niedziela, 28 lipca 2019

Część VI


HANA
           
Hanka ma koszmary. Śni się jej, że stoi jak skamieniała na środku drogi, patrząc bezsilnie, jak wprost na nią pędzi samochód. Dziewczyna dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że koszmary świadczą o niepowodzeniu zabiegu. Cały czas stara się jednak oszukiwać samą siebie, że to jeszcze nic tak naprawdę nie znaczy, bo przecież remedium działa na każdego trochę inaczej.


Za oknem świeci księżyc, okrągły i niesamowicie jasny. Przyciskam nos do szyby. Po drugiej stronie ulicy stoi dom niemal identyczny jak nasz, a obok niego kolejne lustrzane odbicie. I tak dalej i dalej, dziesiątki kopii, wszędzie te same dachy, niedawno położone, ale mające robić wrażenie starych. Muszę coś ze sobą zrobić. Dawniej czułam to świerzbienie cały czas, moje ciało dosłownie wołało o ruch. Od dnia wyleczenia biegałam może raz albo dwa — więcej nie próbowałam, to już nie było to samo — i nawet teraz ten pomysł nie pociąga mnie jakoś specjalnie. Ale c o ś zrobić muszę.
Przebieram się w stare spodnie od dresu i ciemną bluzę. Zakładam też starą baseballówkę, która należała do mojego ojca — po części, by schować włosy, a po części po to, by nikt, kto akurat o tej porze będzie na zewnątrz, mnie nie rozpoznał. Teoretycznie mam prawo przebywać poza domem po godzinie policyjnej, ale nie uśmiecha mi się odpowiadanie na pytania rodziców. To nie jest zachowanie typowe dla Hany Tate, mającej stać się wkrótce Haną Hargrove. Nie chcę, by wiedzieli, że mam problemy ze snem. Nie mogę dać im powodów do podejrzeń.


Szkielety w szafie Hanki mają już dosyć ciasno.

Dziewczyna wymyka się z domu, wspominając jak to w zeszłym roku latała po nocy na imprezy i spotykała się z niewyleczonymi chłopcami. Bujała się nawet w jednym, nijakim Stevenie. Teraz wydaje jej się, jakby to nie było jej życie, tylko kogoś innego. Hanka ma nadzieję nie nadziać się na ochotnicze patrole, których na jej osiedlu jest sporo.


Kieruję się w stronę bramy. Czarne kształty nietoperzy, tak wyraźne na tle księżyca, rzucają na trawnik ruchome cienie. Dreszcz przebiega mi wzdłuż kręgosłupa. Powoli odechciewa mi się jakiegokolwiek ruchu. Myślę o tym, jak dobrze by było wrócić do łóżka, o tym, by zagrzebać się pod miękkimi kocami i poduszkami pachnącymi delikatnie płynem do płukania, obudzić się jutro, rześką i wyspaną, i zjeść na śniadanie dużą porcję jajecznicy. Nagle dobiega mnie huk z garażu. Odwracam się w mgnieniu oka. Drzwi do niego są uchylone. Moja pierwsza myśl: fotograf. Jeden z nich mógł się przedostać przez ogrodzenie i przyczaić w ogródku. Ale szybko odrzucam tę myśl. Wszystkie nasze kontakty prasowe starannie zaaranżowała pani Hargrove i jak do tej pory nigdy nie byłam obiektem zainteresowania, gdy nie znajdowałam się w towarzystwie Freda.
Druga myśl: złodziej paliwa. Ostatnio, z powodu ogłoszonych przez rząd restrykcji, które dotknęły zwłaszcza biedniejsze części miasta, w całym Portland miała miejsce fala włamań. Najgorzej było w czasie zimy: z kotłów grzewczych spuszczano olej, a z samochodów benzynę. Domy napadano i demolowano. W lutym zanotowano dwieście kradzieży z włamaniem — największa liczba przestępstw od czterdziestu lat, czyli odkąd remedium stało się obowiązkowe.


Cóż, żadne magiczne remedium nie pomoże na biedę.


Zastanawiam się przez chwilę, czy nie wrócić do środka i nie obudzić taty. Ale to oznaczałoby mnóstwo pytań i konieczność wyjaśnień. Ruszam więc do garażu, nie odrywając wzroku od uchylonych drzwi, szukając między nimi śladów poruszenia. Trawa pokryta jest rosą, która od razu wsiąka w tenisówki. Ciarki przebiegają mi po całym ciele. Mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje.
Za plecami słyszę trzask gałązki. Odwracam się błyskawicznie. Podmuch wiatru znowu porusza ostrokrzewem. Biorę głęboki oddech i ruszam z powrotem w stronę garażu. Serce wali mi jak młot i pochodzi do gardła: koszmarne, dawno zapomniane uczucie. Nie bałam się — nie tak naprawdę - od dnia zabiegu, kiedy ręce trzęsły mi się tak strasznie, że nie byłam nawet w stanie zapiąć szpitalnego fartucha.
- Jest tam kto? — pytam szeptem.


Hanka postanawia jednak wrócić do domu i obudzić ojca, żeby sprawdził, co się dzieje. Słyszy jednak miauczenie. Okazuje się, że nie jest to żaden złodziej paliwa, horda rebeliantów ani insze wobo, tylko zwykły kotek.


