niedziela, 27 grudnia 2020

And the Oscar goes to...czyli pożegnania nadszedł czas

 
12 września 2009 – ta mała, niepozorna data okazała się być punktem rozpoczęcia wspaniałej, jedenastoletniej przygody. To właśnie tego dnia na Twilightseries.fora.pl ukazała się nasza pierwsza analiza „'Księżyc w Pełni', czyli KwN oczami anty”. Gdyby ktoś nas wtedy zapytał, czego oczekiwałyśmy po tym projekcie, zapewne odpowiedziałybyśmy szczerze, że kompletnie niczego; to była zabawa, która narodziła się na skutek chwilowej inspiracji. Nie miałyśmy żadnych dalekosiężnych planów, ba – nie wiedziałyśmy nawet, czy w ogóle doprowadzimy analizę „Księżyca w nowiu” do końca. Z całą pewnością nie zakładałyśmy, że przyjdzie nam analizować przez lata kilka różnych serii YA, że będzie nas śledzić – sądząc po komentarzach, pozostawionych na wszystkich naszych blogach – całkiem sporo osób, że poznamy tylu fantastycznych ludzi, usłyszymy tyle ciepłych słów, przeczytamy tyle świetnych alternatywnych fików autorstwa czytelników.
Jednak nawet najfajniejsza przygoda musi kiedyś dobiec końca ;) I tak oto przyszedł czas na oficjalne pożegnanie. Zanim to jednak nastąpi, uznałyśmy, że warto byłoby podsumować naszą analizatorką działalność i jednocześnie symbolicznie nagrodzić w kilku kategoriach dzieła, które dzięki swoim fabularnym bzdurkom zapewniły nam tyle godzin radości.

Załóżcie zatem wasze najpiękniejsze suknie i najelegantsze fraki – czas na wielkie rozdanie nagród literatury YA!

Aha – poniżej oczywiście spoilery dotyczące treści wszystkich zanalizowanych przez nas dzieł. Jeżeli ktoś dopiero planuje zabrać się za lekturę którejś z analiz, radzimy pominąć konkretne kategorie ;)

Największa Mary Sue: America Singer, „Selekcja”

„Ejże, jakim cudem?” - zapyta ktoś. - „Analizowałyście przecież 'Zmierzch'!”. To prawda, podobnie jak prawdą jest, że ciężko znaleźć postać bardziej wystrzeloną w kosmos pod względem superfajności niż Bella Cullen... a jednak, mimo wszystko, to nie ona załapała się na statuetkę w tej kategorii. Dlaczego? Cóż, Bella może i jest najwspanialszym wampirem w historii wampiryzmu, ale spędza w tej roli zaledwie 1/3 ostatniego tomu serii; przez lwią część czasu antenowego Bella Swan to nudna, bezbarwna, wiecznie marudząca i cokolwiek socjopatyczna nastolatka, która z niewiadomych powodów przyciąga do siebie wszelkie potwory z okolicy i określa samą siebie mianem satelity krążącej wokół pośladków swego chłopaka. Panna Swan jest bierną i – nawet zdaniem samej zainteresowanej, choć jest w tym zdrowa dawka krygowania się – zwyczajną dziewczyną. Oczywiście, owo podkreślanie przeciętności swojej pacynki było ze strony Meyer celowe; czytelnik miał popaść w zachwyt nad nową, „ulepszoną” wersją Belli już po jej transformacji w krwiopijcę.

Kiera Cass poszła nieco inną drogą – postanowiła stworzyć bohaterkę tak idealną, aby niczego w niej ulepszyć się nie dało.

America Singer to chodzący ideał: jest piękna (co potwierdza kilka niezależnych źródeł: od tru loffów, przez rodzinę i przyjaciół, po Scary Sue), a co ważniejsze – piękna naturalnym pięknem, nie potrzebującym makijażu; utalentowana muzycznie (gra lepiej od zawodowych członków orkiestry, choć jest nastolatką pobierającą wyłącznie domowe nauki); odważna (nie ma żadnego problemu z tym, by ustawić do pionu samego księcia); dobroduszna (kochają ją maluczcy w osobie służby i fanów); pomysłowa (to ona podsuwa księciu rewolucyjny projekt walki z głodem w uboższych kastach).

Nie trzeba chyba wyjaśniać, że powyższy obraz istnieje wyłącznie w autorskich założeniach, bowiem w rzeczywistości Amisia to rozwydrzone, niewychowane, zarozumiałe dziewczę o więcej niż skromnej inteligencji, dla której najlepszą rozrywką jest drażnienie się z zakochanymi w niej chłopakami. Nie zmienia to faktu, że wszystkie wady bohaterki (co staje się jasne, gdy człowiek przeczyta sobie parę wypowiedzi autorki serii) to wyłącznie kwestia rozjazdu wizji i finalnego produktu; America naprawdę miała być wyjątkowej urody kwiatem kobiecości, porażającym innych swym wdziękiem i urokiem, wywołującym zazdrość u rywalek samym swym istnieniem.

Najwyraźniej jednak ktoś szepnął Cass na uszko, że protagonistka, która (w założeniu) nie posiada żadnych wad jest na dłuższą metę cokolwiek nudna – a ta przejęła się owym feedbackiem na tyle, że w rezultacie otrzymaliśmy...

Najkoszmarniejsza protagonistka: Eadlyn Schreave, „Następczyni” (seria „Selekcja”)

Podanie tytułu konkretnej książki jest w tym wypadku niezbędne, bowiem „Korona”, kolejny z tomów relacjonowany z punktu widzenia tej bohaterki, choć także ma swoje słabsze momenty, jest lekturą zdecydowanie przyjemniejszą od swojej poprzedniczki – co w sumie nie znaczy aż tak wiele, biorąc pod uwagę, jak nisko zawieszona została poprzeczka.

Eadlyn Schreave to zdecydowanie najgorsza z protagonistek, z jakimi przyszło nam się mierzyć; właściwie jedyną pozytywną rzeczą, jaką można powiedzieć o tej postaci jest to, że – biorąc pod uwagę treść sequela – przynajmniej część z jej koszmarnych zachowań musiała zostać napisana z premedytacją. Nie zmienia to jednak faktu iż, sądząc z wypowiedzi Cass, autorka uważa córkę Amisi i Maxona za istotę znacznie sympatyczniejszą niż potwór, z którym czytelnicy muszą barować się przez kilkaset stron.

Eadlyn jest głęboko przekonana, że sam fakt urodzenia w rodzinie królewskiej automatycznie czyni z niej istotę gatunkowo lepszą od plebsu, który ją otacza; w efekcie otrzymujemy skrzyżowanie Veruki Salt z dowolnym bogatym, oderwanym od rzeczywistości celebrytą. Edzia, w analizach ochrzczona przez nas czułym mianem Antychrysta, uwielbia wypominać każdej napotkanej osobie, że jest przyszłą władczynią absolutną Illei, uważa, że nie istnieje większy zaszczyt, niż możliwość spełniania jej zachcianek, traktuje protekcjonalnie wszystkich poza najbliższą rodziną (a i tu wiele zależy od jej humoru) i z niewiadomych przyczyn nieustannie wyżywa się na młodszej, zapatrzonej w nią dziewczynce. Jej nieustanne muchy w nosie, obrażalstwo i pycha składają się na bohaterkę tak dalece odrzucającą, że gdy na Eadlyn spadają jakiekolwiek narracyjne nieszczęścia czytelnik miast jej współczuć - zaciera łapki z radości, że wreszcie dopadła ją karma. Drodzy autorzy YA: nie idźcie tą drogą.

