LENA
Sporom,
dokąd pójść i czy się rozdzielić, nie ma końca.
Ja wiem, że zaczynam brzmieć jak zdarta płyta, ale
naprawdę nie mogę wyjść ze zdumienia, jak dalece nieogarnięta
jest ta banda. Żadnych długofalowych planów, żadnych konkretnych
idei, które napędzałyby ich działania – wygląda na to, że
obecnie poświęcają się wyłącznie pałętaniu się bez celu po
Zakazanym Lesie. I wiecie co? Nie miałabym z tym większego
problemu, gdyby
a) „Pandemonium” składało się wyłącznie z
sekcji „Wtedy” i
b) nie moje podskórne przeczucie, że jest to mniej
celowy zabieg fabularny, a bardziej efekt zagubienia się we własnej
narracji przez autorkę.
Raven i spółka przez większość drugiego tomu byli
przedstawiani jako zwykli, szarzy Odmieńcy, który uciekli przed
remedium i których życie opiera się na sępieniu towarów od pana
Wiesia zdobywaniu pożywienia i próbach przetrwania
od zimy do zimy. Owszem, na ten obraz składało się wiele
dziwacznych elementów (nieistniejące sztućce, kolorowa ptasia
komunikacja), ale wizja jako taka była na tyle spójna, że
ostatecznie mogłabym ją kupić. Niestety, Oliver doszła chyba do
wniosku, że nie godzi się, aby Mary Sue spędzała całe dnie na
przepoconych prześcieradłach, w związku z czym otrzymaliśmy
„Teraz”, a wraz z nim wątek, z którego jednoznacznie wynika, że
zespół Raven to ważni gracze ruchu oporu. Taki fabularny twist
dodał wprawdzie losom Leny rysu szlachetności – „buntownik
walczący o prawo do miłości” brzmi jednak lepiej niż
„nastolatka chowająca się przed reżimem po paprociach” - ale
jednocześnie wygenerował kilka niewygodnych pytań.
Jakim cudem bowiem Raven i reszta mogą sobie wędrować,
gdzie dusza zapragnie, skoro rewolucja nabiera rozpędu? Czy RO nie
powinno być z nimi w stałym kontakcie? Czy nie powinni szykować
się do kolejnej akcji – teraz, kiedy Odmieńcy wreszcie odnoszą
pierwsze, znaczące sukcesy (uprowadzenie lidera młodzieżówki i
zabicie przewodniczącego AWD, bomba w więzieniu w Portland)?
Obecnie nasi bohaterowie zachowują się tak, jakby sekcja „Teraz”
nigdy nie istniała lub była jednorazowym wyskokiem, a nie
rebeliancką działalnością, która powinna była przewrócić ich
życie do góry nogami.
No cóż, powie ktoś – najwyraźniej autorce zmieniła
się wizja lub cała akcja „Julian” miała być tylko umową o
dzieło, a w ostatnim tomie nasi Odmieńcy zmierzą się z zupełnie
nowymi wyzwaniami. Oczywiście, mogłoby tak być. Jest tylko jeden
problem.
Lauren Oliver...zdaje się nie do końca panować nad
swoim własnym dziełem.
Zachowanie Odmieńców w „Requiem” jest póki co
wyjątkowo chaotyczne – kręcą się w kółko i nic nie wskazuje
na to, by ich droga zmierzała do jakiegoś konkretnego punktu.
Jesteśmy dopiero na początku powieści, więc można by założyć,
iż akcja jeszcze się rozkręci lub że autorka przygotowała jakiś
twist, który zburzy dotychczasowy (nie)porządek – ale ja mam ten
luksus, że wiem, jak wygląda reszta książki i, no cóż...obawiam
się, że w tym przypadku nie możemy mówić o celowym zabiegu
fabularnym.