Z ulgą wypuszczam z płuc powietrze. To tylko zabłąkany kot. Po Portland włóczy się ich mnóstwo. To samo z psami. Ludzie je kupują, potem albo nie stać ich na utrzymanie, albo mają ich dość i wyrzucają je na ulicę. Przez lata rozmnażały się bez przeszkód. Słyszałam, że cała sfora dzikich psów wałęsa się wokół Deering Highlands. Powoli posuwam się naprzód. Kot nie spuszcza ze mnie wzroku. Kładę rękę na drzwiach do garażu i otwieram je o kolejne kilka centymetrów.
— Kici, kici — mówię słodkim głosem. — Idź sobie stąd, koteczku.


Hanka wchodzi do garażu, żeby wypłoszyć zwierzaka.


Kot czmycha w głąb pomieszczenia. Gdy przemyka obok mojego starego roweru, uderza o podpórkę. Rower zaczyna się chwiać, więc rzucam się w jego stronę i łapię go w ostatniej chwili. Kierownica jest zakurzona. Chociaż prawie nic nie widać, czuję na niej warstwę brudu. Jedną ręką trzymam rower, a drugą szukam w ciemności kontaktu. Gdy włączam górne światła, wszystko staje się normalne i znajome: samochód, kosze na śmieci, kosiarka do trawy w kącie, puszki z farbą i kanistry benzyny ułożone w równą piramidę. Właśnie między nimi przyczaił się kot. Przynajmniej wygląda względnie czysto, nie widzę piany wokół pyska ani strupów na skórze. Nie ma się więc czego obawiać. Jednak kiedy robię krok w jego stronę, znowu rzuca się do ucieczki — okrąża samochód, mnie, a potem wypada na ogród.
Gdy opieram rower o ścianę garażu, mój wzrok pada na fioletową bufiastą frotkę do włosów zawiązaną wokół jednego z uchwytów.


Hankę dopadają kolejne flashbacki. Lena miała wszak dokładnie taki sam rower.


Zawsze przez przypadek zamieniałyśmy się nimi: najpierw, dojechawszy do celu, rzucałyśmy je byle jak na trawę lub piasek, a potem łapałyśmy w pośpiechu. Lena wskakiwała na siodełko i z trudem dosięgała pedałów, a ja siedziałam na jej rowerze skulona jak dziecko, i jechałyśmy tak do domu, śmiejąc się jak wariatki. Żeby je rozróżnić, w sklepie wujka kupiła dwie frotki do włosów — fioletową dla mnie i niebieską dla siebie — właśnie dlatego założyłyśmy je wokół uchwytów kierownicy. W zagięciach frotki zagnieździł się brud. Nie jeździłam na rowerze od ubiegłego lata. To hobby, tak samo jak Lena, stało się wyblakłą przeszłością. Dlaczego właściwie byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami? O czym rozmawiałyśmy? Przecież bardzo wiele nas różniło. Nie lubiłyśmy tego samego jedzenia ani tej samej muzyki. Nawet nie wierzyłyśmy w te same rzeczy.


Cóż w przyjaźni ani związkach jako takich nie chodzi przecież o to, żeby być kropka w kropkę taką samą osobą, jak ta druga. Ważne, żeby się dobrze ze sobą czuć i rozumieć się nawzajem mimo różnic. Widać tak właśnie było w przypadku Haleny – w dalszym ciągu jednego z lepszych związków w tej serii (dalej shipuję to).


Ale kiedy odeszła, złamało mi to serce i zadało taki ból, że ciężko mi było nawet oddychać. Gdyby nie remedium, nie wiem, co by się ze mną stało. Teraz mogę już przyznać, że pewnie kochałam Lenę.





Nie w żaden zakazany, nienaturalny sposób, ale moje uczucia do niej musiały być rodzajem choroby.






Jak ktoś może mieć taką moc, by sprawić, że drugi człowiek rozpada się na tysiąc kawałków albo doświadcza uczucia pełni?


Hanka filozofuje na temat uczuć aż miło, czym dalej potwierdza, że remedium tak naprawdę niewiele jej pomogło. Owszem, może na początku przytłumiło pewne mocniejsze uczucia, ale skoro Hanka cały czas myśli o Lenie i o przeszłości, to raczej magiczna maszynka nie do końca spełniła swoje zadanie.


Potrzeba spaceru opuściła mnie już zupełnie. Jedyne, czego teraz pragnę, to wrócić do łóżka.
Wyłączam światła i zamykam drzwi do garażu, upewniając się, że słyszę trzask zaskakującej zasuwy. Już mam się skierować do domu, gdy mój wzrok przykuwa kawałek papieru leżący na trawie, lekko wilgotny od rosy. Na pewno nie było go tutaj przed chwilą. Ktoś musiał go wepchnąć przez bramę, gdy byłam w ogrodzie. Zatem ktoś rzeczywiście mnie obserwował — a może nawet nadal obserwuje.
Powoli przechodzę przez ogród i nie do końca świadoma, co tak naprawdę robię, schylam się, by podnieść ulotkę. Okazuje się, że to ziarniste czarno-białe zdjęcie, odbite na ksero. Ukazuje całującą się parę. Kobieta jest odchylona do tyłu, palce ma wplecione we włosy mężczyzny, który uśmiecha się podczas tego pocałunku. Na dole ulotki widnieją słowa: JEST NAS WIĘCEJ, NIŻ WAM SIĘ WYDAJE.


A jednak horda rebeliantów siedziała w krzakach! Jeszcze tylko brakuje wymalowanego na ścianie garażu kosogłosa.