Najbardziej toksyczny z tru loffów: Jared Howe, „Intruz”

To w sumie smutne, że przy okazji tej kategorii można mówić o bodaj najbardziej zaciekłej rywalizacji. Gdybyśmy zrobiły ankietę wśród czytelników, istnieje spora szansa, że kilku kandydatów szło by łeb w łeb. Ale cóż – zwycięzca może być tylko jeden.

Jared Howe wyróżnia się na tle innych tru loffów YA pewną ciekawą cechą; do chwili, gdy na skutek niewyjaśnionych okoliczności staje się kompletnie OOC na ostatnich kilkudziesięciu kartach powieści, nie da się o nim powiedzieć absolutnie nic dobrego. Pozostali książęta na białych rumakach przynajmniej od czasu do czasu zdobędą się na (pseudo)romantyczny gest albo poślą w stronę lubej wymyślny komplement; Jared natomiast konsekwentnie tkwi w trybie jaskiniowca.

Kiedy go poznajemy, zdziela swoją opętaną przez kosmitę lubą pięścią w twarz, a później jest już tylko lepiej: groźby mordu, napastowanie seksualne, osaczanie ofiary niczym przestępca ze slashera. Przy tym wszystkim Jared traktuje Melanie jak swoją własność, i to najzupełniej dosłownie; dość, że mówimy tu o „prawie do ciała”. A co najsmutniejsze, podczas gdy brat i wuj panny Stryder nie mają żadnego problemu z uwierzeniem, że zaradna dziewczyna zdołałby się oprzeć kosmicznemu praniu mózgu, Howe uparcie neguje możliwość, że Mel była na tyle silna i zdeterminowana, by przeżyć napaść – nawet wtedy, gdy dowody zostają mu podsunięte pod sam nos.

Gratulacje, Stefa: udowodniłaś, że jednak DA się jeszcze koszmarniej, niż w „Zmierzchu” - pomijając, rzecz jasna, zakochiwanie się w noworodku.

Największy przegrany wśród zapasowych tru loffów: Julian Fineman, „Delirium”

To jedna z tych magicznych kategorii, gdzie odpowiedź nasuwa się sama i nie pozostawia specjalnych wątpliwości. W przypadku większości trójkątów miłosnych w powieściach młodzieżowych, chcąc kibicować któremuś z dżentelmenów człowiek znajduje się w sytuacji przypominającej konieczność wyboru między kiłą i rzeżączką. „Delirium” pod tym względem wyróżnia się na plus, dając czytelnikom przynajmniej jednego młodzieńca, za którego z czystym sumieniem można trzymać kciuki.

Julian Fineman to chłopak ze wszech miar udany: sympatyczny, odważny, zaradny, skłonny do wielkich poświęceń, cierpliwy i szczerze oddany swej lubej, choćby ta przez większość czasu traktowała go jak uciążliwą zawalidrogę. Nic zatem dziwnego, że w ostatecznym rozrachunku przegrywa walkę o serce głównej bohaterki (co, ciekawostka, nie jest tożsame z walką o samą bohaterkę) z niezrównoważonym psychicznie typem, którego ulubionym sposobem wyznawania miłości jest emocjonalny szantaż. Mało tego – jako bodaj jedyny z tru loffów beta, na skutek ostatecznego zawieszenia wątku miłosnego w próżni, nie otrzymuje od autorki plasterka na złamane serce w postaci nowej partnerki. Wygląda na to, że zdaniem Oliver scenariusz idealny to taki, w którym Lena zawsze będzie miała przy sobie zapasowego, zapatrzonego w nią kawalera, gotowego pójść za nią w ogień nawet wtedy, gdy będzie wzdychać do innego mężczyzny.

Ale hej, nie smuć się, Juleczku – nasi czytelnicy już dawno wymyślili ci dużo przyjemniejsze, alternatywne uniwersum, w którym możesz się schronić. Mają tam różowe słonie!

Najbardziej karykaturalna Scary Sue: Celeste Newsome, „Selekcja”

Chyba mało która postać w YA może się pochwalić taką ilością zakreślonych pól na Scary Sue Bingo. Jej historia niemal idealnie wpisuje się w archetyp: Celeste rozpoczyna swą drogę jako oziębła, pewna siebie lalka Barbie, na przestrzeni serii uznaje swoją małość i korzy się u stóp Mary Sue, aż w końcu dopada ją karma w postaci przedwczesnego zejścia ze sceny.

Celeste jest postacią tak przejaskrawioną, że momentami wręcz komiczną: jest najpiękniejszą z kandydatek, a mimo to zazdrości Amisi jej naturalnej urody; sabotuje konkurentki w sposób, który w rzeczywistym świecie sprowadziłby na nią mnóstwo kłopotów (szkło w bucie, podarcie sukienki); nieustannie wyżywa się na podległych jej pokojówkach; nie zależy jej na księciu, a wyłącznie na sławie i pozycji społecznej.

Jak to jednak bywa w przypadku powieści młodzieżowych, im bardziej autorka stara się zohydzić czytelnikom tę bohaterkę, tym więcej głębi przypadkowo jej nadaje. I tak Celeste z jednej strony zachowuje się jak postać z kreskówki, z drugiej – gdy Cass daje jej na chwilę odpocząć od roli naczelnej zołzy – pokazuje nam swoją drugą twarz dziewczyny śmiertelnie przerażonej nieuchronnym tykaniem zegara i przemijającą urodą, która jest źródłem jej utrzymania i bezpieczeństwa w systemie kastowym; dziewczyny, która potrafi być bezwzględna, ale też przyznać się do błędu i skorygować swoje postępowanie.

Ale drugie dno pozostaje drugim dnem; to, co buja się na powierzchni, to bohaterka rzucająca przedmiotami w służące i podkładająca rywalkom świnie. Och, Celeste, ty zgrywusko.

Najbardziej godny współczucia czarny charakter: Clarkson Schreave, „Selekcja”

Clarkson Schreave to postać bez mała tragiczna – władca państwa opartego na bezsensownym systemie, zaangażowany w wojnę, nękany regularnymi atakami buntowników żyje ze świadomością, że musi utrzymać się na stołku jak najdłużej, bowiem obowiązki po nim może przejąć wyłącznie jego bezrozumny syn. Życie upływa mu na pracy, wypełnianiu dokumentów, pracy, rozpaczliwych próbach wbicia do głowy tępej latorośli zasad rządzenia krajem, pracy, użeraniu się z marysójkami i pracy.

Mogło by się zatem wydawać, że tego rodzaju bohater doczeka się ze strony narracji bodaj minimum współczucia; tymczasem Cass z niewiadomego powodu uparła się wykreować Clarksona na antagonistę serii. W efekcie nieszczęsny król ni z tego, ni z owego zmienia się w przemocowca rozpijającego żonę i lejącego syna nahajem po plecach – a wszystko to za kulisami, co tylko potęguje kuriozalność owej transformacji i sprawia, że czytelnik zaczyna zadawać niewygodne pytania: ot, chociażby dlaczego Schreave miałby katować jedyną nadzieję na przetrwanie dynastii i czy przypadkiem nie mamy tu do czynienia ze złym bratem bliźniakiem, bowiem Clarkson, z którym obcujemy na przestrzeni trylogii nijak nie pasuje do narracji, którą na temat tej postaci snują naczelni bohaterowie z Ameriką na czele.

Głowa do góry, wasza wysokość; szczęśliwie nasi czytelnicy zadbali o twoje dobre imię w fanfikach.

Najlepsza postać drugoplanowa: Kaden Schreave, „Selekcja”

Określenie „drugoplanowa” jest tu chyba cokolwiek na wyrost – ten bohater, pomimo statusu księcia i brata protagonistki, pojawia się dosłownie w kilku scenach. Ale kiedy już się pojawia!

