysk, świeżo ścięte kwiaty).

Nasza bohaterka wspina się po schodach do sypialni Hany; drzwi od pokoju przyjaciółki są zamknięte, ale przedostaje się przez nie muzyka.

Zdecydowanie nie rozpoznaję piosenki, której słucha, choć określenie „niszczy sobie bębenki” byłoby chyba odpowiedniejsze, muzyka jest bowiem tak głośna, że uspokajam się dopiero, przypomniawszy sobie, że dom Hany jest otoczony ze wszystkich stron drzewami i trawnikami, więc nikt nie naśle na nią porządkowych.

A, tak – muzyka inna niż ta zgodna z Jedyną Słuszną Linią Partii jest w Oliverversum zakazana. Hana, jak widzimy na załączonym obrazku, słucha jej przy głośnikach ustawionych na maksa, w samym środku dnia.

...Chyba już wiem, dlaczego te dwie się ze sobą przyjaźnią.

Cóż, zobaczmy, jak rozwinie się sytuacja.

To zupełnie inna muzyka od tej, którą znam. Jest wrzaskliwa, jazgotliwa, dzika. Nie potrafię nawet stwierdzić, czy piosenkę śpiewa mężczyzna czy kobieta.

Swoją drogą, ciekawa jestem, co też posłużyło autorce za inspirację przy tworzeniu tego rozdziału – w komentarzach możecie zamieścić własne propozycje dotyczące muzycznego gatunku, wokalisty/wokalisty czy tytułu piosenki ;)

Wzdłuż kręgosłupa przebiega mi dziwny dreszcz, uczucie, które pamiętam z dzieciństwa, gdy zakradałam się do kuchni i próbowałam podkraść ciasteczko z kredensu – to samo czułam, tuż zanim usłyszałam kroki mamy w kuchni, kiedy odwracałam się, z rękami i twarzą w okruszkach, ogarnięta poczuciem winy.

Cóż, rozsądna reakcja, biorąc pod uwagę, że właśnie przyłapałaś przyjaciółkę na – było nie było – przestępstwie, a przebywając obecnie w jej domu, niejako podpisujesz na siebie wyrok.

Odpędzam od siebie te wspomnienia i otwieram drzwi do pokoju Hany. Siedzi przed komputerem, z nogami na biurku, kiwa głową i wystukuje na udach rytm. Na mój widok pochyla się i naciska klawiaturę. Muzyka milknie natychmiast.
(…)
Hej – odzywa się wesoło, trochę za wesoło. – Nie słyszałam, jak weszłaś.
(…)
Co to było?
Niby co? – Podciąga kolana do piersi i obraca się na krześle, a ja podnoszę się na łokciach i wbijam w nią wzrok. Hana udaje niezbyt bystrą tylko wtedy, kiedy próbuje coś ukryć.
Ta muzyka – mówię. Hana dalej patrzy na mnie bez wyrazu. – Ta piosenka, która ryczała, kiedy tu weszłam. Od której prawie pękły mi bębenki.

...Hano, dla twojego własnego dobra mam nadzieję, że nigdy nie napotkasz na swej drodze bojówek pani Jadzi. Naprawdę, przy tobie nawet Lena i Aleks zdają się być osobnikami o umiejętności wtapiania się w tłum na poziomie kameleona.

Primo: niezależnie od tego, jak wielki jest ogród Hany, jeśli muzyka ryczała na tyle głośno, by Lena słyszała ją doskonale już z wejściowego hallu – a trzeba pamiętać, że nawyk donoszenia na siebie i podejrzewania sąsiadów o nielegalne aktywności ma się świetnie w Oliverversum – to obawiam się, że mogła usłyszeć ją też dociekliwa żona lokalnego urzędnika, która właśnie pieliła grządki w swej willi naprzeciwko lub przejeżdżający nieopodal listonosz. A nawet, jeśli uznamy, że dźwięki nie wydostawały się na zewnątrz – jakąż to Hana ma gwarancję, że któreś z jej rodziców nie wróci przedwcześnie do domu (wersja bonusowa: wraz ze znajomymi z pracy), bowiem zapomniało zabrać z gabinetu Bardzo Ważnych Papierów?