Odruchowo zgniatam kartkę. Fred miał rację: ruch oporu działa i panoszy się w naszym mieście. Muszą mieć dostęp do kopiarek, do papieru, muszą mieć ludzi do dystrybucji.


Pan Wiesio zapierdziela dzień i noc, bo tylko on się do tego nadaje.


Gdzieś w oddali trzaskają drzwi, a ja podskakuję. Nagle noc jakby ożyła. Rzucam się sprintem na ganek i zupełnie zapominam o tym, że powinnam być cicho, gdy wślizguję się do środka i zamykam za sobą drzwi na potrójny zamek. Przez chwilę stoję w hallu, trzymając ciągle w ręku zwiniętą w kulkę ulotkę, wdychając znajomy zapach środka do czyszczenia mebli i wybielacza.
W kuchni wyrzucam ulotkę do kosza. A potem, po namyśle, wyciągam ją i wpycham do młynka na odpadki. Nie martwię się już, czy obudzę rodziców. Chcę się po prostu pozbyć tego zdjęcia, pozbyć tych słów — niewątpliwie groźby.


Zacałujemy was na śmierć!


Jest nas więcej, niż wam się wydaje. Myję ręce gorącą wodą i wracam do swojego pokoju. Nie rozbieram się nawet, tylko zrzucam buty, ściągam czapkę i wsuwam się pod kołdrę. Słyszę szum ogrzewania, ale i tak jest mi zimno. Otaczają mnie długie, ciemne palce. Ręce w aksamitnych rękawiczkach, miękkie i pachnące, obejmują moją szyję i słyszę szept Leny z jakiegoś odległego miejsca: co zrobiłaś? A potem na szczęście zacisk się rozluźnia, ręce cofają i spadam, spadam w głęboki sen bez snów.


Haneczkę ewidentnie żre sumienie, ale będziemy musieli jeszcze trochę poczekać, żeby dowiedzieć się, dlaczego. Aczkolwiek można się łatwo domyślić, o co chodzi.

I to wszystko na dzisiaj. W następnym odcinku wracamy do naszego wesołego czworokąta. Dowiemy się, skąd wzięła się rywalka Leny.

Do zobaczenia

Beige

niedziela, 7 lipca 2019

Część V


LENA

Sporom, dokąd pójść i czy się rozdzielić, nie ma końca.

Ja wiem, że zaczynam brzmieć jak zdarta płyta, ale naprawdę nie mogę wyjść ze zdumienia, jak dalece nieogarnięta jest ta banda. Żadnych długofalowych planów, żadnych konkretnych idei, które napędzałyby ich działania – wygląda na to, że obecnie poświęcają się wyłącznie pałętaniu się bez celu po Zakazanym Lesie. I wiecie co? Nie miałabym z tym większego problemu, gdyby

a) „Pandemonium” składało się wyłącznie z sekcji „Wtedy” i
b) nie moje podskórne przeczucie, że jest to mniej celowy zabieg fabularny, a bardziej efekt zagubienia się we własnej narracji przez autorkę.

Raven i spółka przez większość drugiego tomu byli przedstawiani jako zwykli, szarzy Odmieńcy, który uciekli przed remedium i których życie opiera się na sępieniu towarów od pana Wiesia zdobywaniu pożywienia i próbach przetrwania od zimy do zimy. Owszem, na ten obraz składało się wiele dziwacznych elementów (nieistniejące sztućce, kolorowa ptasia komunikacja), ale wizja jako taka była na tyle spójna, że ostatecznie mogłabym ją kupić. Niestety, Oliver doszła chyba do wniosku, że nie godzi się, aby Mary Sue spędzała całe dnie na przepoconych prześcieradłach, w związku z czym otrzymaliśmy „Teraz”, a wraz z nim wątek, z którego jednoznacznie wynika, że zespół Raven to ważni gracze ruchu oporu. Taki fabularny twist dodał wprawdzie losom Leny rysu szlachetności – „buntownik walczący o prawo do miłości” brzmi jednak lepiej niż „nastolatka chowająca się przed reżimem po paprociach” - ale jednocześnie wygenerował kilka niewygodnych pytań.

Jakim cudem bowiem Raven i reszta mogą sobie wędrować, gdzie dusza zapragnie, skoro rewolucja nabiera rozpędu? Czy RO nie powinno być z nimi w stałym kontakcie? Czy nie powinni szykować się do kolejnej akcji – teraz, kiedy Odmieńcy wreszcie odnoszą pierwsze, znaczące sukcesy (uprowadzenie lidera młodzieżówki i zabicie przewodniczącego AWD, bomba w więzieniu w Portland)? Obecnie nasi bohaterowie zachowują się tak, jakby sekcja „Teraz” nigdy nie istniała lub była jednorazowym wyskokiem, a nie rebeliancką działalnością, która powinna była przewrócić ich życie do góry nogami.

No cóż, powie ktoś – najwyraźniej autorce zmieniła się wizja lub cała akcja „Julian” miała być tylko umową o dzieło, a w ostatnim tomie nasi Odmieńcy zmierzą się z zupełnie nowymi wyzwaniami. Oczywiście, mogłoby tak być. Jest tylko jeden problem.

Lauren Oliver...zdaje się nie do końca panować nad swoim własnym dziełem.