Kaden to godny wnuk swego dziadka Clarksona – pracowity, rozsądny, odpowiedzialny i, co najważniejsze, pozbawiony piętna czarnego charakteru pomimo częstego wypominania naczelnej Mary Sue jej przywar. To on w jednym ze swoich nielicznych wystąpień wspaniale sprowadza Eadlyn do parteru, oznajmiając jej, iż zadzieranie nosa tylko dlatego, że miało się szczęście urodzić w wysoko postawionej rodzinie to kiepska taktyka, zwłaszcza, jeżeli poza statusem człowiek nie może pochwalić się żadnymi własnymi osiągnięciami. A Kaden coś o tym wie – mimo tego, że jest trzeci w kolejce do tronu, swoje obowiązki traktuje niezwykle poważnie, pilnie studiując języki i wykorzystując przyjęcia jako okazję do nawiązywania dyplomatycznych stosunków. Tak naprawdę z czwórki dzieci Amisi i Maxona Kaden jest jedynym, który rzeczywiście zasługuje na koronę i doprawdy – aż żal człowieka ogarnia, iż to nie on został wyznaczony na głównego bohatera sequeli.

Bohater zasługujący na największe współczucie: Charlie Swan, „Zmierzch”

Charlie Swan z dużą dozą prawdopodobieństwa został stworzony po to, aby pełnić rolę zramolałego, czepiającego się starego stojącego na drodze Prawdziwej Miłości. Ponieważ jednak Prawdziwa Miłość w uniwersum „Zmierzchu” oznacza toksyczny związek pozbawionego ludzkich odruchów potwora i stalkującego ją wampira, Charlie koniec końców staje się najbardziej pożałowania godną postacią w tej serii: kochający, choć nieco wycofany i niezręczny w kontaktach z nastoletnią córką ojciec, bezradnie obserwujący, jak jego latorośl wplątuje się w niszczący ją związek, który w pewnym momencie przypłaca wielomiesięczną depresją (odmawiając przyjęcia jakiejkolwiek profesjonalnej pomocy), przestaje słuchać jego jakichkolwiek rad i próśb, nawet tych związanych z jej zdrowiem i bezpieczeństwem, a ostatecznie – zapada na jakąś tajemniczą chorobę, w czasie której Charlie nie może jej nawet odwiedzić. Jest to zresztą jeden z tych scenariuszy, gdzie ekranizacja bardzo pomogła w cementowaniu danej interpretacji; Billy Burke i jego smutne, bezsilne spojrzenie to nieodłączna część filmowego „Zmierzchu”.

Ale jest i dobra wiadomość – w „Przed Świtem” Charlie ostatecznie znajduje szczęście, wiążąc się z Sue Clearwater, matką Leah i Setha, co wydaje się być jedynym słusznym zakończeniem, bo jeżeli ktoś w tej serii faktycznie zasłużył na happy ending, to jest to komendant Swan.

Najbardziej niedorzeczny świat przedstawiony: Illea i jej kasty, „Selekcja”

Ustalmy coś: stworzenie dystopicznego świata przedstawionego, który będzie miał ręce i nogi nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Nie wystarczy wymyślić kilku praw utrudniających życie naszym bohaterom; te prawa muszą mieć jakikolwiek sens w kontekście istniejącego uniwersum. System kastowy w „Selekcji” to wspaniały przykład tego, co się dzieje, kiedy autor sprowadza dystopię do środowiska, w którym biedna, poniewierana Mary Sue ma błyszczeć jako ten brylant na tle bardziej uprzywilejowanych postaci.

Kasty w Illei to jeden wielki miszmasz; zawody są porozrzucane pomiędzy ośmioma poziomami nie na zasadzie logiki, ale upodobań autorskich (modelki znajdują się w tej samej grupie, co wojskowi, z kolej artyści podzieleni są na dwa podtypy – gwiazd filmowych i słynnych piosenkarzy oraz „osób parających się sztuką”, choć dalibóg, ciężko powiedzieć, gdzie właściwie przebiega granica), możliwości oszukania systemu są właściwie nieskończone (do wyższej kasty można się wkupić, a nie istnieją żadne odgórnie narzucone widełki co do płac), nie ma żadnych szkół zawodowych i zakładów, więc dzieci urodzone w danej kaście przejmują fach po rodzicach, niezależnie od zainteresowań i talentów (co przejdzie w przypadku sklepikarzy, ale nie rzeźbiarzy i malarzy), a żebracy i bezdomni mają swoją własną kategorię, choć w zasadzie nie wiadomo po co, skoro tak naprawdę obywatele nie posiadają żadnej dokumentacji potwierdzającej przynależność do danej społeczności.

Drodzy autorzy YA, mała rada na przyszłość: tworząc dystopiczne społeczeństwo, nie musicie dzielić bohaterów ze względu na ich charakter/zawód/numer buta. A jeżeli już naprawdę nie możecie się powstrzymać, to wymyślcie przynajmniej coś oryginalnego; co powiecie na powieść, w której Mary Sue musi zdecydować o swojej frakcji na podstawie testu „Jaką jesteś pizzą?”.

Najgorszy finał serii: „Delirium”

Tu nie ma specjalnego sensu się rozwodzić, skoro zrobiłyśmy to zaledwie tydzień wcześniej ;) A zatem w skrócie: Lauren Oliver napisała otwarte zakończenie, które sprawiło, że większość istotnych wątków (w tym trójkąt miłosny) nie doczekała się jakiegokolwiek satysfakcjonującego rozwiązania. Co więcej, zakończenie to jest mocno optymistyczne w swym przekazie i zwiastujące rychłe zmiany w społeczeństwie Oliverversum; sęk w tym, że gdy człowiek zdejmie różowe okulary i spojrzy na fabułę z rozsądnego dystansu, orientuje się, że wygrana głównych bohaterów jest czysto iluzoryczna – to trochę casus Cullenów cieszących się z „wygranej” nad Volturi, którzy to Volturi mogą w każdej chwili powrócić i zamienić ich w kupki brokatu. Lena i buntownicy nie tylko nie wygrali, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa czeka ich rychły i nieprzyjemny koniec – co samo w sobie nie byłoby złym zakończeniem, gdyby nie fakt, że autorka zdaje się nie widzieć, co wyszło spod jej palców.

Aha, i jeszcze jedno: sądząc po wpisach na Delirium Wiki, to jedna z tych kategorii, w przypadku której nasz wybór miałby pełne poparcie fanów serii. Miłośnicy YA mogą wybaczyć dziury fabularne i bezsensowne uniwersum, ale na pewno nie to, że w ostatecznym rozrachunku nie wiadomo, kto wygrał tę bitwę – Team Alex czy Team Julian.

Najbardziej kłamliwy blurb: „Rywalki” (seria „Selekcja”)

Nie jest tajemnicą, że notka wydawnicza ma zareklamować dzieło i zachęcić do zakupu; w tym celu trzeba wyeksponować najbardziej ekscytujące elementy fabuły. Problem zaczyna się wtedy, gdy opis przestaje mieć cokolwiek wspólnego z faktyczną treścią książki.

Blurb „Rywalek” sugeruje czytelnikowi, że czeka go historia mrożąca krew w żyłach: oto mamy grupę dziewcząt, uciekających z dystopicznego świata do bajkowego pałacu, by toczyć bezwzględną walkę o serce księcia; wśród nich jest i America, która wcale nie pragnie morderczego wyścigu o koronę, chce jedynie powrócić do swej miłości, ubogiego Aspena.

