niedziela, 13 grudnia 2020

Część XXIX

HANA

Minęło dokładnie trzydzieści sekund, kiedy Fred wpada do kuchni, cały czerwony na twarzy.
— Gdzie ona jest? — Pod jego pachami widnieją plamy potu, a włosy, tak starannie ułożone na żelu na ceremonię, są w nieładzie.
Kusi mnie, by zapytać, kogo ma na myśli, ale wiem, że tylko bym go rozwścieczyła.
— Uciekła — odpowiadam.
— To znaczy? Marcus powiedział mi...
— Uderzyła mnie — wyjaśniam. Mam nadzieję, że policzek wymierzony przez Lenę pozostawił ślad. — I... uderzyłam głową o ścianę. A ona uciekła.


Fredziu, błagam, nie kupuj tego idiotyzmu.

— Cholera. — Fred przeczesuje ręką włosy, wychodzi na korytarz i przywołuje ochroniarzy. A potem odwraca się do mnie.
— Dlaczego, do cholery, nie pozwoliłaś Marcusowi, żeby się tym zajął? I w ogóle dlaczego zostałaś z nią sama?
- Chciałam wyciągnąć od niej informacje. Pomyślałam, że powie mi więcej na osobności.






Wytłumaczenie cienkie jak dupa węża. Nieprzeszkolona do takich rzeczy Hana miałaby wziąć się za przeprowadzanie przesłuchania? I skąd ten pomysł, że owa skażona delirką, niebezpieczna rebeliantka miałaby powiedzieć cokolwiek żonie wielkiego złola? Fred jest w tej scenie tragicznie łatwowierny. Mózg mu się zlasował akurat na samej końcówce. Smuteczek.

- Cholera - powtarza Fred. Co dziwne, im bardziej się denerwuje, tym robię się spokojniejsza.
— Co się dzieje?
Fred nagle kopie w krzesło, które sunie po posadzce.
- Wszystko się wymknęło spod kontroli, oto, co się dzieje.


Ekhm, że tak szybciutko przypomnę:

Cassandra powiedziała, że Fred dopuścił do tych ataków, by udowodnić, że Odmieńcy istnieją, i pokazać, że są potworami. Ale teraz, gdy te potwory są tu, po naszej stronie muru, na naszych ulicach, nie wierzę, że mógłby na coś takiego pozwolić. Muszę wierzyć, że to naprawi, nawet jeśli będzie musiał pozabijać ich wszystkich.


No cóż, musisz przyznać, Hanuś, że idzie mu świetnie. Postawiłaś na nie tego konia, kochanie.

Nie może ani chwili ustać spokojnie.
 Zaciska dłonie w pięści i przez chwilę wydaje mi się, że mnie zaatakuje, tylko po to, by móc się na kimś wyżyć.
- Chyba jakieś tysiąc osób bierze udział w zamieszkach. Część z nich to Odmieńcy. A część to tylko dzieciaki. Głupie dzieciaki... Gdyby wiedziały...
Przerywa, gdy w korytarzu słychać kroki biegnących ochroniarzy.
— Pozwoliła jej uciec - oznajmia im od razu Fred. Nawet nie próbuje ukryć pogardy w swoim głosie.
— Uderzyła mnie — powtarzam znowu.


Co byłoby absolutnie do przewidzenia, gdyby Lena była rzeczywiście jakimś randomowym Odmieńcem.

Marcus patrzy na mnie. Celowo unikam jego wzroku. Nie może wiedzieć, że pozwoliłam Lenie uciec. Nie pokazałam po sobie, że ją znam. Uważałam, by nie patrzeć na nią w samochodzie.


Jeżeli Marcus nie domyśla się, że się znacie, to przynajmniej musi myśleć, że jesteś bezdennie głupia. To przecież ty odesłałaś ochronę i zostałaś  sam na sam z tą jakże niebezpieczną osobniczką. Także teraz nie ma co robić miny zdziwionego Pikachu tylko ewentualnie palnąć się w łeb.