Zachowanie Odmieńców w „Requiem” jest póki co wyjątkowo chaotyczne – kręcą się w kółko i nic nie wskazuje na to, by ich droga zmierzała do jakiegoś konkretnego punktu. Jesteśmy dopiero na początku powieści, więc można by założyć, iż akcja jeszcze się rozkręci lub że autorka przygotowała jakiś twist, który zburzy dotychczasowy (nie)porządek – ale ja mam ten luksus, że wiem, jak wygląda reszta książki i, no cóż...obawiam się, że w tym przypadku nie możemy mówić o celowym zabiegu fabularnym.

Mam wrażenie, że Oliver autentycznie nie miała pomysłu, co zrobić dalej z naszą drużyną marzeń, ponieważ jednak musiała domknąć trylogię, postanowiła zasiąść do pisania z nastawieniem „jakoś to będzie”. I o ile część „Hana” jest spójną (i, w moim własnym odczuciu, znacznie ciekawszą) opowieścią, o tyle sekcja „Lena” zdaje się istnieć tylko po to, by czytelnicy mogli cieszyć oczy miłosnymi zawirowaniami w naszym tercecie. Nie znaczy to oczywiście, że Odmieńcy nie wplączą się w rozmaite przygody – ale przez całą lekturę "Requiem" nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że autorka nie ma żadnego konkretnego planu co do ich losów i przelewa na kartki, co jej akurat przyjdzie do głowy. W efekcie otrzymamy w tym tomie szereg wydarzeń, które może i łączy jakiś tam ciąg przyczynowo-skutkowy, ale które nijak nie będą wpisywać się w całościową narrację serii – i które doprowadzą do jednego z dziwniejszych zakończeń, z jakim miałam okazję zapoznać się w życiu.

Niektórzy z naszej grupy chcą ruszyć z powrotem na południe, a potem na wschód do Waterbury, gdzie podobno prężnie działa ruch oporu, a za murem rozrasta się duży obóz Odmieńców.

Widzicie, o co mi chodzi, drodzy czytelnicy? Na litość, jakie znów „niektórzy chcą”? Jesteście częścią RO, czy nie? Bo jeśli tak, to wasze pobożne życzenia w tej kwestii nie mają większego znaczenia. Autorko, ustalmy wreszcie raz a dobrze, czy nasi Odmieńcy są wesołymi hipisami, którzy od czasu do pory z nudów angażują się w jakąś większą akcję, czy też są buntownikami dążącymi do przewrotu w kraju - bo w tym drugim wypadku wątpliwości co do wspierania sprawy wyglądają cokolwiek kuriozalnie.

Inni chcą iść aż do półwyspu Cape Cod, który jest właściwie niezamieszkany, dlatego będzie bezpieczniejszym miejscem na rozbicie obozu. Kilkoro z nas — a zwłaszcza Gordo — chce podążać dalej na północ, by przedrzeć się do Kanady.

Aha, czyli tylko niektórzy z was czują się częścią ruchu oporu, a pozostałym zależy wyłącznie na ukryciu się przed czujnymi oczami Małego Brata? To miałoby sens – ostatecznie nie każdy ma duszę rewolucjonisty, wielu ludzi skoncentruje się jedynie na przeżyciu – ale w takim razie dlaczego nie rozdzieliliście się na samym początku? Zaraz... *powraca do pierwszej analizy *

„— Możemy się rozdzielić - proponuje Raven.(...)
Im większą grupą maszerujemy, tym bezpieczniej -sprzeciwia się Tack.”

Na litość, Tack, musiałeś zawetować Raven akurat wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu padła z jej ust rozsądna propozycja?! Jaki jest sens włóczenia się w kupie, skoro macie zupełnie odmienne priorytety?

W szkole uczono nas, że inne kraje — miejsca, gdzie nie stosuje się remedium — zostały spustoszone przez chorobę i zamieniły się w ruiny. Ale to, jak i większość rzeczy, które nam wpajano, okazało się kłamstwem. Gordo słyszał od myśliwych oraz włóczęgów opowieści o Kanadzie i w jego ustach brzmiało to jak opis Edenu z Księgi SZZ.

To musiała być wyjątkowo dziwna propaganda nawet jak na rząd Małego Brata. Mogłabym ostatecznie przyjąć, iż wmówiono obywatelom, że wszystkie inne człowieki na świecie żyją jak podludzie, opętane chucią i nienawiścią na skutek tych okropnych emocji – ale dlaczego miałoby się to równać kompletnej apokalipsie? Czy Księga SZZ twierdzi, że deliria do tego stopnia zalała mózgi przywódców państw, że wdali się w wojnę jądrową? A może obowiązuje wersja o wilkołakach – ta sama, z powodu której nikt jeszcze nie rozprawił się z tak prostym celem, jakim są chowający się po krzakach Odmieńcy?
To jest właśnie problem ze światem przedstawionym u Oliver: po trzech tomach nadal nie wiem, jak właściwie wygląda oficjalna propaganda partii, przede wszystkim dlatego, że autorka nadal nie ustaliła sama ze sobą, na czym właściwie polega deliria.

Jestem za Cape Cod — odzywa się Pike, mężczyzna o jasnoblond włosach bezlitośnie przyciętych aż do skóry. — Jeśli znowu zacznie się bombardowanie...
Jeśli znowu zacznie się bombardowanie, nigdzie nie będzie bezpiecznie — przerywa mu Tack. Ci dwaj nieustannie sprzeczają się ze sobą.