W rzeczywistości kastowy, okrutny świat to uniwersum, gdzie bieda objawia się brakiem cytryny do herbaty, kandydatki spędzają dnie w pałacu, pierdząc w stołek, a Amisia bardzo szybko zaczyna poważnie interesować się Maxonem. Ale cóż, bardziej prawdziwy opis: „Rozpuszczona dziewczyna trafia do pałacu, gdzie wszyscy w kółko powtarzają jej, jaka jest wspaniała, a jej jedynym problemem jest to, na którego z zakochanych w niej facetów się zdecydować” zapewne nie brzmiałby równie dobrze z marketingowego punktu widzenia.

Najgorsza okładka (wydanie polskie): „Delirium”

Stara, ludowa mądrość rzecze, że z gustem jak z rzycią – każdy ma swój, jest to zatem chyba najbardziej subiektywna z kategorii. Niemniej jednak, niezależnie od osobistych upodobań, ciężko oprzeć się wrażeniu, że okładki serii „Delirium” to w rzeczywistości nagłówki z onetowych blogasków lat 2005-2010, gdzie obowiązującym trendem był fotoszopowy groch z kapustą, wysublimowanie projektu mierzono ilością obiektów (zegarki, schody, ptasie skrzydła) wtopionych w oblicze aktorki mającej przedstawiać główną bohaterkę, a całość sprawiała wrażenie robionej z zamkniętymi oczami. Nie inaczej jest w przypadku okładek wydawnictwa Otwarte: nie dość, że brak tu spójnego motywu (pomijając ową radosną zabawę programem graficznym) i że każdy tom ozdabia facjata innej niewiasty, to w dodatku okładki te nijak nie nawiązują do treści samych książek.

Generalnie: grafik płakał, jak projektował.


***

I to już naprawdę wszystko z naszej strony, kochani czytelnicy!

Czy jeszcze kiedyś wrócimy? Cóż, nigdy nie mów nigdy. Na razie jednak zamykamy ten rozdział naszego życia. Był to bardzo fajny, kreatywny okres – i właśnie dlatego pragniemy zejść ze sceny, nim dopadnie nas wypalenie, a analizy staną się wyłącznie rutynowym zobowiązaniem; ostatecznie, to wszystko zaczęło się z chęci twórczego zabicia czasu. Nasze analizy nadal pozostaną na blogach – kto wie, może za jakiś czas odkryją je nowi czytelnicy? ;)

Dziękujemy Wam za wszystko: za całe lata, kiedy towarzyszyliście nam w przedzieraniu się przez kiepską literaturę młodzieżową, za liczne komentarze i ciepłe słowa, za wspaniałe fanfiki Waszego autorstwa. To właśnie Wy jesteście powodem, dla którego nasza przygoda z analizami trwała tak długo. Kilkakrotnie dziękowaliście nam za ubarwianie Waszych weekendów; my dziękujemy Wam za to, że swymi przemyśleniami i słowami wsparcia dawaliście nam inspirację, by zaczynać coraz to nowy projekt. Tacy czytelnicy to skarb!


DZIĘKUJEMY WAM RAZ JESZCZE – TRZYMAJCIE SIĘ CIEPŁO!

Beige & Maryboo

niedziela, 20 grudnia 2020

Część XXX

 
 
No i cóż, drodzy czytelnicy; tak oto dotarliśmy do celu. Czas przekonać się, co też przygotowała nam autorka na wielki finał. Nie będę Was pytać, czy jesteście na to gotowi – zapewniam, że nie jesteście – ale tak czy inaczej: miłej lektury!


LENA


Gdy zbliżamy się do Back Cove, strumień ludzi zamienia się w ryczącą, pędzącą rzekę i z trudem lawiruję między nimi rowerem. Biegną, krzyczą, wymachują młotkami, nożami i metalowymi rurami, płynąc w nieznanym mi kierunku.

Ciekawam, skąd nasi włóczędzy wzięli te setki młotków i noży.

Z zaskoczeniem stwierdzam, że już nie tylko Odmieńcy biorą udział w zamieszkach: są tu też przepełnieni gniewem bardzo młodzi, niewyleczeni ludzie, niektórzy dwunasto-, trzynastoletni.

No i właśnie dlatego czekanie, aż delikwent osiągnie magiczny wiek osiemnastu lat nie jest najszczęśliwszym z pomysłów.

Swoją drogą, pomyślcie tylko, kochani: nasze finałowe, epickie starcie rozgrywa się między porządkowymi i Jadziami oraz żebrakami z trudem utrzymującymi się w pozycji pionowej i dwunastolatkami uzbrojonymi w rury. Naprawdę żałuję, że żadne wielkie studio nie zdecydowało się na wykupienie praw do ekranizacji; byłabym pierwsza w kolejce do kina, aby zobaczyć, jak też zdecydowano się zaadaptować ów wątek na srebrny ekran.

Dostrzegam nawet kilku wyleczonych obserwujących nas z okien i machających na znak solidarności.

Oliver. To jest ostatni rozdział tej serii.

...ZECHCESZ NAM MOŻE W KOŃCU WYTŁUMACZYĆ, JAK, DO DIASKA, DZIAŁA REMEDIUM?!

Dlaczego ci ludzie solidaryzują się z bandą wyrzutków?! Co niby miałoby ich do tego skłonić? Wyleczeni rzekomo nie czują więzi emocjonalnej i porywów serca, a te dzikusy właśnie napadły na ich dom i atakują praworządnych obywateli, ICH ludzi. Czyli co? Remedium jest tak kiepskie, że w rzeczywistości połowa populacji kończy jak Hana i pani Haloway – ze spapranym zabiegiem? To wszystko sympatycy RO? O co tu, na litość, chodzi?!

Wydostaję się z tłumu i wjeżdżam na błotnisty brzeg zatoki, gdzie Alex i ja spotykaliśmy się w dawnym życiu — i gdzie po raz pierwszy poświęcił swoje szczęście, bym ja mogła być szczęśliwa.

Czego w ogóle nie musiałby robić gdyby, zamiast wdawać się z tobą w pogaduszki, po prostu podjechał motorem pod samą siatkę. Nie zapominajmy też, że jest to również miejsce, w którym naraził cię na śmierć i/lub tortury tylko po to, żeby pochwalić ci się swoją kwaterą w Głuszy.

Za zatoką, na murze, tłum jest tak samo gęsty, jak był, ale wygląda na to, że są to głównie nasi ludzie. Porządkowi i policja musieli zostać zepchnięci do starego portu. Teraz tysiące buntowników płyną w tamtą stronę, a ich głosy łączą się w jeden wielki ryk gniewu.

Czy żebracy z Waterbury, podobnie jak porządkowi, posiadają umiejętność rozmnażania się przez pączkowanie? Bo setki schorowanych starców przebiły się już przez mur nieco ponad godzinę temu wraz z Leną, nie bardzo zatem wiem, skąd RO wytrzasnęło dodatkowe kilka tysięcy walczących.

Lena zsiada z roweru i sprawdza, jak też ma się Grace (jest przerażona).

Co się stało z innymi? — pytam.

Nie no, nie wierzę! Spójrzcie tylko! Lena przypomniała sobie, że jej najbliższa rodzina liczyła jeszcze trzy dodatkowe osoby!


Ma brud za paznokciami, jest wychudzona, ale poza tym wygląda w porządku. Więcej nawet: wygląda pięknie.

...Leno, czy to naprawdę jest ten element, na którym powinnaś się obecnie koncentrować?

Nie wiem. Zobaczyłam ogień i... ukryłam się.
A więc rzeczywiście po prostu ją zostawili. Albo nie przejęli się nią na tyle, by ją odszukać. Robi mi się niedobrze.

Mnie też.