Kiedy Marcus odwraca wzrok i spogląda ponownie na Freda, pozwalam sobie odetchnąć.
— Co mamy zrobić? — pyta Marcus.
- Sam nie wiem. - Fred pociera czoło. — Muszę pomyśleć. Cholera! Mu s z ę p o myś l eć.
- Dziewczyna chełpiła się, że mają na Essex Street posiłki - wtrącam. - Mówiła, że w każdym domu na naszej ulicy są ulokowani ich ludzie.
— Cholera! — Fred stoi chwilę nieruchomo, wpatrując się w ogród na tyłach domu. A potem podejmuje decyzję. — Okej, już wiem. Zadzwonię zaraz na 111 po wsparcie, a wy tymczasem zabierzecie się do patrolowania ulic. Obserwujcie wszystko uważnie, czy gdzieś się nie kryją. Zgnieciemy te małe gnidy. Zaraz ruszę za wami.
— Tak jest, szefie. — Marcus i Bill znikają w korytarzu.
Fred łapie za słuchawkę. Kładę rękę na jego ramieniu. Odwraca się, poirytowany, i odwiesza telefon.
— Czego chcesz? — pyta ze złością.
— Nie wychodź na zewnątrz, Fred. Błagam. Ona powiedziała... ona powiedziała, że tamci są uzbrojeni. Powiedziała, że otworzą ogień, jeśli tylko wychylisz głowę za drzwi...


Ogarniam, że Hanka chce za wszelką cenę zatrzymać Fredzia w domu, że sobie ładnie wybuchnął, ale nawet gdyby nie było bomby, a ona rzeczywiście martwiła się o męża, to akurat on takie rzeczy powinien sam dobrze wiedzieć. No ale w sumie zamiast się gdzieś zabunkrować, przyjechał jak półgłówek na swoją własną chatę, więc może naprawdę trzeba mu przypomnieć jakieś podstawy bezpieczeństwa w jego sytuacji.

— Nic mi nie będzie. — Odsuwa się ode mnie.
— Błagam — powtarzam. Zamykam oczy i w myślach proszę Boga o przebaczenie. — To nie jest tego warte, Fred. Potrzebujemy cię. Zostań w domu. Niech policja się tym zajmie. Obiecaj mi, że nie wyjdziesz na zewnątrz.
Widzę, jak napina szczękę. Mija długa chwila. Lada moment może nastąpić eksplozja: tornado odłamków drewna, tunel ryczącego ognia. Zastanawiam się, czy będzie bolało. Boże, wybacz mi, bo zgrzeszyłam.
— W porządku — mówi wreszcie Fred. — Obiecuję. — Znowu podnosi słuchawkę. — Tylko trzymaj się od tego z daleka. Jeszcze byś coś schrzaniła.
— Będę na górze — odpowiadam, ale Fred już się ode mnie odwrócił.

No i w porządku, ale Fredek odesłał swoją ochronę, więc siedzenie w domu samemu jest tak samo durne jak latanie z giwerą i strzelanie do Odmieńców. Tym bardzie że
Mówiła, że w każdym domu na naszej ulicy są ulokowani ich ludzie. O ile nie jest się Kevinem McCalisterem, to czekanie aż wróg sam wpadnie do nas na chatę może skończyć się źle.


Przechodzę przez korytarz, drzwi zamykają się za mną. Słyszę przez drewno przytłumiony dźwięk jego głosu. Teraz w każdej chwili może rozpętać się piekło. Myślę o tym, żeby pójść na górę, tam, gdzie miał być mój pokój. Mam ochotę się położyć i zamknąć oczy. Jestem taka zmęczona, że pewnie usnęłabym od razu. Zamiast tego otwieram tylne drzwi, przemykam przez werandę i wychodzę do ogrodu, tak by nikt nie zobaczył mnie przez wielkie kuchenne okna. Powietrze pachnie wiosną, mokrą ziemią i młodą roślinnością. W gałęziach drzew śpiewają ptaki. Wilgotna trawa przykleja mi się do kostek i brudzi rąbek sukni. Gdy wchodzę między drzewa, dom znika mi z oczu. Nie zostanę tu, by patrzeć, jak płonie.


Byłoby bardziej dramatyczne, gdyby Hania musiała zostać do samego końca i przekonywać Freda albo odwracać jego uwagę, żeby nie wylazł z domu. No i poszliby z dymem oboje, jakże wielkie poświęcenie Hanusi, odkupienie, symbolizm i takie tam. A tak, wątek Hanki kończy się w dosyć nudny sposób. Jeszcze zobaczymy ją raz, ale nie ma co liczyć na nic interesującego.