Mam wrażenie, że Oliver autentycznie nie miała
pomysłu, co zrobić dalej z naszą drużyną marzeń, ponieważ
jednak musiała domknąć trylogię, postanowiła zasiąść do
pisania z nastawieniem „jakoś to będzie”. I o ile część „Hana”
jest spójną (i, w moim własnym odczuciu, znacznie ciekawszą)
opowieścią, o tyle sekcja „Lena” zdaje się istnieć tylko po
to, by czytelnicy mogli cieszyć oczy miłosnymi zawirowaniami
w naszym tercecie. Nie znaczy to oczywiście, że Odmieńcy nie wplączą
się w rozmaite przygody – ale przez całą lekturę "Requiem" nie mogłam
oprzeć się wrażeniu, że autorka nie ma żadnego konkretnego planu
co do ich losów i przelewa na kartki, co jej akurat przyjdzie do
głowy. W efekcie otrzymamy w tym tomie szereg wydarzeń, które może
i łączy jakiś tam ciąg przyczynowo-skutkowy, ale które nijak nie
będą wpisywać się w całościową narrację serii – i które
doprowadzą do jednego z dziwniejszych zakończeń, z jakim miałam
okazję zapoznać się w życiu.
Niektórzy
z naszej grupy chcą ruszyć z powrotem na południe, a potem na
wschód do Waterbury, gdzie podobno prężnie działa ruch oporu, a
za murem rozrasta się duży obóz Odmieńców.
Widzicie, o co mi chodzi, drodzy czytelnicy? Na litość,
jakie znów „niektórzy chcą”? Jesteście częścią RO, czy
nie? Bo jeśli tak, to wasze pobożne życzenia w tej kwestii nie
mają większego znaczenia. Autorko, ustalmy wreszcie raz a
dobrze, czy nasi Odmieńcy są wesołymi hipisami, którzy od czasu
do pory z nudów angażują się w jakąś większą akcję, czy też
są buntownikami dążącymi do przewrotu w kraju - bo w tym drugim
wypadku wątpliwości co do wspierania sprawy wyglądają cokolwiek
kuriozalnie.
Inni
chcą iść aż do półwyspu Cape Cod, który jest właściwie
niezamieszkany, dlatego będzie bezpieczniejszym miejscem na rozbicie
obozu. Kilkoro z nas — a zwłaszcza Gordo — chce podążać dalej
na północ, by przedrzeć się do Kanady.
Aha, czyli tylko niektórzy z was czują się częścią
ruchu oporu, a pozostałym zależy wyłącznie na ukryciu się przed
czujnymi oczami Małego Brata? To miałoby sens – ostatecznie nie
każdy ma duszę rewolucjonisty, wielu ludzi skoncentruje się
jedynie na przeżyciu – ale w takim razie dlaczego nie
rozdzieliliście się na samym początku? Zaraz... *powraca do
pierwszej analizy *
„— Możemy się
rozdzielić - proponuje Raven.(...)
— Im większą
grupą maszerujemy, tym bezpieczniej -sprzeciwia się Tack.”
Na litość, Tack, musiałeś zawetować Raven akurat
wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu padła z jej ust rozsądna
propozycja?! Jaki jest sens włóczenia się w kupie, skoro macie
zupełnie odmienne priorytety?
W
szkole uczono nas, że inne kraje — miejsca, gdzie nie stosuje się
remedium — zostały spustoszone przez chorobę i zamieniły się w
ruiny. Ale to, jak i większość rzeczy, które nam wpajano, okazało
się kłamstwem. Gordo słyszał od myśliwych oraz włóczęgów
opowieści o Kanadzie i w jego ustach brzmiało to jak opis Edenu z
Księgi SZZ.
To musiała być wyjątkowo dziwna propaganda nawet jak
na rząd Małego Brata. Mogłabym ostatecznie przyjąć, iż wmówiono
obywatelom, że wszystkie inne człowieki na świecie żyją jak
podludzie, opętane chucią i nienawiścią na skutek tych okropnych
emocji – ale dlaczego miałoby się to równać kompletnej
apokalipsie? Czy Księga SZZ twierdzi, że deliria do tego stopnia
zalała mózgi przywódców państw, że wdali się w wojnę jądrową?