No...to generalnie zależy od tego, co akurat postanowi zbombardować Mały Brat. Chyba że Tack sugeruje, iż Mały Brat wreszcie poszedł po rozum do głowy i nakazał przeprowadzenie drugiego blitzu – jakby mnie kto pytał, o kilkadziesiąt lat za późno.

Im dalej od dużych miast, tym bezpieczniej — utrzymuje Pike. 
To fakt, jeśli działania ruchu oporu zmienią się w otwartą rebelię, możemy się spodziewać natychmiastowej reakcji odwetowej rządu.

...Tak, Leno, tak zasadniczo działa rebelia. Jeżeli walczysz o ideały z opresyjnym rządem, możesz spodziewać się opresji, bowiem opresyjne rządy nie bardzo lubią, gdy ktoś kwestionuje ich działania. Zazwyczaj prowadzi to nawet do ofiar za sprawę. Można by długo dyskutować nad tym, czy warto poświęcać życie w imię idei, ale rozczula mnie, że dla Leny sam fakt istnienia łańcuszka akcja – reakcja zdaje się być rewelacją wartą podkreślenia w narracji.

I czy wy nie jesteście tak jakby...w samym środku rebelii? Powiedziałabym, że zabójstwo jednego z wyżej postawionych urzędasów, porwanie jego progenitury i wysadzenie więzienia to dość wyraźne oznaki buntu.

Będziemy mieć więcej czasu.
Więcej czasu na co? Żeby przepłynąć ocean wpław? — Tack z politowaniem kręci głową.

Ocean oceanem, ale w pobliżu Cape Cod leży kilka sympatycznych wysepek. Ciekawe, czy należą do terenów rządowych, czy też grasuje tam Wobo i można by zbudować jakąś bazę.

Siedzi w kucki obok Raven, która reperuje zepsutą pułapkę. To niesamowite, na jaką szczęśliwą wygląda, siedząc tutaj, na gołej ziemi, po długim dniu wędrowania i polowania. Dużo bardziej niż wtedy, gdy razem z Tackiem mieszkaliśmy na Brooklynie, udając wyleczonych, w naszym apartamencie wśród wygód i luksusu. Tam przypominała kobiety, o których uczono nas na lekcjach historii, ściskające ciało gorsetem, tak że ledwo mogły oddychać czy mówić.

Tak tak, wiemy, nie ma to jak tarzać się do woli po mchu, bez tych paskudnych cywilizacyjnych ograniczeń w rodzaju podpasek, papieru toaletowego i lodówki. Mnie ciekawi raczej owo szczęście Raven, bowiem dalibóg, ta dziewczyna NIGDY nie jest z niczego zadowolona.

Posłuchaj, konfrontacji z drugą stroną nie unikniemy. Lepiej chyba połączyć siły i maksymalnie zwiększyć liczebność naszych szeregów.

Cóż, Tack należy do RO, więc jego punkt widzenia jest zrozumiały, ale biedak chyba nie łapie, że nie każdy ma ochotę działać w partyzantce – niektórzy wolą trzymać się jak najdalej od niebezpieczeństwa i przymuszanie takich osobników do konfrontacji z wrogiem raczej nie przysłuży się sprawie.

Tack, siedzący po drugiej stronie ogniska, łowi mój wzrok. Uśmiecham się do niego. Nie wiem, jak dużo on i Raven domyślili się na temat tego, co wydarzyło się między mną a Aleksem — w każdym razie ani razu o to nie zagadnęli — ale są dla mnie milsi niż dotychczas.

To dosyć dziwne – i niezbyt prawdopodobne biorąc pod uwagę, że ta dwójka psychopatów nie miała pojęcia, dlaczego boczysz się na nich za akcję z Hienami. Jakoś trudno mi uwierzyć, że nagle wyrobili w sobie na tyle dużą empatię, by a) w ogóle dostrzec, że masz jakiekolwiek problemy natury sercowej lub b) przejąć się tym faktem, gdyby to jednak dostrzegli.

Moglibyśmy się rozdzielić — proponuje Raven chyba po raz setny.

Tak! Nie wierzę, że to mówię, ale słuchaj swej lubej, Tack, po raz pierwszy gada do rzeczy...

Widać, że nie lubi Pike'a ani Dani. To jest nowa grupa, hierarchia nie została w niej jeszcze określona i to, co mówią Tack i Raven, nie uchodzi od razu za prawdę objawioną.

...a, czyli jednak nie chodzi o to, że wędrowanie w grupie, w której istnieją dwa obozy z bardzo odmiennymi poglądami na ewentualny konflikt zbrojny na dłuższą metę nie ma szans na powodzenie; nie, Raven chce się rozdzielić, ponieważ ktoś ośmiela się nie przyjmować jej zdania jako prawdy objawionej. Cóż, to miło, że Oliver z miejsca rozwiała moje wątpliwości co do ewentualnego rozwoju tej postaci.

Nie rozdzielamy się — mówi twardo Tack, ale natychmiast bierze od niej pułapkę. — Daj, pomogę ci.

„Ja być mężczyzna. Ty mnie słuchać. Teraz, kiedy ty mnie słuchać, ja pomóc tobie, słaba niewiasto”.

Właśnie tak żyje ze sobą ta dwójka: to ich prywatny język zaczepek i oddawania ciosów, kłótni i ustępstw.