Secundo: Oliver. Dystopia. Dystopia rządzona przez Małego Brata. Nie współczesne USA i zbuntowane nastolatki.

Naprawdę, dlaczego autorki wszelakich dystopicznych YA tak bardzo nie rozumieją, jak powinno w praktyce wyglądać reżimowe społeczeństwo? Oliver, to nie jest kwestia słuchania satanistycznych zespołów na pełny regulator, kiedy starych nie ma na chacie i nie trzeba obawiać się szlabanu. W stworzonym przez ciebie świecie – świecie, w którym dziewczyny żyją od osiemnastu lat, od samego urodzenia – słuchanie niezaaprobowanej przez władze muzyki jest PRZESTĘPSTWEM. Czy naprawdę tak trudno jest zrozumieć, że młodzież, wychowana w takich, a nie innych warunkach, zupełnie inaczej będzie podchodzić do kwestii igrania z losem? Dlaczego Hana, skoro już musiała posłuchać czegoś zakazanego, nie założyła przynajmniej słuchawek?

...Z drugiej strony, mówimy o dziewczynie, która uznała za świetny pomysł wejście na teren rządowego laboratorium. Może jednak nie powinnam być aż tak zdziwiona.

Aaa, to. – Hana zdmuchuje grzywkę z twarzy. To kolejny z jej numerów. Zawsze gdy blefuje w pokera, nie daje grzywce spokoju. – Taka nowa kapela, którą znalazłam w sieci.
W BAMF? – wypytuję dalej.

:D

No dobra, ten (jestem absolutnie pewna, że niecelowy) językowy żarcik to akurat dzieło tłumaczki, w oryginale mamy LAMM (the Library of Authorized Music and Movies).

Hana ma bzika na punkcie muzyki i gdy byłyśmy w gimnazjum, spędzała całe godziny, serfując po BAMF, Bibliotece Autoryzowanej Muzyki i Filmów. Hana odwraca wzrok.
Niezupełnie.
Co to znaczy „niezupełnie”? – Intranet, jak wszystko w naszym kraju, jest kontrolowany i monitorowany dla naszego bezpieczeństwa.

Mhm. Jak niezwykle skuteczna jest owa kontrola, przekonamy się już za sekundkę. Dość powiedzieć, że Mały Brat równie dobrze mógłby wam podłączyć stary, dobry Internet; efekt byłby niemalże identyczny.

Wszystkie strony i ich zawartość są tworzone przez agencje rządowe, włączając w to Listę Autoryzowanej Rozrywki, którą aktualizuje się co dwa lata. E-booki znajdują się w BAK, Bibliotece Autoryzowanych Książek, a filmy i muzyka w BAMF, Bibliotece Autoryzowanej Muzyki i Filmów, i za drobną opłatą można je ściągać na swój komputer.
O ile się go ma, rzecz jasna. Ja nie mam.

Nie smuć się, skarbie, inni mają gorzej; pomyśl, że America Singer w swojej dystopii mogła pozwolić sobie na cytryny do herbaty mniej więcej trzy razy w roku.

Umiesz dochować tajemnicy?
Teraz siadam zupełnie prosto, przysuwając się na skraj łóżka. Nie podoba mi się jej spojrzenie.
Hana, o co chodzi?
Umiesz dochować tajemnicy? – powtarza. Przypomina mi się, jak w dniu ewaluacji stałam z nią w żarze słońca przed laboratorium, jak przysunęła się do mnie i wyszeptała mi wprost do ucha słowa o szczęściu i nieszczęściu. Nagle zaczynam się o nią bać, bać się jej. Lecz tylko kiwam głową i mówię:
No jasne.