Kochani, pochylmy się na chwilę nad tą sceną. Do końca serii pozostało zaledwie kilka stron. I to właśnie w ten sposób autorka postanowiła pożegnać się z rodziną Tiddle: robiąc z nich nieczułe potwory, które porzucają na pastwę losu własną wnuczkę i siostrę...bo tak.
I wiecie co? W sumie nie byłoby to takie złe zakończenie, gdyby wyleczeni od początku byli konsekwentnie portretowani jako maszyny bez serca – ale dobrze wiemy, że tak nie jest. W efekcie otrzymujemy potężną dawkę OOC, mającą się nijak do charakterów, z jakimi przyszło nam obcować w „Delirium”. Kto bowiem porzucił małą Grace na pastwę płomieni?

Carol Tiddle, która bez szemrania przyjęła pod swój dach córkę siostry – chorej psychicznie samobójczyni, karmiła ją, ubierała i wychowywała przez dziesięć lat, robiła wszystko, aby Lena była bezpieczna i zdobyła jak najwięcej punktów w ewaluacji oraz dobrego męża. Carol, która konsultowała się z kilkoma lekarzami, ponieważ niepokoiło ją milczenie Grace. Carol, która próbowała pomóc Lenie i załatwić jej zabieg w przyśpieszonym terminie nawet wtedy, gdy dziewczyna swoim zachowaniem ściągnęła na rodzinę widmo klęski i hańby.

William Tiddle, właściciel małego sklepu, który przez lata łożył na utrzymanie swoich wnuczek oraz córki szwagierki i wraz z żoną starał się uratować Lenę z macek „zarazy”.

Jenny Tiddle, dziesięciolatka, która nie była wyleczona – a więc nadal musiała żywić nieprzytłumione lekiem uczucia do młodszej siostry.

Oni wszyscy najwyraźniej uznali, że nie ma po co szukać członka rodziny, o którego troszczyli się od lat.

Oliver, serio: o co chodzi z tą twoją głęboką niechęcią w stosunku do Tiddle'ów? Ci ludzie NIGDY nie zrobili Lenie najmniejszej krzywdy; nawet ich bardziej kontrowersyjnie działania zawsze wynikały tylko i li z troski o losy panny Haloway. Dlaczego musimy żegnać się z nimi na tej nucie – robiąc z nich antagonistów, którzy porzucają bezbronne dziecko w samym środku pożogi?

Naprawdę, wielki dzięki, autorko.

Nawiasem mówiąc, zwróćcie uwagę, że o ile Lena przynajmniej poświęca ciotce i reszcie ferajny pojedynczą myśl, o tyle ANI RAZU przez jej monolog wewnętrzny nie przewinęło się imię rzekomo kochanej siostry. Cóż, wygląda na to, że dzieci Rachel po prostu nie były równie słodkie, toteż Lena nie miała powodu, by koncentrować się na tej konkretnej gałęzi drzewa genealogicznego.

Zmieniłaś się — stwierdza cicho Grace.
A ty urosłaś — mówię. Nagle mam ochotę krzyczeć z radości. Mogłabym krzyczeć ze szczęścia, choć cały świat staje w płomieniach.

— Ciotka, wuj i Jenny mogą w tej sekundzie konać w płomieniach! To najwspanialszy dzień mojego życia!

Gdzie byłaś? — pyta Grace. — Co się z tobą działo?
Wszystko opowiem ci później. — Ujmuję jej podbródek jedną ręką. — Posłuchaj, Grace. Chcę, żebyś wiedziała, jak bardzo mi przykro. Przepraszam, że cię zostawiłam. Już nigdy cię nie opuszczę, jasne?

...Składałam szczerzej brzmiące i bardziej emocjonalne przeprosiny wykładowcom, spóźniając się na zajęcia. Mam szczerą nadzieję, że Jasio od kompociku za chwilę ugryzie Lenę w nos, tym samym dając jej do zrozumienia, co myśli o tego rodzaju kajaniu się za zniszczenie czyjegoś poczucia bezpieczeństwa i perspektyw na przyszłość.

Wpatruje się w moją twarz. Kiwa głową.
Teraz będziesz ze mną bezpieczna. — Przepycham te słowa przez ściśnięte gardło. — Wierzysz mi?
Znowu kiwa głową.

Mój headcanon jest w tym momencie taki, że ojciec Grace pochodził z Bułgarii i nie przekonacie mnie, że jest inaczej.

Przyciągam ją do siebie i przytulam. Wydaje się taka drobniutka, taka krucha. Wiem jednak, że jest silna. Zawsze była. Zniesie wszystko.

No ba, w tej serii mieliśmy wiele przykładów na hart ducha Grace. Na przykład wtedy, gdy...eee...

Autorko, przykro mi to mówić, ale bycie Jasiem z dowcipu i odezwanie się w kluczowym momencie jeszcze nie świadczy o wewnętrznej sile.

Nie wiem za bardzo, dokąd iść, i mimo woli moje myśli biegną do Raven. A potem przypominam sobie, że jej już nie ma, że zginęła na murze, i znowu ogarniają mnie mdłości.


Muszę znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie będę mogła się z nią schronić, dopóki nie zakończą się walki. Mama mi pomoże. Będzie wiedziała, co zrobić.

Obawiam się jednakowoż, że twoja matka może być obecnie nieco zajęta wbijaniem młotka w czerep jakiegoś porządkowego. I jak w ogóle planujesz ją znaleźć w tej ciżbie?

Idziemy wzdłuż brzegu, klucząc między rannymi, umierającymi i ciałami zabitych, zarówno naszych, jak i porządkowych. Na szczycie pagórka dostrzegam Colina, który kuśtyka, opierając się ciężko o jakiegoś chłopaka, i kieruje się w stronę wolnego miejsca na trawie. Chłopak podnosi wzrok i serce mi staje.
To Alex.

...Nie.

...Dlaczego.

 


*wdycha ciężko * No cóż, moi kochani, podejrzewam, że tak czy siak się tego spodziewaliście, ale tak: Plastikowa Simorośl powróciła na wielki finał.

Yay.

PŚ pomaga Colinowi usiąść na trawce, po czym zbliża się do swej byłej:

Alex — mówię, jakby wypowiedzenie jego imienia miało sprawić, że on nie okaże się złudzeniem.
Zatrzymuje się kilka centymetrów ode mnie, jego wzrok wędruje w stronę Grace i znowu do mnie. — To jest Grace — przedstawiam ją, pociągając ją za rękę. Mała, zawstydzona, chowa się za moimi plecami.
Pamiętam, opowiadałaś mi o niej — odpowiada Alex.

I oni sobie tak kurtuazyjnie konwersują w samym oku cyklonu? Hipolicie, karabin w dłoń, druga taka okazja może się już nie zdarzyć!

Z jego oczu zniknęła twardość, zniknęła też nienawiść.

W sumie...dlaczego?

PŚ miał kilkumiesięcznego focha, bo Lena związała się z Julianem. W międzyczasie jego eks kilkukrotnie otarła się o śmierć (pożar, napad porządkowych, niedźwiadek) i żadne z tych zagrożeń nie wpłynęło na jego punkt widzenia, ciężko mi zatem uwierzyć, że to latające wkoło grabie i insza broń biała skłoniły go do przewartościowania życiowych priorytetów. Jak na razie facet nie ma żadnego dowodu, że między Leną a Julkiem cokolwiek się popsuło – więc skąd ta cudowna przemiana? Czy Plastikowa Simorośl dostała cynk od Oliver, że kończy jej się czas antenowy i czas nieco podreperować swój wizerunek?
 
Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę.

Uwierz, znam ten palący ból rozczarowania.

Dostałam... dostałam twoją wiadomość.

Była wysoce obraźliwa, wbrew temu, co próbuje przeforsować autorka.

Kiwa głową. Jego usta zaciskają się lekko.
Czy Julian...?