Co do pierwszych trzech zgoda, natomiast konia z rzędem temu, kto pokaże mi jakiekolwiek ustępstwa. Tu działa wyłącznie prawo pięści – w zależności od sytuacji albo Raven terroryzuje Tacka, albo on ją.

Po remedium wszystkie związki są takie same, a panujące w nich reguły i wzajemne oczekiwania z góry ustalone. Bez remedium natomiast wszystko to musi być redefiniowane każdego dnia, a język komunikacji ciągle dekodowany i odszyfrowywany na nowo.

Wiecie co? Mały Brat naprawdę głupio robi, pozostawiając Odmieńców samych sobie – reality show z Raven i Tackiem w roli głównej posłużyłoby jako fantastyczny materiał propagandowy do puszczania na ichniejszych zajęciach WDŻ. Kilka godzin nagrań i absolutnie żaden nastolatek nie zdecydowałby się na horror w postaci życia w związku opartym na uczuciach.

Jakie jest twoje zdanie, Lena? — pyta Raven, a Pike, Dani i inni odwracają głowy i patrzą na mnie.

Ci należący do starego obozowiska Raven wpatrują się zaś zapewne w swoją byłą (?) przywódczynię, zastanawiając się, czy to jakiś podstęp – od kiedy to Raven przejmuje się czyjąkolwiek opinią na jakikolwiek temat?

Teraz, gdy udowodniłam swoją wartość dla ruchu oporu, ludzie liczą się z moją opinią.
Cape Cod — oświadczam, dorzucając drew do ognia. — Im dalej od dużych miast, tym lepiej, a nawet niewielka korzyść jest lepsza niż żadna.

Zaiste, twoje zaangażowanie w sprawę aż promieniuje.

I przecież nie będziemy zdani sami na siebie. Po drodze napotkamy innych osadników, inne grupy, do których będziemy mogli dołączyć.

A właściwie skąd to wiesz? Dopiero co stwierdziłaś, że Cape Cod jest praktycznie niezamieszkany, nie słyszeliśmy nic o tym, by ktokolwiek z waszego zespołu wywodził się z tamtych terenów; nawet, jeżeli cały ten obszar to część Głuszy, to jeszcze nie znaczy, że musi tam istnieć hipisowska komuna. Brak cywilizacji oznacza, że Odmieńcy równie biegli w survivalu jak wy (choć trzeba uczciwie stwierdzić, że wiele takich miernot raczej nie miało szans ujść z życiem; sam fakt, że drużyna Raven liczy więcej niż trzy osoby zakrawa na cud) nie mogą liczyć na pomoc najróżniejszych Wieśków, ergo: w razie kłopotów są zdani wyłącznie na siebie.

Swoją drogą, to kolejna rzecz, którą trudno mi ogarnąć rozumem – pomimo tego, że większość Odmieńców zdaje się siedzieć na rzyci przez większość życia, co najwyżej migrując do innej, znanej sobie miejscówki na czas pory zimowej, wszyscy posiadają niemal intuicyjną wiedzę na temat tego, gdzie można znaleźć inne obozowiska. Miałoby to sens, gdyby wśród Odmieńców istniała jakakolwiek stała komunikacja, ale nigdy nie słyszymy o niczym podobnym, co jest o tyle bezsensowne, że jakiś wewnętrzny system musi istnieć – w innym przypadku Raven i Tack nigdy nie mieliby szans na dogadanie się z RO.

Mój głos rozchodzi się donośnie po polanie. Zastanawiam się, czy Alex zauważył tę zmianę: nie jestem już cicha i zahukana, stałam się bardziej pewna siebie.

Ech, nie jestem pewna, czy to dobra rzecz; tru loffy YA zdają się preferować partnerki łatwe do zdominowania.

Raven spogląda na mnie w zamyśleniu. A potem nagle odwraca się i rzuca spojrzenie przez ramię.
A ty, Alex?

Hunterowi w oczach stanęły łzy, Bram zakrztusił się konsumowaną właśnie zupą z pokrzyw; co to jednak znaczy posiadać status Gary'ego Stu! Jedynym pytaniem, jakie Raven kiedykolwiek skierowała w ich stronę, było: „Robisz, co rozkazałam, czy mam przynieść bat?”.

Waterbury — odpowiada natychmiast. Czuję nagły ścisk w żołądku. Wiem, że to głupie, wiem, że stawką jest coś większego niż nas dwoje, ale nie jestem w stanie powstrzymać zalewającego mnie gniewu. Jasne, że nie zgadza się z moim zdaniem. To było do przewidzenia.
Nie ma żadnej korzyści w odcięciu się od informacji — kontynuuje. — Rebelia wisi w powietrzu. Możemy próbować temu zaprzeczać, możemy chować głowę w piasek, ale taka jest prawda. A wojna i tak nas w końcu dopadnie. Moim zdaniem powinniśmy wyjść jej na spotkanie.

Ten chichot losu, kiedy facet, którego jedynym działaniem na szkodę rządu było wpuszczanie krów do laboratorium okazuje się bardziej zaangażowany w sprawę, niż dziewczyna, która nieopatrznie doprowadziła do rozbicia struktur AWD!

On ma rację — wtrąca się Julian.
Odwracam się zaskoczona.

— Oszalałeś?! Jesteś drugim z tru loffów, masz obowiązek różnić się we wszystkim od mojego eksa!