- Ale wiesz, moja rodzina od prawie dwóch dekad znajduje się na cenzurowanym, a ja nie jestem do końca pewna, czy zdołałabym utrzymać język za zębami podczas tortur, więc może jednak nie mów mi niczego, co mogłoby nas wpędzić w poważne kłopoty, dobrze?
- Jasne, nie ma sprawy, tak tylko zapytałam. Nie było rozmowy. A tak w ogóle, to, ekhm ekhm, PRZESŁYSZAŁAŚ SIĘ Z TĄ MUZYKĄ, PO PROSTU COŚ POPSUŁO MI SIĘ W KOMPUTERZE I ZACZĄŁ WYĆ JAK POTĘPIENIEC, PRZEPRASZAM ZA TEN HAŁAS, PANI JENKINS. To co, napijesz się czegoś?

Kurtyna.



...Chciałoby się.


Okej. – Hana spuszcza wzrok, bawi się przez chwilę rąbkiem szortów i bierze głęboki oddech. – No więc w zeszłym tygodniu spotkałam pewnego faceta...
Co? – Nieomal spadam z łóżka.
Spokojnie. – Podnosi rękę do góry. – Jest wyleczony, jasne? Pracuje dla władz miasta. Tak w ogóle to jest cenzorem.

Dobrze się zaczyna, nie ma co.

No więc – mówi dalej Hana – poznałam go w poczekalni u lekarza, gdy poszłam na rehabilitację. – Jesienią Hana skręciła kostkę i od tamtej pory musi chodzić raz w tygodniu na ćwiczenia.

A mimo to radośnie uprawia regularne treningi? Nie jestem lekarzem, ale czy w takim układzie forsowne biegi nie powinny być raczej zabronione?

No więc ja mu opowiadałam o egzaminach, o tym, jak bardzo chcę się dostać na studia, a on opowiadał mi o pracy – wiesz, czym się zajmuje tak na co dzień. Tworzy kody ograniczające dostęp w sieci, żeby ludzie nie mogli pisać, co im ślina na język przyniesie, ani zamieszczać fałszywych informacji albo „podżegających opinii” – tu robi znak cudzysłowu, przewracając oczami – i tym podobne. Jest jakby strażnikiem intranetu.

...Który od poniedziałku najprawdopodobniej będzie musiał znaleźć sobie nową robotę, skoro zamiast o swoich przypadłościach, opowiada małolacie poznanej w kolejce do lekarza o szczegółach swojej rządowej pracy.

Dlaczego wszyscy w tym uniwersum są tak bezbrzeżnie głupi?

Ale on zajmuje się nie tylko kodowaniem dostępu do danych. Sprawdza też luki w systemie, szuka śladów włamań dokonywanych głównie przez hakerów, którzy omijają zabezpieczenia, dzięki czemu udaje im się umieszczać w sieci własne rzeczy. Rząd nazywa takie strony efemerydami. Mogą działać przez godzinę, dzień lub dwa, zanim zostaną odkryte, a pełne są nieautoryzowanych materiałów: ludzie zamieszczają tam swoje opinie, ogłoszenia, teledyski, muzykę, dosłownie wszystko.

...Pomyliłam się: ewentualna utrata pracy to obecnie zdecydowanie najmniejszy problem owego jegomościa.

Kochani, naprawdę; spróbujcie to ogarnąć rozumem. Człowiek zajmujący się łataniem systemu uszkodzonego przez hakerów – wrogów systemu – radośnie opowiada przygodnie poznanej nastolatce, jak to dzięki wszelakiej maści wywrotowcom można znaleźć w sieci nielegalne, antyrządowe treści.

...Jak to w ogóle skomentować?

I ty znalazłaś jedną z nich. – Zaczyna mnie mdlić, a w mózgu niczym migoczący neon błyskają słowa: łamanie prawa, przesłuchanie, nadzór policyjny. Hana.
Hana wydaje się nie zauważać, że znieruchomiałam. Nigdy nie widziałam jej tak ożywionej i pełnej energii.