LENA
   
Deering Highlands płonie. Czuję swąd pożaru znacznie wcześniej, nim tam docieram, a jakieś pół kilometra od celu dostrzegam smugę dymu nad drzewami i płomienie tańczące na starych, zniszczonych dachach.
Na Harmon Road mój wzrok przykuwa otwarty garaż, a w nim zardzewiały rower zawieszony na ścianie jak myśliwskie trofeum. Właściwie to złom, a przerzutki jęczą w proteście przy każdej próbie zmiany, ale lepsze to niż nic. W gruncie rzeczy nie przeszkadza mi ani grzechotanie łańcucha, ani dzwonienie wiatru w uszach. Pomagają mi nie myśleć o Hanie i nie próbować zrozumieć, co się stało. Zagłuszają w mojej głowie jej głos mówiący: „Idź".
Nie zagłuszają jednak huku eksplozji ani syren, które zaczynają wyć zaraz po nich. Słyszę ich zawodzący jęk nawet tuż przed Deering Highlands. Mam nadzieję, że udało się jej wydostać. Odmawiam za to modlitwę, chociaż nie wiem już, do kogo się modlę. Gdy docieram na Deering Highlands, mogę myśleć tylko o Grace.


Naprawdę żal mi reszty rodziny Leny, nie zasłużyli sobie na to, żeby zakończyć tę serię w Czarnej Dziurze Fabularnej.

Pierwsze, na co zwracam uwagę, to ogień przeskakujący z domu na dom, z drzewa na dachy i na mury. Ktokolwiek go podłożył, zrobił to celowo, działał systematycznie. Pierwsza grupa naszych przedarła się przez mur niedaleko stąd, musi to więc być robota porządkowych.
Drugie, to widok ludzi: biegają w popłochu, ich kształty rozmazują się w kłębach dymu. Widok tylu ludzi tutaj to dla mnie szok. Gdy mieszkałam w Portland, Deering Highlands było dzielnicą opustoszałą. Stało się to po wykryciu tutaj siedliska buntowników. Nie mam jednak czasu pomyśleć, co to znaczy, że Grace i ciotka mieszkają teraz w tym miejscu, ani zastanawiać się, co tu robią inni.


Nie trzeba tęgiego umysłu, żeby domyślić się, co się stało. Lenuś, wysil się raz, błagam.

Wśród mijających mnie z krzykiem lub przemykających między drzewami ludzi staram się wyszukać jakieś znajome twarze. Nie widzę jednak żadnych szczegółów, tylko kolory i kształty, ludzi trzymających w ramionach tobołki ze swoim dobytkiem. Słyszę płacz dzieci i serce mi się kraje: każde z nich może być Grace. Małą Grace, która ledwo wydawała z siebie jakiekolwiek dźwięki, a teraz może płacze gdzieś w półmroku.


Jenny? Jaka Jenny?




Całe ciało pulsuje we mnie żarem, jak gdyby płomienie przedostały się do mojej krwi. Staram się przypomnieć sobie topografię Deering Highlands, ale w głowie mam zamęt: tańczą w niej obrazy domu przy Brooks Street 37, koca w ogrodzie i drzew pozłoconych przez słońce chylące się ku ziemi.


Tylko mi tu teraz nie wspominaj Liściostfora, nie czas na to. Tzn. żaden czas nie jest na to dobry, ale szczególnie teraz!

Lena dociera na Wynnewood Road, gdzie ogień jeszcze aż tak nie szaleje.

Na połowie domów nie widzę żadnych numerów. Grace najprawdopodobniej już uciekła. Mam nadzieję, że była wśród tych, których widziałam między drzewami, ale gdzieś głębiej tkwi we mnie obawa, że może być gdzieś uwięziona, że ciotka Carol, wujek William i Jenny zostawili ją na pastwę losu.







Serio? Teraz przerzucamy się z „w sumie mam moją rodzinę w dupie, poza Grace, rzecz jasna” do „moja rodzina jest evil i pewnie już dawno Grace zjadła”? WTF?