A może obowiązuje wersja o wilkołakach – ta sama, z powodu
której nikt jeszcze nie rozprawił się z tak prostym celem, jakim
są chowający się po krzakach Odmieńcy?
To jest właśnie problem ze światem przedstawionym u
Oliver: po trzech tomach nadal nie wiem, jak właściwie wygląda
oficjalna propaganda partii, przede wszystkim dlatego, że autorka
nadal nie ustaliła sama ze sobą, na czym właściwie polega
deliria.
— Jestem
za Cape Cod — odzywa się Pike, mężczyzna o jasnoblond włosach
bezlitośnie przyciętych aż do skóry. — Jeśli znowu zacznie się
bombardowanie...
— Jeśli
znowu zacznie się bombardowanie, nigdzie nie będzie bezpiecznie —
przerywa mu Tack. Ci dwaj nieustannie sprzeczają się ze sobą.
No...to generalnie zależy od tego, co
akurat postanowi zbombardować Mały Brat. Chyba że Tack sugeruje,
iż Mały Brat wreszcie poszedł po rozum do głowy i nakazał
przeprowadzenie drugiego blitzu – jakby mnie kto pytał, o
kilkadziesiąt lat za późno.
— Im
dalej od dużych miast, tym bezpieczniej — utrzymuje Pike.
To fakt,
jeśli działania ruchu oporu zmienią się w otwartą rebelię,
możemy się spodziewać natychmiastowej reakcji odwetowej rządu.
...Tak,
Leno, tak zasadniczo działa rebelia. Jeżeli walczysz o ideały z
opresyjnym rządem, możesz spodziewać się opresji, bowiem
opresyjne rządy nie bardzo lubią, gdy ktoś kwestionuje ich
działania. Zazwyczaj prowadzi to nawet do ofiar za sprawę. Można
by długo dyskutować nad tym, czy warto poświęcać życie w imię
idei, ale rozczula mnie, że dla Leny sam fakt istnienia łańcuszka
akcja – reakcja zdaje się być rewelacją wartą podkreślenia w
narracji.
I czy wy nie jesteście tak jakby...w samym środku
rebelii? Powiedziałabym, że zabójstwo jednego z wyżej
postawionych urzędasów, porwanie jego progenitury i wysadzenie
więzienia to dość wyraźne oznaki buntu.
— Będziemy
mieć więcej czasu.
— Więcej
czasu na co? Żeby przepłynąć ocean wpław? — Tack z
politowaniem kręci głową.
Ocean oceanem, ale w pobliżu Cape Cod leży kilka
sympatycznych wysepek. Ciekawe, czy należą do terenów rządowych,
czy też grasuje tam Wobo i można by zbudować jakąś bazę.
Siedzi
w kucki obok Raven, która reperuje zepsutą pułapkę. To
niesamowite, na jaką szczęśliwą
wygląda, siedząc tutaj, na gołej ziemi, po długim dniu wędrowania
i polowania. Dużo bardziej niż wtedy, gdy razem z Tackiem
mieszkaliśmy na Brooklynie, udając wyleczonych, w naszym
apartamencie wśród wygód i luksusu. Tam przypominała kobiety, o
których uczono nas na lekcjach historii, ściskające ciało
gorsetem, tak że ledwo mogły oddychać czy mówić.
Tak tak, wiemy, nie ma to jak tarzać się do woli po
mchu, bez tych paskudnych cywilizacyjnych ograniczeń w rodzaju
podpasek, papieru toaletowego i lodówki. Mnie ciekawi raczej owo
szczęście Raven, bowiem dalibóg, ta dziewczyna NIGDY nie jest z
niczego zadowolona.