Chłopie, za chwilę ktoś zadźga cię sekatorem, naprawdę nie musisz w tej minucie sprawdzać, czy wolno ci już zawiesić na Lenie plakietkę „Własność Liściostwora”.

Nie wiem, gdzie jest Julian — odpowiadam i natychmiast ogarnia mnie poczucie winy. Myślę o jego niebieskich oczach, o cieple jego ciała blisko mnie podczas snu. Mam nadzieję, że nic mu się nie stało.

To jest naprawdę smutne: nawet, kiedy nasza heroina poświęca swojemu (teraz już chyba byłemu, choć w sumie Lena nigdy nie oznajmiła tego Julkowi wprost) chłopakowi cieplejszą myśl, dotyczy ona tylko i li jego fizyczności. To w sumie dobre podsumowanie tego, kim koniec końców był dla Lenki Julian – atrakcyjną kukłą, którą można podstawić w miejsce PŚ w celu realizacji erotycznych fantazji.

Pochylam się i spoglądam Gracie w oczy.
Usiądź i nie ruszaj się stąd przez chwilę, dobrze?

A gdyby zbliżył się do ciebie jakiś pan z młotkiem, to możesz...czy ja wiem...zacząć bardzo głośno zawodzić.

Jest w tym coś niemal symbolicznego: Lena dla Grace gotowa była zanurkować w płomienie...a mimo to bez wahania zostawia ją samą w samym środku walki, żeby zająć się tym, co jest naprawdę istotne: swoim tru loffem.

Mała posłusznie siada na ziemi.

Jak mniemam, ona też chce już wydostać się z tego uniwersum.

Nie jestem w stanie oddalić się od niej więcej niż o dwa kroki.

Nie ma sprawy, Hipolitowi i reszcie ferajny więcej nie trzeba.

Alex idzie za mną. Obniżam głos, żeby Grace nas nie usłyszała.
Czy to prawda? — pytam go.
Co ma być prawdą? — Jego oczy mają kolor miodu. To oczy, które pamiętam ze swoich snów.

Ani słowa o włosach? Jestem zawiedziona.

Że wciąż mnie kochasz — mówię jednym tchem. — Muszę to wiedzieć.
Alex kiwa głową. Wyciąga rękę, lekko muska mój policzek i odgarnia mi włosy z twarzy.
To prawda.
Ale... ja się zmieniłam. I ty też.
To również prawda — odpowiada cicho. Spoglądam na bliznę na jego twarzy, ciągnącą się od lewego oka aż do brody, i czuję ostry ból w piersi.
I co teraz? — pytam go. Przez to mocne słońce mam wrażenie, że dzień miesza się ze snem.
Kochasz mnie? - odpowiada pytaniem, a ja jestem bliska łez. Mam ochotę wtulić twarz w jego pierś i oddychać nią, udawać, że nic się nie zmieniło, że wszystko będzie jak dawniej. Ale nie mogę. Wiem, że nie mogę.
Nigdy nie przestałam.

Hej, Leno. Hej, Plastikowa Simoroślo.

Jesteście na środku pola bitwy.

Co wy na to, żeby przesunąć tę niezwykle wzruszającą dyskusję o uczuciach na jakiś bardziej dogodny moment.

NA PRZYKŁAD WTEDY, KIEDY NIE BĘDZIE WAM GROZIŁO ODSTRZELENIE Z RĘKI SNAJPERA ZBYSZKA, SZWAGRA PANI JADZI.

Myślę o Julianie, jego ciemnoniebieskich oczach, jego cierpliwości i dobroci. Myślę o wszystkich naszych dawnych kłótniach, i o tych, które jeszcze nastąpią.

...A nastąpią? Myślałam, że już ustaliliśmy, że to PŚ wygrał ten konkurs. Czyżbyś planowała zabawić się w Amisię Singer i zatrzymać obu kawalerów, bo od przybytku głowa nie boli?

Ale to wszystko nie jest takie proste.
Alex wyciąga ręce i kładzie je na moich ramionach.
Już nie zniknę — mówi.

A szkoda.

Nie chcę, żebyś zniknął — odpowiadam.
Jego palce odnajdują mój policzek, a ja opieram na chwilę twarz na jego dłoni, pozwalając, by odpłynął ze mnie ból ostatnich miesięcy. A wtedy Alex pochyla się i całuje mnie: delikatnie, idealnie, jego usta zaledwie dotykają moich. To pocałunek obiecujący odrodzenie.

Wzruszające. Hej, Leno, jak tam twoja rodzina? Wszyscy już podsmażeni na chrupko?

Lena!
Krzyk Grace sprawia, że odsuwam się od Aleksa.

Nawet ona ma dość tej sceny.

Mała wskazuje na mur graniczny i podskakuje podekscytowana, pełna energii. Odwracam się. Przez chwilę łzy zamazują mi widok, przekształcając świat w kalejdoskop kolorów pnących się po ścianie, zamieniających beton w barwną mozaikę. Nie, to nie kolory: to ludzie. Ludzie, którzy napływają w stronę muru.
Co więcej: burzą go. Wśród dzikich, triumfalnych okrzyków wymachują młotkami i częściami zburzonego rusztowania albo wręcz gołymi rękami rozbierają mur kawałek po kawałku, znosząc granice świata, jaki znamy.

...Ach. A więc to ten moment.

Nie zajmę się ową sceną w tym miejscu; zostawiam to sobie na koniec analizy. Ale jak się wkrótce przekonacie, ów fragment ma spore znaczenie – większe, niż ktokolwiek z nas mógłby się spodziewać.

Grace biegnie w stronę muru:

Ruszam za nią, lecz Alex łapie mnie za rękę.
Znajdę cię — uspokaja mnie, spoglądając na mnie oczyma, które pamiętam.

Ale...nikt cię nie pytał o zdanie, panocku.

Już nigdy nie pozwolę ci odejść.

Aaach, stary, dobry PŚ i jego ulubiona rozrywka: przejmowanie całkowitej kontroli nad losami Leny. Jak widać, pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Swoją drogą, wyobraźcie sobie tylko ten szok łamany przez atak furii, gdyby nowa, zhardziała Lena odpowiedziała mu: „Jedyną osobą, która decyduje o moim położeniu jestem ja sama”.

Nie ufam swojemu głosowi. Więc tylko kiwam głową z nadzieją, że mnie rozumie. Ściska moją dłoń.
Idź — mówi.

A jak już przy tym jesteśmy: co właściwie TY zamierzasz teraz robić? Reszta obsady, jak się zaraz przekonamy, zajęta jest rozbiórką. Jakie to pilne interesy ma do załatwienia PŚ? On też zamierza komuś przyłożyć młotkiem?

Więc idę. Grace przystanęła na chwilę i czeka na mnie, a ja biorę jej drobną rączkę w swoją i wkrótce biegniemy: przez dym, przez trawę przy brzegu, która zmieniła się w cmentarzysko, podczas gdy słońce obojętnie kontynuuje swą wędrówkę, a woda odbija tylko niebo.

Hipolicie, jestem rozczarowana: tyle wystrzelonych kul i ani jednej we właściwym kierunku...?

Gdy zbliżamy się do muru, dostrzegam Huntera i Brama stojących ramię w ramię, ciemnych, spoconych, uderzających w beton długimi rurami.

O, Hunter i Bram. Pa, pa, panowie! Widzę, że kończycie tę serię w ten sam sposób, w jaki ją rozpoczęliście: jako dwa nierozróżnialne manekiny od fizycznej harówki, kręcące się gdzieś po siódmym planie.

Widzę Pippę na niezburzonym jeszcze fragmencie muru, jak macha jasnozielonym podkoszulkiem niczym flagą.

