niedziela, 28 lipca 2019

Część VI


HANA
           
Hanka ma koszmary. Śni się jej, że stoi jak skamieniała na środku drogi, patrząc bezsilnie, jak wprost na nią pędzi samochód. Dziewczyna dobrze zdaje sobie sprawę z tego, że koszmary świadczą o niepowodzeniu zabiegu. Cały czas stara się jednak oszukiwać samą siebie, że to jeszcze nic tak naprawdę nie znaczy, bo przecież remedium działa na każdego trochę inaczej.


Za oknem świeci księżyc, okrągły i niesamowicie jasny. Przyciskam nos do szyby. Po drugiej stronie ulicy stoi dom niemal identyczny jak nasz, a obok niego kolejne lustrzane odbicie. I tak dalej i dalej, dziesiątki kopii, wszędzie te same dachy, niedawno położone, ale mające robić wrażenie starych. Muszę coś ze sobą zrobić. Dawniej czułam to świerzbienie cały czas, moje ciało dosłownie wołało o ruch. Od dnia wyleczenia biegałam może raz albo dwa — więcej nie próbowałam, to już nie było to samo — i nawet teraz ten pomysł nie pociąga mnie jakoś specjalnie. Ale c o ś zrobić muszę.
Przebieram się w stare spodnie od dresu i ciemną bluzę. Zakładam też starą baseballówkę, która należała do mojego ojca — po części, by schować włosy, a po części po to, by nikt, kto akurat o tej porze będzie na zewnątrz, mnie nie rozpoznał. Teoretycznie mam prawo przebywać poza domem po godzinie policyjnej, ale nie uśmiecha mi się odpowiadanie na pytania rodziców. To nie jest zachowanie typowe dla Hany Tate, mającej stać się wkrótce Haną Hargrove. Nie chcę, by wiedzieli, że mam problemy ze snem. Nie mogę dać im powodów do podejrzeń.


Szkielety w szafie Hanki mają już dosyć ciasno.

Dziewczyna wymyka się z domu, wspominając jak to w zeszłym roku latała po nocy na imprezy i spotykała się z niewyleczonymi chłopcami. Bujała się nawet w jednym, nijakim Stevenie. Teraz wydaje jej się, jakby to nie było jej życie, tylko kogoś innego. Hanka ma nadzieję nie nadziać się na ochotnicze patrole, których na jej osiedlu jest sporo.


Kieruję się w stronę bramy. Czarne kształty nietoperzy, tak wyraźne na tle księżyca, rzucają na trawnik ruchome cienie. Dreszcz przebiega mi wzdłuż kręgosłupa. Powoli odechciewa mi się jakiegokolwiek ruchu. Myślę o tym, jak dobrze by było wrócić do łóżka, o tym, by zagrzebać się pod miękkimi kocami i poduszkami pachnącymi delikatnie płynem do płukania, obudzić się jutro, rześką i wyspaną, i zjeść na śniadanie dużą porcję jajecznicy. Nagle dobiega mnie huk z garażu. Odwracam się w mgnieniu oka. Drzwi do niego są uchylone. Moja pierwsza myśl: fotograf. Jeden z nich mógł się przedostać przez ogrodzenie i przyczaić w ogródku. Ale szybko odrzucam tę myśl. Wszystkie nasze kontakty prasowe starannie zaaranżowała pani Hargrove i jak do tej pory nigdy nie byłam obiektem zainteresowania, gdy nie znajdowałam się w towarzystwie Freda.
Druga myśl: złodziej paliwa. Ostatnio, z powodu ogłoszonych przez rząd restrykcji, które dotknęły zwłaszcza biedniejsze części miasta, w całym Portland miała miejsce fala włamań. Najgorzej było w czasie zimy: z kotłów grzewczych spuszczano olej, a z samochodów benzynę. Domy napadano i demolowano. W lutym zanotowano dwieście kradzieży z włamaniem — największa liczba przestępstw od czterdziestu lat, czyli odkąd remedium stało się obowiązkowe.


Cóż, żadne magiczne remedium nie pomoże na biedę.