— Posłuchaj,
konfrontacji z drugą stroną nie unikniemy. Lepiej chyba połączyć
siły i maksymalnie zwiększyć liczebność naszych szeregów.
Cóż, Tack należy do RO, więc jego punkt widzenia
jest zrozumiały, ale biedak chyba nie łapie, że nie każdy ma
ochotę działać w partyzantce – niektórzy wolą trzymać się
jak najdalej od niebezpieczeństwa i przymuszanie takich osobników
do konfrontacji z wrogiem raczej nie przysłuży się sprawie.
Tack,
siedzący po drugiej stronie ogniska, łowi mój wzrok. Uśmiecham
się do niego. Nie wiem, jak dużo on i Raven domyślili się na
temat tego, co wydarzyło się między mną a Aleksem — w każdym
razie ani razu o to nie zagadnęli — ale są dla mnie milsi niż
dotychczas.
To dosyć dziwne – i niezbyt prawdopodobne – biorąc
pod uwagę, że ta dwójka psychopatów nie miała pojęcia, dlaczego
boczysz się na nich za akcję z Hienami. Jakoś trudno mi uwierzyć,
że nagle wyrobili w sobie na tyle dużą empatię, by a) w ogóle
dostrzec, że masz jakiekolwiek problemy natury sercowej lub b)
przejąć się tym faktem, gdyby to jednak dostrzegli.
— Moglibyśmy
się rozdzielić — proponuje Raven chyba po raz setny.
Tak! Nie wierzę, że to mówię, ale słuchaj swej
lubej, Tack, po raz pierwszy gada do rzeczy...
Widać,
że nie lubi Pike'a ani Dani. To jest nowa grupa, hierarchia nie
została w niej jeszcze określona i to, co mówią Tack i Raven, nie
uchodzi od razu za prawdę objawioną.
...a, czyli jednak nie chodzi o to, że wędrowanie w
grupie, w której istnieją dwa obozy z bardzo odmiennymi poglądami
na ewentualny konflikt zbrojny na dłuższą metę nie ma szans na
powodzenie; nie, Raven chce się rozdzielić, ponieważ ktoś ośmiela
się nie przyjmować jej zdania jako prawdy objawionej.
Cóż, to miło, że Oliver z miejsca rozwiała moje wątpliwości co
do ewentualnego rozwoju tej postaci.
— Nie
rozdzielamy się — mówi twardo Tack, ale natychmiast bierze od
niej pułapkę. — Daj, pomogę ci.
„Ja być mężczyzna. Ty mnie słuchać. Teraz, kiedy
ty mnie słuchać, ja pomóc tobie, słaba niewiasto”.
Właśnie
tak żyje ze sobą ta dwójka: to ich prywatny język zaczepek i
oddawania ciosów, kłótni i ustępstw.
Co do pierwszych trzech zgoda, natomiast konia z rzędem
temu, kto pokaże mi jakiekolwiek ustępstwa. Tu działa wyłącznie
prawo pięści – w zależności od sytuacji albo Raven terroryzuje
Tacka, albo on ją.
Po
remedium wszystkie związki są takie same, a panujące w nich reguły
i wzajemne oczekiwania z góry ustalone. Bez remedium natomiast
wszystko to musi być redefiniowane każdego dnia, a język
komunikacji ciągle dekodowany i odszyfrowywany na nowo.
Wiecie co? Mały Brat naprawdę głupio robi,
pozostawiając Odmieńców samych sobie – reality show z Raven i
Tackiem w roli głównej posłużyłoby jako fantastyczny materiał
propagandowy do puszczania na ichniejszych zajęciach WDŻ. Kilka
godzin nagrań i absolutnie żaden nastolatek nie zdecydowałby się
na horror w postaci życia w związku opartym na uczuciach.
— Jakie
jest twoje zdanie, Lena? — pyta Raven, a Pike, Dani i inni
odwracają głowy i patrzą na mnie.