Pomijając już kompletny brak empatii Hany, która całkowicie ignoruje to, jak bardzo przeraża swoją przyjaciółkę informacjami o nielegalnej działalności w sieci... Nasza złotowłosa bohaterka albo bardzo, bardzo ufa Lenie, albo ma bardzo, bardzo marną wyobraźnię, skoro najwyraźniej nie przeszło jej przez myśl, że znana ze swojej mało buntowniczej natury, porządna obywatelka Haloway może pobiec w podskokach do najbliższego warzywniaka i wypaplać wszystko pani Jadzi – jeśli nawet nie teraz, to za kilkadziesiąt dni, gdy remedium skutecznie zabije w niej wszelakie sentymenty.

Nie tylko jedną. Dziesiątki. Można ich znaleźć mnóstwo, jeśli się wie, jak szukać. Jeśli się wie, gdzie szukać. To niesamowite, Lena. Ci wszyscy ludzie, a muszą być rozsiani po całym kraju, wykorzystują luki w zabezpieczeniach. Powinnaś zobaczyć, co tam czasem wypisują. O... o remedium. Nie tylko Odmieńcy w to nie wierzą. Są tu ludzie, w całym kraju, którzy nie uważają... – Spoglądam na nią tak surowo, że spuszcza wzrok i zmienia temat.

Pożycz jej jeszcze kartkę i długopis, by po przejściu zabiegu nie zapomniała o żadnym kompromitującym cię szczególe, gdy pójdzie donosić Tajnym Bojówkom o twoim antypaństwowym hobby.

I powinnaś posłuchać tej muzyki. Jest niesamowita, zdumiewająca, nigdy w życiu czegoś takiego nie słyszałam, zapomina się przy niej o całym świecie, wiesz? Sprawia, że ma się ochotę krzyczeć, skakać, płakać, niszczyć wszystko dokoła...

- Poczekaj, zrobię głośniej, pan Collins i pani Brown z pewnością też chcieliby posłuchać!

Pokój Hany jest duży – prawie dwa razy większy od mojego – lecz mam wrażenie, że ściany na mnie napierają. Jeśli klimatyzacja ciągle działa, już jej nie czuję. Powietrze zrobiło się teraz ciężkie i gorące jak wilgotny oddech, więc wstaję i podchodzę do okna. Hana wreszcie milknie. Próbuję je otworzyć, ale ani drgnie. Popycham więc raz jeszcze, opierając się o parapet.
Lena – odzywa się po chwili Hana cichym głosem.
Nie chce się otworzyć. – Pod czaszką pulsuje tylko jedna myśl: potrzebuję powietrza. Poza nią moja głowa jest kotłowaniną dźwięków i obrazów: szum krótkofalówek, fluorescencyjne światło, fartuchy laboratoryjne, metalowe stoły i chirurgiczne noże, a do tego Willow Marks ciągnięta do laboratorium, z krzykiem na ustach, i jej dom oszpecony napisami.

Wiecie co? To chyba pierwszy rozdział, w którym autentycznie żal mi Leny. Ta dziewczyna nie chce pakować się w kłopoty, nie chce wdawać się w jakąkolwiek antypaństwową działalność – a Hana, która zna jej historię, powinna to rozumieć lepiej niż ktokolwiek inny. Tymczasem najlepsza przyjaciółka wciąga ją w bagno... właściwie nie wiadomo w imię czego, skoro na pierwszy rzut oka widać, że Lena nie ma najmniejszej ochoty bawić się w małych rebeliantów i nielegalnie ściągać starych nagrań Tokio Hotel.

Spanikowana Lena napiera na okno tak mocno, że wyłamuje blokadę; dziewczyna nie wiedziała, że okna u przyjaciółki otwierają się na zatrzask.