Pa, pa, Pippo; byłabyś kompletnie zbędna w tej serii, gdyby nie to, że jakimś cudem udało ci się namówić do buntu milion schorowanych żebra...Nie, właściwie jednak nie, nadal jesteś zupełnie zbędna dla akcji.

Widzę Coral, dziką i piękną, która co rusz pojawia się i znika w kłębiącym się wokół niej tłumie.

Pa, pa, Coral; nie zasługiwałaś na to, żeby być zredukowaną nawet-nie-do-Scary-Sue.

Kilka metrów dalej moja mama uderza młotkiem, porusza się z lekkością i gracją, sprawiając wrażenie, jakby tańczyła: ta twarda i umięśniona kobieta, którą ledwo znam, kobieta, którą kochałam całe swoje życie. Żyje. Tak jak i my. I wkrótce pozna Grace.

Hej, Leno! Wiesz, z kim jeszcze Annabel mogłaby chcieć się spotkać w tej podniosłej chwili?

ZE SWOJĄ DRUGĄ CÓRKĄ, RACHEL. ORAZ SIOSTRĄ, CAROL.

Widzę też Juliana. Zdjął koszulkę, jest spocony, balansuje na stercie gruzu, uderzając kolbą karabinu w mur, który odpryskuje i opada deszczem białego pyłu na znajdujących się poniżej ludzi. W słońcu jego włosy błyszczą jak pierścień bladego ognia, a łopatki wyglądają jak białe skrzydła. Przez chwilę czuję wszechogarniający smutek: z powodu tego, jak wszystko się zmienia, z powodu tego, że nie można cofnąć czasu. Nie jestem już pewna niczego.
Nie wiem, co się stanie — ze mną, Aleksem i Julianem, z kimkolwiek z nas.

...Czyli...PŚ oficjalnie nie wygrał serca Leny?

Ta kwestia nadal nie jest rozwiązana? Czyli...mamy tu otwarte zakończenie, bo życie to wszak niekończąca się seria wyborów? Czytelnik sam ma zdecydować, jak dalej potoczą się losy tej trójki, czy tak?

Wszystko fajnie, problem w tym, że...to rozwiązanie nie działa. Nad głównym powodem pochylę się na koniec analizy - teraz skupię się na kwestii stricte technicznej.

Oliver? My wiemy, kogo woli Lena. Wiemy, że przez całą akcję „Requiem” Julek był dla niej wyłącznie kołem zapasowym, które regularnie zmieniało się w piąte koło u wozu. Wiemy, bo to PŚ, a nie Julian dostał Znaczącą Scenę, kiedy Lena odkryła, ekhm, prawdziwe znaczenie liściku; dla porównania, seks z Julianem (co do którego można by się spodziewać, że także wywarłby wpływ na narratorkę, biorąc pod uwagę środowisko, w jakim przyszło jej się wychowywać) został ledwo wspomniany i to wyłącznie w formie łagodnej aluzji.

Więc...po co ta sztuczna dwuznaczność? To nie jest casus Ameriki, która przez lwią część „Rywalek” rzeczywiście nie wiedziała, na kogo się zdecydować; Julek konsekwentnie portretowany jest jako „ten gorszy”. Czy to mają być ochłapy rzucone na pocieszenie fankom Finemana? A może autorka szczerze wierzy, że stworzyła faktyczny trójkąt miłosny i sama nie dostrzega, jak bardzo po macoszemu traktowany jest tru loff beta? Jakikolwiek nie byłby powód – jest to dziwaczna próba nadania głębi wątkowi, który od początku prowadzony był bardzo, ale to bardzo jednoznacznie.

Lena przez chwilę filozofuje, że wolność to wiara w jutrzejszy dzień i odwaga, po czym obie z Grace dołączają do burzących mur.

Grace wspina się na stos gruzu, a ja niezdarnie za nią. Mała krzyczy coś bełkotliwym językiem radości i wolności, tak głośno, jak nigdy przedtem. Zanim zdążę pomyśleć, razem z nią dołączam do reszty i zaczynamy własnymi rękami odłupywać kawałki betonu, obserwując, jak znika granica i wyłania się za nią nowy świat.

Ale...tak bez żadnych narzędzi? Drobna siedmiolatka? Nawet Hunter i Bram potrzebowali rur.


Serię „Delirium” kończymy największym plot twistem ze wszystkich dotychczasowych; okazuje się, że prawdziwą inspiracją stojącą za niniejszą trylogią był pewien polski artysta:

Zburzcie mury.
W końcu o to właśnie chodzi. Człowiek nie wie, co się stanie, kiedy runą. Nie da się przeniknąć wzrokiem na drugą stronę, nie wie się, czy przyniesie to wolność, czy ruinę, porządek czy chaos. Czy będzie to raj czy zniszczenie.
Zburzcie mury.
W przeciwnym razie będziecie żyć ostrożnie, w lęku, będziecie budować barykady przeciwko nieznanemu, odmawiać modlitwy, by odegnać ciemność, i szeptać wersy pełne trwogi. W przeciwnym razie nigdy nie poznacie piekła. Ale nie poznacie też nieba. Nie dowiecie się, co to znaczy oddychać pełną piersią, ani nie zaznacie radości latania. Wy wszyscy, gdziekolwiek jesteście: wy w strzelistych miastach i wy w małych wioskach. Znajdźcie w sobie to, co najtwardsze, kamienne bryły, żelazne pręty i ogniwa, i wyrzućcie precz.
Umówmy się tak: zrobię to, jeśli i wy to zrobicie, teraz i na zawsze.
Zburzcie mury.





No, żarty żartami, a my dojechaliśmy do końca. Tak, moi drodzy; tak właśnie kończy się „Requiem”, a zarazem cała seria „Delirium”.



...No dobrze. Zauważyliście może coś ciekawego?

...Gdzie jest Mały Brat, główny zły tego uniwersum?

* cykanie świerszczy *

Muszę Wam coś wyznać. Gdy po raz pierwszy zasiadłam do pisania analiz tej serii, byłam po lekturze wszystkich trzech tomów; wiedziałam, jak to się skończy. Wiedziałam, że nie będzie tu żadnego prawdziwego tyrana. Dlaczego zatem w ogóle wspominałyśmy z Beige o Małym Bracie i dyskutowałyśmy o nim z Wami w komentarzach? Abyście mogli doświadczyć tego samego uczucia, którego doświadczyłam ja, kończąc lekturę; przemożnej konfuzji związanej z faktem, że seria kończy się, a główny zły stojący za tym wszystkim nie został pokonany – chociaż zakończenie, jak mogliśmy się przekonać, jest raczej hurraoptymistyczne w swej naturze.

„Ejże, Maryboo”, powie ktoś. „Ale przecież książka nie musi mieć czarnego charakteru, mrocznie podkręcającego wąsa. Wrogiem może być sam system”. To prawda. Spójrzmy zatem na to zagadnienie z dwóch rożnych stron: kto zarządza owym systemem i co tak naprawdę osiągnęli nasi buntownicy w finałowym starciu.

Zacznijmy od władzy. Jak już ustaliliśmy, Mały Brat, potężny dyktator rządzący Oliverversum żelazną pięścią tak naprawdę nie istnieje. Kto nam zatem zostaje? Cóż, jest prezydent – nie martwcie się, jeżeli nie byliście świadomi jego egzystencji, jest wspomniany zaledwie w jednym zdaniu na przestrzeni całej trylogii. Mamy także konsorcjum (składające się nie wiadomo z kogo) – to ono, wraz z ówczesnym prezydentem, uchwaliło zamknięcie granic i wprowadzenie remedium. Wygląda zatem na to, że wielkim złym jest tu rząd jako taki – potwierdzałoby to Delirium Wiki:

'(...)America's government began to take on totalitarian qualities. The first solid date in American history is 64 years before Delirium began, when the President and Consortium identified love as a disease. A cure was discovered by Cormac T. Holmes 21 years after that and made mandatory for all citizens over 18. Around this time borders were set up around verified communities and around the country as a whole.'
 