Zastanawiam się przez chwilę, czy nie wrócić do środka i nie obudzić taty. Ale to oznaczałoby mnóstwo pytań i konieczność wyjaśnień. Ruszam więc do garażu, nie odrywając wzroku od uchylonych drzwi, szukając między nimi śladów poruszenia. Trawa pokryta jest rosą, która od razu wsiąka w tenisówki. Ciarki przebiegają mi po całym ciele. Mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje.
Za plecami słyszę trzask gałązki. Odwracam się błyskawicznie. Podmuch wiatru znowu porusza ostrokrzewem. Biorę głęboki oddech i ruszam z powrotem w stronę garażu. Serce wali mi jak młot i pochodzi do gardła: koszmarne, dawno zapomniane uczucie. Nie bałam się — nie tak naprawdę - od dnia zabiegu, kiedy ręce trzęsły mi się tak strasznie, że nie byłam nawet w stanie zapiąć szpitalnego fartucha.
- Jest tam kto? — pytam szeptem.


Hanka postanawia jednak wrócić do domu i obudzić ojca, żeby sprawdził, co się dzieje. Słyszy jednak miauczenie. Okazuje się, że nie jest to żaden złodziej paliwa, horda rebeliantów ani insze wobo, tylko zwykły kotek.


Z ulgą wypuszczam z płuc powietrze. To tylko zabłąkany kot. Po Portland włóczy się ich mnóstwo. To samo z psami. Ludzie je kupują, potem albo nie stać ich na utrzymanie, albo mają ich dość i wyrzucają je na ulicę. Przez lata rozmnażały się bez przeszkód. Słyszałam, że cała sfora dzikich psów wałęsa się wokół Deering Highlands. Powoli posuwam się naprzód. Kot nie spuszcza ze mnie wzroku. Kładę rękę na drzwiach do garażu i otwieram je o kolejne kilka centymetrów.
— Kici, kici — mówię słodkim głosem. — Idź sobie stąd, koteczku.


Hanka wchodzi do garażu, żeby wypłoszyć zwierzaka.


Kot czmycha w głąb pomieszczenia. Gdy przemyka obok mojego starego roweru, uderza o podpórkę. Rower zaczyna się chwiać, więc rzucam się w jego stronę i łapię go w ostatniej chwili. Kierownica jest zakurzona. Chociaż prawie nic nie widać, czuję na niej warstwę brudu. Jedną ręką trzymam rower, a drugą szukam w ciemności kontaktu. Gdy włączam górne światła, wszystko staje się normalne i znajome: samochód, kosze na śmieci, kosiarka do trawy w kącie, puszki z farbą i kanistry benzyny ułożone w równą piramidę. Właśnie między nimi przyczaił się kot. Przynajmniej wygląda względnie czysto, nie widzę piany wokół pyska ani strupów na skórze. Nie ma się więc czego obawiać. Jednak kiedy robię krok w jego stronę, znowu rzuca się do ucieczki — okrąża samochód, mnie, a potem wypada na ogród.
Gdy opieram rower o ścianę garażu, mój wzrok pada na fioletową bufiastą frotkę do włosów zawiązaną wokół jednego z uchwytów.


Hankę dopadają kolejne flashbacki. Lena miała wszak dokładnie taki sam rower.


Zawsze przez przypadek zamieniałyśmy się nimi: najpierw, dojechawszy do celu, rzucałyśmy je byle jak na trawę lub piasek, a potem łapałyśmy w pośpiechu. Lena wskakiwała na siodełko i z trudem dosięgała pedałów, a ja siedziałam na jej rowerze skulona jak dziecko, i jechałyśmy tak do domu, śmiejąc się jak wariatki. Żeby je rozróżnić, w sklepie wujka kupiła dwie frotki do włosów — fioletową dla mnie i niebieską dla siebie — właśnie dlatego założyłyśmy je wokół uchwytów kierownicy. W zagięciach frotki zagnieździł się brud. Nie jeździłam na rowerze od ubiegłego lata. To hobby, tak samo jak Lena, stało się wyblakłą przeszłością. Dlaczego właściwie byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami? O czym rozmawiałyśmy? Przecież bardzo wiele nas różniło. Nie lubiłyśmy tego samego jedzenia ani tej samej muzyki. Nawet nie wierzyłyśmy w te same rzeczy.