Przepraszam – mamroczę. Nie mam odwagi na nią spojrzeć. – Nie chciałam... nie wiedziałam, że było zablokowane. U mnie w domu okna się nie blokują.
Nie przejmuj się oknem. Mam gdzieś głupie okno.
Dawno temu mała Grace wygramoliła się z łóżeczka i prawie udało jej się dostać na dach. Po prostu okno gładko się otwarło i zaczęła się wspinać...
Lena. – Hana łapie mnie za ramiona. Nie wiem, czy mam gorączkę, skoro co pięć sekund robi mi się na przemian gorąco i zimno, ale jej dotyk wywołuje we mnie dreszcze, więc szybko się odsuwam. – Jesteś na mnie zła.

No proszę, wygląda na to, że dwie samotne synapsy w mózgu Hany wreszcie zderzyły się w biegu!

Lena kłamie, że wcale nie, ale w monologu wewnętrznym dzieli się z czytelnikami swoim rozżaleniem; jest zła i przestraszona, że jej przyjaciółka na jej oczach zmienia się w kogoś zupełnie obcego, i to bez zażycia remedium.

Przeszywa mnie ostrze smutku, głęboko i boleśnie. To się w końcu musiało stać. Zawsze wiedziałam, że tak będzie. Każdy, komu ufamy, na kogo, jak nam się wydaje, możemy liczyć, kiedyś nas rozczaruje. Pozostawieni samym sobie ludzie kłamią, mają tajemnice, zmieniają się i znikają, niektórzy za inną maską lub osobowością, inni w gęstej porannej mgle nad klifem. Właśnie dlatego remedium jest takie ważne. Właśnie dlatego go potrzebujemy.

Nie, żeby remedium w jakikolwiek sposób było zdolne powstrzymać kogoś od kłamstwa, ale i tak brawa za realistyczną reakcję Leny.

...Autorko, może nie jest jeszcze za późno, by na zawsze zakopać przyszłego tru loffa pod kopcem jesiennych liści? Naprawdę wolę Lenę w wersji 1.0.

Posłuchaj, przecież nie wyląduję w więzieniu za przeglądanie jakichś stron. Albo za słuchanie muzyki.

Eee...owszem, wylądujesz. To przestępstwo, a Mały Brat zna uniwersalne rozwiązanie owego problemu: Krypty.

Skąd wiesz? Ludzie lądują w więzieniu nawet za mniejsze przewinienia – mówię, ale przecież Hana to wie. Wie o tym, tyle że się nie przejmuje.

* wzdycha ciężko * Aleks, słuchaj, mam ofertę nie do odrzucenia. Co ty na to, żebyś zabrał sobie tę piękną jasnowłosą damę, a w zamian oddał nam Lenę? Myślę, że świetnie się ze sobą dogadacie, a ja naprawdę chciałabym choć raz przedzierać się przez jakąś serię z rozsądną protagonistką u boku.

Nawet nie powinnyśmy o tym rozmawiać. Ktoś może...
Ktoś może podsłuchiwać? – kończy za mnie. – O Boże, Lena, tego też mam już dość. A ty nie? Mam dość ciągłego oglądania się za siebie, sprawdzania, czy nikt nie słucha, uważania na to, co się mówi, myśli, robi. Nie mogę... nie mogę już oddychać, nie mogę spać, nie mogę się nawet poruszać. Mam wrażenie, że wszędzie są mury. Gdziekolwiek się ruszę – bach! Mur. Jeśli czegoś zapragnę – bach! Kolejny mur.

To bardzo smutne, ale może jednak zamknij to okno, zanim zaczniesz się dalej uzewnętrzniać.

To przecież dla naszego bezpieczeństwa – mówię, przeklinając się w duchu za brak pewności w głosie. Nigdy nie byłam dobra w kłótniach. – Wszystko będzie lepiej, gdy tylko...
Hana znowu mi przerywa.
Gdy tylko będziemy wyleczone? – Wydaje z siebie krótki, urywany śmiech, w którym nie ma radości, za to przynajmniej nie neguje wprost moich słów. – No tak, racja. Przynajmniej tak wszyscy mówią.
I nagle rozumiem. Hana przypomina mi zwierzęta, które widziałyśmy kiedyś podczas szkolnej wycieczki do rzeźni. Wszystkie krowy stały jedna obok drugiej w swoich przegrodach i patrzyły na nas w ciszy w ten sam sposób: ze strachem w oczach, rezygnacją i jeszcze czymś. Desperacją.