Ci należący do starego obozowiska Raven wpatrują się
zaś zapewne w swoją byłą (?) przywódczynię, zastanawiając się,
czy to jakiś podstęp – od kiedy to Raven przejmuje się
czyjąkolwiek opinią na jakikolwiek temat?
Teraz,
gdy udowodniłam swoją wartość dla ruchu oporu, ludzie
liczą się z moją opinią.
— Cape
Cod — oświadczam, dorzucając drew do ognia. — Im dalej od
dużych miast, tym lepiej, a nawet niewielka korzyść jest lepsza
niż żadna.
Zaiste, twoje zaangażowanie w sprawę aż promieniuje.
I
przecież nie będziemy zdani sami na siebie. Po drodze napotkamy
innych osadników, inne grupy, do których będziemy mogli dołączyć.
A właściwie skąd to wiesz? Dopiero co stwierdziłaś,
że Cape Cod jest praktycznie niezamieszkany, nie słyszeliśmy nic o
tym, by ktokolwiek z waszego zespołu wywodził się z tamtych
terenów; nawet, jeżeli cały ten obszar to część Głuszy, to
jeszcze nie znaczy, że musi tam istnieć hipisowska komuna. Brak
cywilizacji oznacza, że Odmieńcy równie biegli w survivalu jak wy
(choć trzeba uczciwie stwierdzić, że wiele takich miernot raczej
nie miało szans ujść z życiem; sam fakt, że drużyna Raven liczy
więcej niż trzy osoby zakrawa na cud) nie mogą liczyć na pomoc
najróżniejszych Wieśków, ergo: w razie kłopotów są zdani
wyłącznie na siebie.
Swoją drogą, to kolejna rzecz, którą trudno mi
ogarnąć rozumem – pomimo tego, że większość Odmieńców zdaje
się siedzieć na rzyci przez większość życia, co najwyżej
migrując do innej, znanej sobie miejscówki na czas pory zimowej,
wszyscy posiadają niemal intuicyjną wiedzę na temat tego, gdzie
można znaleźć inne obozowiska. Miałoby to sens, gdyby wśród
Odmieńców istniała jakakolwiek stała komunikacja, ale nigdy nie
słyszymy o niczym podobnym, co jest o tyle bezsensowne, że jakiś
wewnętrzny system musi istnieć – w innym przypadku
Raven i Tack nigdy nie mieliby szans na dogadanie się z RO.
Mój
głos rozchodzi się donośnie po polanie. Zastanawiam się, czy Alex
zauważył tę zmianę: nie jestem już cicha i zahukana, stałam się
bardziej pewna siebie.
Ech, nie jestem pewna, czy to dobra rzecz; tru loffy YA
zdają się preferować partnerki łatwe do zdominowania.
Raven spogląda na mnie w zamyśleniu. A potem nagle
odwraca się i rzuca spojrzenie przez ramię.
— A
ty, Alex?
Hunterowi w oczach stanęły łzy, Bram zakrztusił się
konsumowaną właśnie zupą z pokrzyw; co to jednak znaczy posiadać
status Gary'ego Stu! Jedynym pytaniem, jakie Raven kiedykolwiek
skierowała w ich stronę, było: „Robisz, co rozkazałam, czy mam
przynieść bat?”.
— Waterbury
— odpowiada natychmiast. Czuję nagły ścisk w żołądku. Wiem,
że to głupie, wiem, że stawką jest coś większego niż nas
dwoje, ale nie jestem w stanie powstrzymać zalewającego mnie
gniewu. Jasne, że nie zgadza się z moim zdaniem. To było do
przewidzenia.
— Nie
ma żadnej korzyści w odcięciu się od informacji — kontynuuje. —
Rebelia wisi w powietrzu. Możemy próbować temu zaprzeczać, możemy
chować głowę w piasek, ale taka jest prawda. A wojna i tak nas w
końcu dopadnie. Moim zdaniem powinniśmy wyjść jej na spotkanie.