Prawie nigdy nie odzywał się podczas tych naszych wieczornych rozmów przy ognisku. Przypuszczam, że wciąż czuje się skrępowany. Wciąż jest nowicjuszem, kimś obcym - a co gorsza, konwertytą stojącym do niedawna po drugiej stronie barykady. Julian Fineman, syn nieżyjącego Thomasa Finemana, założyciela i szefa Ameryki Wolnej od Delirii, wroga wszystkiego, co reprezentujemy. Nie ma znaczenia, że Julian odwrócił się od swojej rodziny oraz sprawy i o mało nie przypłacił tego życiem. Jestem pewna, że niektórzy nadal mu nie ufają.

Biedny, biedny Julian; chyba żadna inna postać nie ma obecnie tak bardzo pod górkę w Oliverversum.

Julian mówi ze spokojem doświadczonego mówcy.
Nie ma sensu unikać konfrontacji. Sytuacja się nie uspokoi. Jeśli ruch oporu rośnie w siłę, rząd i wojsko będą robić wszystko, żeby go powstrzymać. Zapewnimy sobie większą szansę odwetu, jeśli znajdziemy się w centrum wydarzeń. W przeciwnym razie będziemy jak króliki w norze, czekające bezczynnie, aż ktoś je stamtąd wykurzy.
Mimo że Julian popiera Aleksa, więc naturalne byłoby, gdyby chociaż zerkał na niego, oczy ma ciągle utkwione w Raven. Julian i Alex nigdy ze sobą nie rozmawiają ani nawet na siebie nie spoglądają, ale nikt z grupy tego nie komentuje.

Swoją drogą, drużyna marzeń musi mieć niezły ubaw za plecami naszych gołąbeczków. Pomyślcie tylko: cimno, zimno, żadnych rozrywek – aż tu nagle taka gratka, telenowela na żywo! Jestem pewna, że Hunter regularnie przyjmuje zakłady w szyszkach.

Jestem za Waterbury - wtrąca ku mojemu zaskoczeniu Lu. W ubiegłym roku nie chciała mieć nic wspólnego z ruchem oporu. Marzyła tylko o tym, by zaszyć się w Głuszy i założyć osadę jak najdalej od rządowych miast.

O, zobaczcie, to już druga wypowiedź tej postaci na przestrzeni serii! Ciekawe, czy ma to jakieś ukryte znaczenie.

Zatem dobrze. — Raven podnosi się, otrzepując dżinsy. — Niech będzie Waterbury. Ktoś ma jeszcze jakieś zastrzeżenia?

Myślę, że Pike, ale biorąc pod uwagę, w jak nieatrakcyjny sposób zostały opisane jego włosy, nie sądzę, by jego opinia miała większe znaczenie.

Lenka jest niezadowolona, Julian pokrzepiająco ściska jej kolanko...aż tu wtem!

Raven urywa, z lasu dobiegają bowiem krzyk i ożywione głosy. Wszyscy podnosimy się jak na komendę.
Co jest, do diabła? — Tack, oparłszy karabin o ramię, przeszukuje wzrokiem otaczającą nas gęstwinę drzew, splątaną ścianę gałęzi i winorośli. Ale las znowu ucichł.
Ciii. — Raven podnosi rękę. W tym samym momencie rozlega się okrzyk:
Hej tam, potrzebuję pomocy! — A zaraz potem: — Cholera!
Słychać zbiorowe westchnienie ulgi. Rozpoznajemy głos Sparrowa, który oddalił się wcześniej za potrzebą.
Już lecimy, Sparrow! — odkrzykuje Pike.

...Kim, do diabła, jest Sparrow?

Tack, Pike i Dani rzucają się na pomoc; po chwili cała czwórka przynosi na polanę dwa ciała.

Gdy Tack i Pike kładą ciała na ziemi, w świetle ogniska ukazują się nam dwie twarze: jedna pomarszczona, ciemna, ogorzała - twarz kobiety, która spędziła w Głuszy większość swojego życia, jeśli nie całe. W kącikach jej ust widać bąbelki śliny, a oddech ma świszczący i chrapliwy.

Innymi słowy, stara i brzydka. O co zakład, że nie będzie miała do odegrania większej roli?

Druga twarz jest niezwykle piękna. Dziewczyna musi być w moim wieku albo nawet młodsza. Skórę ma białą jak migdał, a długie ciemnobrązowe włosy rozlewają się jak wachlarz po ziemi.

Ooo, to zupełnie inna para kaloszy! Ładna i młoda, jak nic namiesza w fabule! No dalej, moi drodzy, obstawiamy – opcja „piękniejsza przyjaciółka, na tle której Mary Sue jaśnieje naturalnością” jest już zajęta przez Hanę, wobec czego zostaje tylko Scary Sue (Jenny już raczej wypadła z gry, zresztą nigdy nie była poważną zawodniczką), rywalka, lub też Scary Sue w trybie „rywalka”. Głosujemy! A swoją drogą, jak myślicie – jeśli czwarta do trójkąta, to Plastikowa Simorośl czy Julian?

Przez chwilę wracam pamięcią do własnej ucieczki do Głuszy. Pewnie Raven i Tack znaleźli mnie w podobnym stanie: bardziej nieżywą niż żywą, posiniaczoną, wyczerpaną.

Tylko mniej piękną, co, pyszczku?

Być może wydaje się Wam, że jestem niepotrzebnie złośliwa, ale cóż – ja już wiem, kim jest ta postać i jaką rolę przyjdzie jej odegrać w tej serii.