Swoją drogą, to już drugi przypadek, kiedy krowy w tej serii nabierają symbolicznego znaczenia... Przypadek? (odpowiedź: raczej tak. Ale przyznacie, że to ciekawe).

Gdy znowu się odzywa, jej głos jest trochę spokojniejszy.
Może tak właśnie będzie. Może rzeczywiście będzie lepiej, gdy już będziemy wyleczone. Jednak do tego czasu... To nasza ostatnia szansa, Lena. Nasza ostatnia szansa, żeby coś zrobić, cokolwiek. Nasza ostatnia szansa, żeby wybierać.

Krypta numer pięć czy krypta numer sześć?

Więc co zamierzasz zrobić?
Hana odwraca wzrok, przygryzając wargę. Pewnie się zastanawia, czy może mi zaufać.

Rychło w czas.

Dziś wieczorem jest impreza...

...O, nie. Zbliżamy się do TEGO wątku.

Dowiedziałam się o niej na efemerydzie. To będzie koncert. Kika zespołów występuje niedaleko granicy, w Stroudwater, na jednej z farm.
Chyba nie mówisz poważnie... nie zamierzasz tam iść, prawda? Nawet mi nie mów, że w ogóle o czymś takim pomyślałaś...
To jest bezpieczne, okej?

Hano, to, że Lena nie potrafiła przez osiemnaście lat wykuć na blachę kilku neutralnych zdań o ulubionym kolorze nie oznacza jeszcze, że jest AŻ TAK głupia.

A te strony... to naprawdę niesamowite, Lena, na pewno by ci się spodobało, gdybyś tylko tam zajrzała. Są ukryte. Linki są zazwyczaj wbudowane w zwykłe rządowe strony, ale sama nie wiem, jakoś się czuje, że coś jest z nimi nie tak, rozumiesz? Nie pasują tam.



… Rządowe strony.

Linki do nielegalnych witryn są wbudowane w rządowe strony.

I nikt nie orientuje się, że tam są.

Pomijając, rzecz jasna, nastolatki z zerową wiedzą informatyczną, które szóstym zmysłem wyczuwają, że link do zakładki „stypendia naukowe” to w rzeczywistości zakamuflowana ścieżka prowadząca wprost do teledysku „Despacito”.

...Oliver, czy ty naprawdę starasz się prześcignąć Cass w kategorii „Najbardziej kuriozalne pomysły na życie w dystopii”?

Bezpieczne? Jak to może być bezpieczne? Ten facet, którego spotkałaś, ten cenzor... przecież jego praca polega właśnie na tym, by wyłapywać ludzi na tyle głupich, że zamieszczają w sieci takie rzeczy...

Leno, błagam, ratuj się z tego uniwersum, zanim dopadnie cię klątwa Mary Sue Serii!

Oni nie są głupi, tak naprawdę są niesamowicie inteligentni...
Nie wspominając o porządkowych, o patrolach, o straży młodzieżowej czy o godzinie policyjnej, ani o segregacji i o wszystkim, co czyni z tego najgorszy pomysł pod słońcem...

Rozmawiałam już z Brygadą N i wujem Jebem, chętnie cię przygarną. Jeb i Charlie obiecali, że zastrzelą każdego typa z florą na głowie, który spróbuje zapuścić się w okolice kryjówki. Emmett z kolei dał mi słowo, że nawet nie będą musieli marnować kul; zawczasu profilaktycznie urwie łeb każdemu, kto będzie w najmniejszym choćby stopniu przypominał Warda.