Ten chichot losu, kiedy facet, którego jedynym
działaniem na szkodę rządu było wpuszczanie krów do laboratorium
okazuje się bardziej zaangażowany w sprawę, niż dziewczyna, która
nieopatrznie doprowadziła do rozbicia struktur AWD!
— On
ma rację — wtrąca się Julian.
Odwracam
się zaskoczona.
— Oszalałeś?! Jesteś drugim z tru loffów, masz
obowiązek różnić się we wszystkim od mojego eksa!
Prawie
nigdy nie odzywał się podczas tych naszych wieczornych rozmów przy
ognisku. Przypuszczam, że wciąż czuje się skrępowany. Wciąż
jest nowicjuszem, kimś obcym - a co gorsza, konwertytą stojącym do
niedawna po drugiej stronie barykady. Julian Fineman, syn nieżyjącego
Thomasa Finemana, założyciela i szefa Ameryki Wolnej od Delirii,
wroga wszystkiego, co reprezentujemy. Nie ma znaczenia, że Julian
odwrócił się od swojej rodziny oraz sprawy i o mało nie
przypłacił tego życiem. Jestem pewna, że niektórzy nadal mu nie
ufają.
Biedny, biedny Julian; chyba żadna inna postać nie ma
obecnie tak bardzo pod górkę w Oliverversum.
Julian
mówi ze spokojem doświadczonego mówcy.
— Nie
ma sensu unikać konfrontacji. Sytuacja się nie uspokoi. Jeśli ruch
oporu rośnie w siłę, rząd i wojsko będą robić wszystko, żeby
go powstrzymać. Zapewnimy sobie większą szansę odwetu, jeśli
znajdziemy się w centrum wydarzeń. W przeciwnym razie będziemy jak
króliki w norze, czekające bezczynnie, aż ktoś je stamtąd
wykurzy.
Mimo
że Julian popiera Aleksa, więc naturalne byłoby, gdyby chociaż
zerkał na niego, oczy ma ciągle utkwione w Raven. Julian i Alex
nigdy ze sobą nie rozmawiają ani nawet na siebie nie spoglądają,
ale nikt z grupy tego nie komentuje.
Swoją drogą, drużyna marzeń musi mieć niezły ubaw
za plecami naszych gołąbeczków. Pomyślcie tylko: cimno, zimno,
żadnych rozrywek – aż tu nagle taka gratka, telenowela na żywo! Jestem pewna, że Hunter regularnie przyjmuje zakłady w szyszkach.
— Jestem
za Waterbury - wtrąca ku mojemu zaskoczeniu Lu. W ubiegłym roku nie
chciała mieć nic wspólnego z ruchem oporu. Marzyła tylko o tym,
by zaszyć się w Głuszy i założyć osadę jak najdalej od
rządowych miast.
O, zobaczcie, to już druga wypowiedź tej postaci na
przestrzeni serii! Ciekawe, czy ma to jakieś ukryte znaczenie.
— Zatem
dobrze. — Raven podnosi się, otrzepując dżinsy. — Niech będzie
Waterbury. Ktoś ma jeszcze jakieś zastrzeżenia?
Myślę, że Pike, ale biorąc pod uwagę, w jak
nieatrakcyjny sposób zostały opisane jego włosy, nie sądzę, by
jego opinia miała większe znaczenie.
Lenka jest niezadowolona, Julian pokrzepiająco ściska
jej kolanko...aż tu wtem!
Raven
urywa, z lasu dobiegają bowiem krzyk i ożywione głosy. Wszyscy
podnosimy się jak na komendę.
— Co
jest, do diabła? — Tack, oparłszy karabin o ramię, przeszukuje
wzrokiem otaczającą nas gęstwinę drzew, splątaną ścianę
gałęzi i winorośli. Ale las znowu ucichł.
— Ciii.
— Raven podnosi rękę. W tym samym momencie rozlega się okrzyk:
— Hej
tam, potrzebuję pomocy! — A zaraz potem: — Cholera!