Tack odwraca się i łowi moje spojrzenie.
Potrzebuję twojej pomocy, Lena - rzuca. Jego głos wybija mnie z transu. Podchodzę i klękam przy nim obok starszej kobiety. Raven, Pike i Dani zajmują się dziewczyną.

He he, ciekawe, czy Tack ma zdolności profetyczne i stwierdził, że może lepiej nie obsadzać Leny w roli lekarza młodej piękności.

Julian oferuje pomoc i udaje się po wodę; w tym samym czasie Lena i Tack odkrywają, że kobieta jest poważnie poparzona.

Cholera - klnie pod nosem Tack, gdy odkrywa kolejną ranę: długie, poszarpane rozcięcie wzdłuż golenia, głębokie i wzbierające ropą. — Cholera. — Kobieta wydaje z siebie chrapliwy jęk, a potem cichnie. — Nie umieraj mi teraz — mruczy Tack.
Zdejmuje wiatrówkę. Widzę, że pot perli mu czoło. Znajdujemy się blisko ogniska, do którego przed chwilą dołożono drewna i pali się teraz jeszcze mocniej.
Potrzebuję apteczki! — Tack łapie mały ręcznik i zaczyna rozdzierać go na pasy szybko i z wprawą, by zrobić z nich opaski uciskowe. — Niech ktoś mi wreszcie poda tę cholerną apteczkę!

A po co? Wasze apteczki składają się z plasterków z dinozaurem, nawilżanych chusteczek i aspiryny.

Obok nas wyrosła ściana żaru. Ciemny dym zakrywa niebo i wdziera się również w mój umysł, zniekształcając postrzeganie świata, podobnego teraz do snu: głosy, gorączkowa krzątanina, żar i zapach ciał - wszystko to wydaje się zdeformowane i nierealne.

No to może... przesuńcie się ociupinkę dalej? To chyba nie najlepsze warunki do akcji ratunkowej.

Mijają minuty, Lena i Tack czyszczą ciało kobiety, Julian lata w tę i z powrotem po wodę.

W którymś momencie podnoszę wzrok i koło mnie siedzi nie Tack, lecz Alex. Zszywa przy użyciu zwykłej igły i długiej, ciemnej nitki ranę na ramieniu kobiety. Jego twarz jest blada, skupiona, ale jego ruchy szybkie i zwinne. Widać, że ma w tym wprawę.

Tak Oliver, wiemy, PŚ jest fantastyczny.

Uświadamiam sobie, że jest tyle rzeczy, których o nim nie wiem - jego przeszłość, rola w ruchu oporu, jak wyglądało jego życie w Głuszy, zanim przybył do Portland — i zalewa mnie fala gniewu tak ogromna, że chce mi się krzyczeć: nie z powodu tego, co straciłam, ale z powodu szans, które mnie ominęły.

Primo: doskonale wiesz, jak wyglądało jego życie w Głuszy – zajmował jedyną miejscówkę pod dachem, czytając Szekspira w blasku świec.

Secundo: z „Delirium” wynikało, że spędziliście razem niemal całe wakacje, pytlując jak najęci. O czym właściwie rozmawialiście, skoro, jak sama stwierdziłaś, nie wiesz o nim praktycznie nic?

Nasze łokcie stykają się. Alex się odsuwa.

Cóż, grunt to priorytety; może i szew będzie trochę nierówny, ale najważniejsze, że PŚ nie skazi swej skóry kontaktem z Izebel.

Dym wypełnia mi teraz gardło, utrudniając przełykanie śliny. W powietrzu czuć popiół.

Przesunięcie się, jak widzę, nadal nie wchodzi w grę.

Potem Alex znika, a koło mnie znów pojawia się Tack. Kładzie mi ręce na ramionach i delikatnie odsuwa mnie do tyłu.
W porządku — mówi. — Zostaw. Już wystarczy. Ona już cię nie potrzebuje.
Przez chwilę w głowie błyska mi myśl: udało nam się, już nic jej nie grozi. Ale zaraz potem, gdy Tack kieruje mnie w stronę namiotów, widzę jej twarz oświetloną blaskiem ogniska — białą, woskową, z otwartymi oczami skierowanymi nieruchomo w niebo — i wiem, że kobieta nie żyje, i cały nasz wysiłek poszedł na marne.
Raven ciągle klęczy przy boku rannej dziewczyny, ale jej ruchy są teraz mniej gorączkowe, słyszę też, że tamta oddycha spokojnie i miarowo.

A nie mówiłam? Ciekawe, czy nasze młode bóstwo przetrwałoby pożogę, gdyby poza burzą brązowych loków miało też trądzik i nierówny zgryz.

Lena wraca do namiotu, gdzie już czeka na nią Julian; chłopak dopytuje, co z poparzoną kobietą.



Nie żyje — mówię krótko.
Julian bierze głęboki wdech. Jego ciało tężeje.
Tak mi przykro, Lena.
Nie można uratować wszystkich. To tak nie działa. — To właśnie powiedziałby Tack, i wiem, że to prawda, nawet jeśli gdzieś głęboko w środku wciąż nie dopuszczam jej do siebie.
Julian ściska mi rękę i całuje moje włosy, a potem zapadam w sen, z dala od zapachu dymu i ognia.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: przemyślenia Hany na tematy wszelakie.

Zostańcie z nami!

Maryboo