Okej. – Hana podnosi ręce, a potem uderza nimi głośno o uda, aż z wrażenia podskakuję. – Okej. Niech ci będzie. To zły pomysł. Ryzykowny. Ale wiesz co? Mam to gdzieś.

- Precz z ciemiężeniem ludu! Precz z remedium! Precz z Małym Bratem! ...Dzień dobry, panie Andrews! Jak tam, w domu wszyscy zdrowi?

A co ze mną? – wyrzucam z siebie wreszcie, ze wszystkich sił starając się opanować drżenie głosu.
Czuj się zaproszona. Dziesiąta trzydzieści, Roaring Brook Farms, Stroudwater. Muzyka i taniec. Jednym słowem, zabawa. Coś, na co chyba zasługujemy, zanim wytną nam połowę mózgu.

- Nie przejmuj się, jeśli nie zapamiętałaś – Hana wyciąga w moją stronę plik jaskraworóżowych ulotek. - Śmiało, weź sobie jedną. Pozostałe dwadzieścia rozdam sąsiadom, a te, które mi zostaną porozklejam na okolicznych drzewach. Im nas więcej, tym weselej!

Lena przypomina Hanie, że mają już plan na ów wieczór – plan, który ustaliły dobre dziesięć lat temu (nie zdradza jednak jego szczegółów), ale przyjaciółka beztrosko odpowiada, że czasy się zmieniają. Lena jest zrozumiale zraniona i z trudem powstrzymuje łzy.

Podchodzę do jej łóżka i zaczynam zbierać swoje rzeczy. Jak na złość plecak się przewrócił, na kołdrę wysypały się strzępy papieru, opakowania po gumie do żucia, monety i długopisy.

Dogodny Atak Marysujkowej Niezdarności odhaczony.

Może Hana poczuła się źle, ponieważ jej głos nieco mięknie.
Mówiłam poważnie, Lena. Powinnaś to przemyśleć. Nic nam nie grozi, obiecuję.

Pomijając już absurdalność tego stwierdzenia – Hano, chyba nie rozumiesz, że to akurat nie ta kwestia zabolała Lenę najbardziej.

Tego akurat nie możesz obiecać. – Biorę głęboki oddech, pragnąc teraz jedynie, by głos przestał mi drżeć. – Wiesz o tym. Nie możesz być pewna.
A ty nie możesz tak ciągle wszystkiego się bać.
I to przepełnia czarę. Odwracam się, wściekła, czując, jak coś we mnie pęka i czarna masa tłumionych emocji wypływa na powierzchnię.
Oczywiście, że się boję. I mam prawo się bać.

Brawo, Leno! Przemów tej rozwielitce do rozsądku, skoro najwyraźniej przez osiemnaście lat nie zauważyła, w jakim świecie żyje...

A ty może i się nie boisz, bo masz to swoje idealne życie, idealną rodzinę i wszystko wokół siebie również idealne. Co ty w ogóle wiesz o życiu?

… tylko może jednak niekoniecznie w ten sposób.

Idealne? Tak właśnie myślisz? Uważasz, że moje życie jest idealne? – Jej głos jest cichy, lecz przepełniony gniewem. Mam ochotę się od niej odsunąć, jednak zmuszam się do pozostania w miejscu.
Tak. Właśnie tak myślę.
Hana znowu wydaje z siebie krótki, metaliczny śmiech.
Więc właśnie tak ci się wydaje? Że niczego mi w życiu nie brakuje? – Obraca się z wyciągniętymi ramionami, jakby obejmowała nimi cały pokój, dom, wszystko wokół. Po tych słowach robi mi się nieswojo.
A co jest nie tak?
Wszystko, Lena. – Hana kręci głową.

Bardzo to przejmujące, szkoda tylko, iż na tym etapie serii Hana nie ma jeszcze właściwie żadnego powodu, by robić z siebie biedną małą bogatą dziewczynkę, w związku z czym jej uwagi brzmią mniej jak próba zwrócenia przyjaciółce uwagi, że nie ma co oceniać innych po pozorach, a bardziej jak dziecinna próba nakręcenia dramy dla samej dramy.