Słychać
zbiorowe westchnienie ulgi. Rozpoznajemy głos Sparrowa, który
oddalił się wcześniej za potrzebą.
— Już
lecimy, Sparrow! — odkrzykuje Pike.
...Kim, do diabła, jest Sparrow?
Tack, Pike i Dani rzucają się na pomoc; po chwili cała
czwórka przynosi na polanę dwa ciała.
Gdy Tack i Pike kładą ciała na
ziemi, w świetle ogniska ukazują się nam dwie twarze: jedna
pomarszczona, ciemna, ogorzała - twarz kobiety, która spędziła w
Głuszy większość swojego życia, jeśli nie całe. W kącikach
jej ust widać bąbelki śliny, a oddech ma świszczący i chrapliwy.
Innymi słowy, stara i brzydka. O co zakład, że nie
będzie miała do odegrania większej roli?
Druga
twarz jest niezwykle piękna. Dziewczyna musi być w moim wieku albo
nawet młodsza. Skórę ma białą jak migdał, a długie
ciemnobrązowe włosy rozlewają się jak wachlarz po ziemi.
Ooo, to zupełnie inna para kaloszy! Ładna i młoda,
jak nic namiesza w fabule! No dalej, moi drodzy, obstawiamy – opcja
„piękniejsza przyjaciółka, na tle której Mary Sue jaśnieje
naturalnością” jest już zajęta przez Hanę, wobec czego zostaje
tylko Scary Sue (Jenny już raczej wypadła z gry, zresztą nigdy nie
była poważną zawodniczką), rywalka, lub też Scary Sue w trybie
„rywalka”. Głosujemy! A swoją drogą, jak myślicie – jeśli
czwarta do trójkąta, to Plastikowa Simorośl czy Julian?
Przez
chwilę wracam pamięcią do własnej ucieczki do Głuszy. Pewnie
Raven i Tack znaleźli mnie w podobnym stanie: bardziej nieżywą niż
żywą, posiniaczoną, wyczerpaną.
Tylko mniej piękną, co, pyszczku?
Być może wydaje się Wam, że jestem niepotrzebnie
złośliwa, ale cóż – ja już wiem, kim jest ta postać i jaką rolę
przyjdzie jej odegrać w tej serii.
Tack
odwraca się i łowi moje spojrzenie.
— Potrzebuję
twojej pomocy, Lena - rzuca. Jego głos wybija mnie z transu.
Podchodzę i klękam przy nim obok starszej kobiety. Raven, Pike i
Dani zajmują się dziewczyną.
He he, ciekawe, czy Tack ma zdolności profetyczne i
stwierdził, że może lepiej nie obsadzać Leny w roli lekarza
młodej piękności.
Julian oferuje pomoc i udaje się po wodę; w tym samym
czasie Lena i Tack odkrywają, że kobieta jest poważnie poparzona.
— Cholera
- klnie pod nosem Tack, gdy odkrywa kolejną ranę: długie,
poszarpane rozcięcie wzdłuż golenia, głębokie i wzbierające
ropą. — Cholera. — Kobieta wydaje z siebie chrapliwy jęk, a
potem cichnie. — Nie umieraj mi teraz — mruczy Tack.
Zdejmuje
wiatrówkę. Widzę, że pot perli mu czoło. Znajdujemy się blisko
ogniska, do którego przed chwilą dołożono drewna i pali się
teraz jeszcze mocniej.
— Potrzebuję
apteczki! — Tack łapie mały ręcznik i zaczyna rozdzierać go na
pasy szybko i z wprawą, by zrobić z nich opaski uciskowe. — Niech
ktoś mi wreszcie poda tę cholerną apteczkę!
A po co? Wasze apteczki składają się z plasterków z
dinozaurem, nawilżanych chusteczek i aspiryny.