Cóż w przyjaźni ani związkach jako takich nie chodzi przecież o to, żeby być kropka w kropkę taką samą osobą, jak ta druga. Ważne, żeby się dobrze ze sobą czuć i rozumieć się nawzajem mimo różnic. Widać tak właśnie było w przypadku Haleny – w dalszym ciągu jednego z lepszych związków w tej serii (dalej shipuję to).


Ale kiedy odeszła, złamało mi to serce i zadało taki ból, że ciężko mi było nawet oddychać. Gdyby nie remedium, nie wiem, co by się ze mną stało. Teraz mogę już przyznać, że pewnie kochałam Lenę.





Nie w żaden zakazany, nienaturalny sposób, ale moje uczucia do niej musiały być rodzajem choroby.






Jak ktoś może mieć taką moc, by sprawić, że drugi człowiek rozpada się na tysiąc kawałków albo doświadcza uczucia pełni?


Hanka filozofuje na temat uczuć aż miło, czym dalej potwierdza, że remedium tak naprawdę niewiele jej pomogło. Owszem, może na początku przytłumiło pewne mocniejsze uczucia, ale skoro Hanka cały czas myśli o Lenie i o przeszłości, to raczej magiczna maszynka nie do końca spełniła swoje zadanie.


Potrzeba spaceru opuściła mnie już zupełnie. Jedyne, czego teraz pragnę, to wrócić do łóżka.
Wyłączam światła i zamykam drzwi do garażu, upewniając się, że słyszę trzask zaskakującej zasuwy. Już mam się skierować do domu, gdy mój wzrok przykuwa kawałek papieru leżący na trawie, lekko wilgotny od rosy. Na pewno nie było go tutaj przed chwilą. Ktoś musiał go wepchnąć przez bramę, gdy byłam w ogrodzie. Zatem ktoś rzeczywiście mnie obserwował — a może nawet nadal obserwuje.
Powoli przechodzę przez ogród i nie do końca świadoma, co tak naprawdę robię, schylam się, by podnieść ulotkę. Okazuje się, że to ziarniste czarno-białe zdjęcie, odbite na ksero. Ukazuje całującą się parę. Kobieta jest odchylona do tyłu, palce ma wplecione we włosy mężczyzny, który uśmiecha się podczas tego pocałunku. Na dole ulotki widnieją słowa: JEST NAS WIĘCEJ, NIŻ WAM SIĘ WYDAJE.


A jednak horda rebeliantów siedziała w krzakach! Jeszcze tylko brakuje wymalowanego na ścianie garażu kosogłosa.


Odruchowo zgniatam kartkę. Fred miał rację: ruch oporu działa i panoszy się w naszym mieście. Muszą mieć dostęp do kopiarek, do papieru, muszą mieć ludzi do dystrybucji.


Pan Wiesio zapierdziela dzień i noc, bo tylko on się do tego nadaje.


Gdzieś w oddali trzaskają drzwi, a ja podskakuję. Nagle noc jakby ożyła. Rzucam się sprintem na ganek i zupełnie zapominam o tym, że powinnam być cicho, gdy wślizguję się do środka i zamykam za sobą drzwi na potrójny zamek. Przez chwilę stoję w hallu, trzymając ciągle w ręku zwiniętą w kulkę ulotkę, wdychając znajomy zapach środka do czyszczenia mebli i wybielacza.
W kuchni wyrzucam ulotkę do kosza. A potem, po namyśle, wyciągam ją i wpycham do młynka na odpadki. Nie martwię się już, czy obudzę rodziców. Chcę się po prostu pozbyć tego zdjęcia, pozbyć tych słów — niewątpliwie groźby.


Zacałujemy was na śmierć!


Jest nas więcej, niż wam się wydaje. Myję ręce gorącą wodą i wracam do swojego pokoju. Nie rozbieram się nawet, tylko zrzucam buty, ściągam czapkę i wsuwam się pod kołdrę. Słyszę szum ogrzewania, ale i tak jest mi zimno. Otaczają mnie długie, ciemne palce. Ręce w aksamitnych rękawiczkach, miękkie i pachnące, obejmują moją szyję i słyszę szept Leny z jakiegoś odległego miejsca: co zrobiłaś? A potem na szczęście zacisk się rozluźnia, ręce cofają i spadam, spadam w głęboki sen bez snów.