Czy przez wszystkie te lata nigdy nie podejmowano prób obalenia totalitarnego rządu i przywrócenia demokracji? Nie wiemy. Wygląda jednak na to, że choć zmieniają się ludzie, system twardo tkwi w miejscu, skoro po tylu latach polityka kraju pozostaje niezmienna. Oczywiście, czołowi politycy z panem prezydentem na czele nie dopilnują wszystkiego osobiście – tu na scenę wchodzą lokalni działacze, jak burmistrz Portland Fred Hargrove.

Tu też zaczyna się problem.

Zauważcie bowiem, moi mili, że nic z tego, o czym napisałam powyżej nie zaprząta głów naszych bohaterów. Lena, Raven, Tack, Annabel – nikt z nich na przestrzeni całej serii ani razu nie wspomina o jakichś dalekosiężnych planach; ich akcje NIGDY nie wychodzą poza konkretne miasto. Zamordowanie Freda traktowane jest jak zwycięstwo nad potężnym przeciwnikiem...problem tylko w tym, że Fred naprawdę niewiele znaczy w szerszej perspektywie. To tylko burmistrz. Za kilka dni ktoś zostanie wyznaczony na jego miejsce. Hargrove mógł być uciążliwością dla mieszkańców Portland, kiedy zdecydował się ukraść im żarówki, ale na tym zakres jego kompetencji de facto się kończy; tak, może wsadzić kogoś do więzienia, a nawet ulepszyć mur (z czego wynikałoby, że centrala daje lokalnym politykom sporo swobody), ale to nie on decyduje o naprawdę ważkich rzeczach w rodzaju prawa do swobodnego przemieszczania się po kraju czy możliwości poślubienia dowolnej osoby. Zabicie go nie zmieniło niczego, gdy mówimy o postulatach RO (choć mieszkańcy miasta z pewnością będą wdzięczni za pozbycie się kłopotu w postaci psychopaty na stołku). Karuzela nadal się kręci. Remedium nadal jest obowiązkowe. Miłość dalej jest przestępstwem. Zniknął pionek, szachownica pozostała bez zmian.

A skoro o zabójstwie Freda mowa – spójrzmy, co jeszcze uczynili buntownicy. Zniszczyli mur! To wielki, symboliczny gest, nadzieja na odrodzenie, jak twierdzi sama narratorka: „znika granica i wyłania się za nią nowy świat”.

...Leno? To tylko niewielki kawałek ogrodzenia w mieście o znikomym politycznym znaczeniu. To wszystko.

Tak, wiem – oczywiste skojarzenia z Murem Berlińskim, te sprawy. Ale to jest zupełnie inna sytuacja. Tu nie nastąpiła żadna zmiana praw, żaden przełom w historii, którego wynikiem jest symboliczne zerwanie z przeszłością. Tak naprawdę wszystko jest po staremu. Prezydent nie ogłosił amnestii dla buntowników czy też zamiaru otwarcia granic i porzucenia remedium. W chwili, gdy szczęśliwa Lena odłupuje beton, pani Jadzia mierzy do niej z dubeltówki. Odmieńcy nadal są wrogami systemu. Lada moment przełożony Freda – lub przełożony przełożonego – wyśle dodatkowe sto tysięcy żołnierzy do uporania się z tym małym ogniskiem buntowników.

Bo to JEST małe ognisko. Nie ma znaczenia, ilu żebraków ściągnęły Pippa i Raven – miasta w Oliverversum nie porozumiewają się ze sobą. Najprawdopodobniej NIKT poza Portland nie wie, co tu się właśnie wydarzyło. RO niby jest rozsiane po całym kraju, ale jak widzieliśmy wielokrotnie, nie ma tu żadnego prawdziwego systemu komunikacji. To z kolei oznacza, że władza lada moment ogłosi koniec imprezy – a jeżeli uznają całą rzecz za wystarczająco irytującą, to istnieje szansa, że na Portland i okolice spadnie blitz nr 2.

To właśnie dlatego zakończenie „Requiem” jest kompletnie bezsensowne – autorka prezentuje zburzenie muru jako wielkie zwycięstwo Odmieńców, podczas gdy w rzeczywistości mamy tu bandę buntowników rozwalających fragment ostatniego projektu Freda, który to projekt zostanie z pewnością wznowiony przez nowego burmistrza, kiedy tylko buntownicy zostaną spacyfikowani. Patrząc z długofalowej perspektywy, kończymy tę historię w tym samym miejscu, w którym ją zaczęliśmy.

NIC SIĘ NIE ZMIENIŁO.


I wiecie co? To wcale nie jest jedyny problem z tym finałem!

Umówmy się – nastolatki najczęściej sięgają po odprężające lektury z sekcji YA nie po to, by zastanawiać się nad polityczno-społecznymi zawiłościami świata przedstawionego, ale żeby zanurzyć się w akcję i – no właśnie – romans. Pytanie „kogo wybierze główna bohaterka?” jest w powieściach z trójkątem miłosnym tym, co fascynuje je najbardziej.

No więc? Kogo wybrała Lena?




Z czystej ciekawości weszłam w komentarze na Delirium Wiki, aby zobaczyć, jak też czytelnicy zareagowali na zakończenie serii. Wielu z nich wkurzyło otwarte, niejasne zakończenie – ale znacznie większe emocje wzbudził w nich fakt, że Lena de facto nie deklaruje, z kim ostatecznie chce być.

Fani i fanki są w stanie wybaczyć wiele – Mary Sue w roli protagonistki, kulawy świat przedstawiony, bezsensowne plot twisty – jeżeli tylko na końcu otrzymują swoje „i żyli długo i szczęśliwie”. Oczywiście, w przypadku trójkącików któraś strona musi być poszkodowana, ale jak wiemy z innych serii, tru loff beta zazwyczaj tak czy inaczej ląduje z jakąś nagrodą pocieszenia. W „Delirium”...nie wygrał nikt. Lena wprawdzie ewidentnie preferuje PŚ, ale nie padły żadne konkretne zaklęcia – na dobrą sprawę ona nawet nie zerwała oficjalnie z Julkiem.

Fani nie byli zadowoleni. Większość wpisów to potok żali na temat tego, że brak tu klasycznego happy endu. Ten i ów broni tego pomysłu, twierdząc, że przecież daje to spore możliwości autorom fanfików, ale lwia część jest jednak zdania, że zostali wystrychnięci na dudka; po trzech tomach angażowania się w historię miłosną Leny – w serii, która podkreśla znaczenie miłości jako największej wartości w życiu – otrzymali zakończenie, które nie satysfakcjonuje ani Team Alex, ani Team Julian.


Otwarte zakończenie, które samo w sobie nie ma zbyt wiele sensu, to jedno; trzeba jednak sporego talentu, aby pozostawić czytelników z uczuciem niedosytu w kwestii wątku miłosnego – w serii, która właśnie miłość uczyniła swym motywem przewodnim.


***

I to już wszystko z naszej strony, kochani czytelnicy...

...całkiem dosłownie. Wreszcie nadszedł ten nieunikniony moment – po jedenastu latach analiz postanowiłyśmy udać się na zasłużoną emeryturę ;) Zanim jednak ostatecznie zakończymy działalność, zapraszam Was w imieniu swoim i Beige na specjalną notkę podsumowującą za tydzień. Nie możemy przecież zakończyć działalności bez porządnego pożegnania :)

Do zobaczenia!

Maryboo