Obok
nas wyrosła ściana żaru. Ciemny dym zakrywa niebo i wdziera się
również w mój umysł, zniekształcając postrzeganie świata,
podobnego teraz do snu: głosy, gorączkowa krzątanina, żar i
zapach ciał - wszystko to wydaje się zdeformowane i nierealne.
No to może... przesuńcie się ociupinkę dalej? To
chyba nie najlepsze warunki do akcji ratunkowej.
Mijają minuty, Lena i Tack czyszczą ciało kobiety,
Julian lata w tę i z powrotem po wodę.
W
którymś momencie podnoszę wzrok i koło mnie siedzi nie Tack, lecz
Alex. Zszywa przy użyciu zwykłej igły i długiej, ciemnej nitki
ranę na ramieniu kobiety. Jego twarz jest blada, skupiona, ale jego
ruchy szybkie i zwinne. Widać, że ma w tym wprawę.
Tak Oliver, wiemy, PŚ jest fantastyczny.
Uświadamiam
sobie, że jest tyle rzeczy, których o nim nie wiem - jego
przeszłość, rola w ruchu oporu, jak wyglądało jego życie w
Głuszy, zanim przybył do Portland — i zalewa mnie fala gniewu tak
ogromna, że chce mi się krzyczeć: nie z powodu tego, co straciłam,
ale z powodu szans, które mnie ominęły.
Primo: doskonale wiesz, jak wyglądało jego życie w
Głuszy – zajmował jedyną miejscówkę pod dachem, czytając
Szekspira w blasku świec.
Secundo: z „Delirium” wynikało, że spędziliście
razem niemal całe wakacje, pytlując jak najęci. O czym właściwie
rozmawialiście, skoro, jak sama stwierdziłaś, nie wiesz o nim
praktycznie nic?
Nasze
łokcie stykają się. Alex się odsuwa.
Cóż, grunt to priorytety; może i szew będzie trochę
nierówny, ale najważniejsze, że PŚ nie skazi swej skóry
kontaktem z Izebel.
Dym wypełnia mi teraz gardło, utrudniając
przełykanie śliny. W powietrzu czuć popiół.
Przesunięcie się, jak widzę, nadal nie wchodzi w grę.
Potem
Alex znika, a koło mnie znów pojawia się Tack. Kładzie mi ręce
na ramionach i delikatnie odsuwa mnie do tyłu.
— W
porządku — mówi. — Zostaw. Już wystarczy. Ona już cię nie
potrzebuje.
Przez
chwilę w głowie błyska mi myśl: udało nam się, już nic jej nie
grozi. Ale zaraz potem, gdy Tack kieruje mnie w stronę namiotów,
widzę jej twarz oświetloną blaskiem ogniska — białą, woskową,
z otwartymi oczami skierowanymi nieruchomo w niebo — i wiem, że
kobieta nie żyje, i cały nasz wysiłek poszedł na marne.
Raven
ciągle klęczy przy boku rannej dziewczyny, ale jej ruchy są teraz
mniej gorączkowe, słyszę też, że tamta oddycha spokojnie i
miarowo.
A nie mówiłam? Ciekawe, czy nasze młode bóstwo
przetrwałoby pożogę, gdyby poza burzą brązowych loków miało
też trądzik i nierówny zgryz.
Lena wraca do namiotu, gdzie już czeka na nią Julian;
chłopak dopytuje, co z poparzoną kobietą.
— Nie
żyje — mówię krótko.
Julian
bierze głęboki wdech. Jego ciało tężeje.
— Tak
mi przykro, Lena.
— Nie
można uratować wszystkich. To tak nie działa. — To właśnie
powiedziałby Tack, i wiem, że to prawda, nawet jeśli gdzieś
głęboko w środku wciąż nie dopuszczam jej do siebie.
Julian
ściska mi rękę i całuje moje włosy, a potem zapadam w sen, z
dala od zapachu dymu i ognia.
I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku:
przemyślenia Hany na tematy wszelakie.
Zostańcie z nami!
Maryboo