Haneczkę ewidentnie żre sumienie, ale będziemy musieli jeszcze trochę poczekać, żeby dowiedzieć się, dlaczego. Aczkolwiek można się łatwo domyślić, o co chodzi.

I to wszystko na dzisiaj. W następnym odcinku wracamy do naszego wesołego czworokąta. Dowiemy się, skąd wzięła się rywalka Leny.

Do zobaczenia

Beige

9 komentarzy:

  1. Ech,króciutkie,ale i tak świetne.

    OdpowiedzUsuń
  2. To już?? Tęsknię za czasami rywalek, gdy analizy były dłuższe i częściej, ale rozumiem wasz brak czasu i cieszę się że ciągle piszecie ;) ten rozdział był tak suchy, cały czas miałam nadzieję na pojawienie się wanabe evil!Clarksona a tutaj kompletnie zero akcji...
    M_severus

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, analizatorki coraz starsze, sił coraz mniej... ;) Spokojnie, Fredzio jeszcze wróci na scenę, a jak już wejdzie - to z przytupem.

      Usuń
  3. "zakazane i nienaturalne" ehe homofobia w każdym uniwersum ma się dobrze :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, homofobia w Oliverversum to akurat jeden z logiczniejszych wyborów autorki biorąc pod uwagę remedio-świat, jaki wykreowała - tu prokreacja sprowadza się zasadniczo do "zamknij oczy i myśl o Anglii", trudno zatem spodziewać się, by Mały Brat aprobował jakiekolwiek kontakty intymne (nie mówiąc już o związkach uczuciowych, które są zakazane dla wszystkich niezależnie od orientacji) pomiędzy obywatelami tej samej płci (co, swoją drogą, prowadzi do kolejnych przemyśleń - czy w Oliverversum na etapie ewaluacji bierze się pod uwagę ewentualną bezpłodność?).

      Usuń
    2. Ale swoją drogą, Lena i Hana budzą we mnie największe wrażenie powoli zakochujących się w sobie dziewczyn, które po prostu nie zdają sobie sprawy z możliwości istnienia homoseksualizmu, dlatego nie biorą go pod uwagę. Oczywiście do momentu pojawienia się PŚ.

      Usuń
  4. Dlaczego od razu miłość Hany do Leny musi mieć podtekst seksualny (nie to żebym go nie widziała! To najlepsza para tej książki), ale wydaje mi się, że autorka też to trochę sugeruje (o ile sobie nie dopowiadam, czego tam nie ma). A mogłaby iść w stronę miłości siostrzanej. To pokazałoby, że istnieją inne rodzaje relacji opartej na uczuciach niż tylko romantyczna. Z jednej strony to fajnie, że się pokazuje (czy sugeruje bardzo subtelnie, bo w sumie jedno stwierdzenie o niewłaściwym uczuciu nie jest znowu deklaracją "tak! piszę o homoseksualizmie!"), że możliwe są inne orientacje. Z drugiej zaś strony autorka ignoruje konsekwentnie możliwości rozpisania wątku uczuć w ogóle. Relacja Leny z Haną, z rodziną (w tym rodzoną siostrą) - wszystko zmarnowane szanse. Przecież można kogoś kochać bez potrzeby miziania go po włosach!

    Swoją drogą łysi mają przekichane, lub też mają łatwiej - zależy jak na to spojrzeć. Nikt nie pokocha łysego w tym świecie, więc się nie zarażą delirią. Ciekawe czy są bezwłosi odmieńcy - smutni, pozbawieni pięknego włosia o magicznych właściwościach i wykluczeni przez środowisko.

    rose29

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ps: znowu kot? Co oni tam mają Kota-dywersję na etacie?

      rose29

      Usuń
    2. Kot-dywersant to zasadniczo świetny pomysł... myślę, że byłby lepszym przywódcą niż Raven.
      eksterytorialnysyndrombobra

      Usuń