Słuchaj, nie zamierzam cię przepraszać. Wiem, że masz powody, by się bać. To, co się stało z twoją mamą, było straszne...
Nie mieszaj do tego mojej mamy – przerywam jej, wciąż najeżona.
Ale nie możesz ciągle winić jej o wszystko. W końcu zmarła dwanaście lat temu.

Co ma piernik...

Gniew zasnuwa mi umysł gęstą mgłą. Mój mózg pracuje na pełnych obrotach jak wirówka, rozbryzgując wokół pojedyncze słowa. Strach. Wina. Pamiętaj. Mama. Kocham cię. Tak, teraz widzę, że Hana rzeczywiście jest wężem – czekała tak długo, żeby mi to powiedzieć, czekała na dogodny moment, żeby mnie ukąsić głęboko i boleśnie.
Odwal się. – Z całej tej kotłowaniny słów na zewnątrz wychodzą ostatecznie tylko te dwa. Hana podnosi ręce do góry.
Słuchaj, Lena, chciałam ci tylko powiedzieć, że powinnaś odpuścić. Nie jesteś taka jak ona. I nie skończysz jak ona. Nie masz tego w sobie.

...do wiatraka?

Nie, naprawdę: o co chodzi z tą psychoanalizą dla ubogich? Nawet, gdyby Lena faktycznie żyła w nieustannym strachu przed delirią, który to lęk byłby w głównej mierze spowodowany losami jej matki (co zresztą jest faktem) – jak ma się to do całkowicie zdroworozsądkowego veta dla nielegalnej imprezy, która może je zaprowadzić wprost do Krypt?

Odwal się. – Wiem, że stara się być miła, ale mój umysł jest zupełnie zablokowany, a słowa wylewają się z moich ust same, spływają kaskadami jedno za drugim, i chciałabym, żeby każde z nich było ciosem, żebym mogła walić ją nimi w twarz: bach, bach, bach, bach. – Co ty o niej nie wiesz? I co wiesz o mnie? W ogóle o niczym nie masz pojęcia.

Słuchajcie, rozumiem obecne rozgoryczenie Leny, ale mimo wszystko odczuwam lekki żal, że uczepiła się w tym momencie owego argumentu z odwłoka, miast wrócić do rzeczywistego sedna problemu – a mianowicie, iż istnieje zasadnicza różnica między odwagą a bezmózgowiem, owa szalona biba zaś zdecydowanie podpada pod kategorię nr 2.

Hana próbuje udobruchać przyjaciółkę, ale ta nie zamierza jej dłużej słuchać i z wściekłością wypada z domu dziewczyny; jest przy tym tak wzburzona, że o mało co nie ląduje pod kołami radiowozu (widziała pani, pani Malinowska, niektórym to się powodzi, tej spod dziewiątki to nawet auto kupili, tak to jest, jak stary co tydzień lata do centrali z whisky z Pewexu...). Szok połączony z emocjami po kłótni sprawia, że Lena zaczyna płakać.



Pocieszam się, że za niecałe dwa miesiące to wszystko przestanie mieć dla mnie znaczenie. Zrzucę to z siebie i odrodzę się nowa, wolna jak ptak szybujący ku niebu. Tego właśnie Hana nie rozumie, nigdy nie rozumiała. Dla niektórych z nas stawką jest coś więcej niż wolność od delirii. Niektórzy z nas, szczęśliwcy, dostaną szansę na odrodzenie, szansę, by stać się kimś nowym, poprawionym, lepszym. Uzdrowionym, pełnym i na powrót doskonałym, jak stal, która wychodzi z ognia lśniąca, twarda i zahartowana. Jedyne, czego pragnę, to obietnica remedium. Niczego więcej nie pragnę i nigdy nie pragnęłam.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku... *wzdycha ciężko * zgadnijcie, kto wygrzebuje się spod sterty liści.


Do zobaczenia!

Maryboo