Zawsze chowała się po kątach, by jak najmniej rzucać się w oczy.
Wyblakła skrzynka pocztowa wskazuje numer 31: to smutny, chylący się ku ziemi dom, dym bucha z okien na piętrze, a płomienie tańczą na zniszczonym dachu. I wtedy dostrzegam ją — albo przynajmniej tak mi się wydaje. Mogłabym przysiąc, że przez sekundę widziałam jej twarz, bladą jak płomień, w jednym z okien. Zanim mam szansę ją zawołać, znika.
Biorę głęboki wdech, ruszam biegiem przez trawnik, a potem w górę po zbutwiałych schodach. Muszę zatrzymać się w drzwiach, bo kręci mi się w głowie. Poznaję te meble: wyblakłą kanapę w paski, dywan z jego przypalonymi frędzlami i ledwo widoczną plamę na starych ozdobnych poduszkach, gdzie Jenny wylała sok z winogron — pochodzą z mojego starego domu, z domu ciotki Carol na Cumberland Avenue. Jakbym wpadła prosto do przeszłości, ale przeszłości wypaczonej, śmierdzącej dymem i zatęchłą tapetą, gdzie wszystko jest jakoś zdeformowane.


A to wszystko przez ciebie. I jak się z tym czujesz, misiaczku? Masz zamiar w ogóle się nad tym zastanowić, czy nie bardzo? Stawiam na nie bardzo.

Lena szuka Grace po całym domu, ale ogień już pochłania pokój za pokojem i dziewczyna musi sama się ratować. Gdy wreszcie wydostaje się z budynku, omal nie potyka się o klamkę do piwnicy.

Nie wiem, co każe mi sięgnąć za siebie i szarpnięciem otworzyć drzwi — może instynkt, a może przesądna wiara, że nie potknęłam się o nie przypadkiem. Strome schody wiodą w głąb małej, prymitywnej ziemianki. Piwnica wyposażona jest w półki, na których stoją puszki z jedzeniem. Na ziemi w rzędzie stoi kilka szklanych butelek, pewnie z czymś do picia. Siedzi wciśnięta w kąt tak głęboko, że o mało jej nie zauważyłam. Na szczęście zanim zamykam drzwi, zmienia pozycję i kątem oka dostrzegam jedną z jej tenisówek, oświetloną zadymionym czerwonym światłem wpadającym z góry. Buty są nowe, ale rozpoznaję fioletowe sznurówki, które sama pomalowała.
— Grace - mówię ochrypłym głosem. Staję na najwyższym stopniu. Gdy oczy dostosowują się do półmroku, Grace staje się wyraźniejsza. Jest wyższa niż osiem miesięcy temu, chudsza i bardziej brudna. Siedzi przykucnięta w kącie, spoglądając na mnie dzikim, przestraszonym wzrokiem. — Grace, to ja.


Czyli naprawdę ją zostawili. To albo są rzeczywiście evil, albo po prostu nie mogli jej znaleźć  i musieli ratować własne życie. Albo, w co już prędzej uwierzę, Oliver wcisnęła ich tak głęboko do Czarnej Dziury Fabularnej, że nie zdążyli się z niej wygramolić, żeby złapać Grace.

Dziewczynka na początku nie chce podejść do Leny, ale gdy ta się przedstawia, mała ją wreszcie poznaje.

— Lena? — pyta szeptem pełnym nabożnego lęku. Ale wciąż się nie rusza. Ponad nami rozlega się ogłuszający huk. Spadła duża gałąź albo fragment dachu. Ogarnia mnie przerażenie, że jeśli teraz się stąd nie ruszymy, dom się zawali i zostaniemy tu pogrzebane na zawsze.
— Chodź, Gracie — przywołuję ją dawnym zdrobnieniem. Kark mam cały mokry od potu. — Musimy iść, dobrze?
Wreszcie Grace się porusza, ale niechcący uderza przy tym w coś stopą i słyszę brzęk tłuczonego szkła. Zapach staje się bardziej intensywny, pali mnie w nozdrza i wreszcie wiem, co to jest. Benzyna.
— Ja nie chciałam — mówi Grace piskliwym, spanikowanym głosem. Przykuca, a ja obserwuję, jak ciemna plama płynu rozchodzi się po ziemi.


Jako że teraz to już nie ma czasu na cackanie, Lena chwyta Grace i siłą wyciąga z budynku. 

Wybiegam z nią na górę, na świat pogrążony w dymie i płomieniach. Powietrze jest rozmyte, migocze od gorąca, jak gdyby wszystko stało się mirażem. Byłoby szybciej, gdybym postawiła Grace na ziemię i pozwoliła jej biec obok mnie, ale teraz, gdy wreszcie ją mam — teraz, gdy jest ze mną, trzyma się mnie kurczowo, a serce bije jej w piersi jak oszalałe, łącząc się z rytmem mojego serca — nie wypuszczę jej.
Rower, dzięki Bogu, leży tam, gdzie go zostawiłam. Grace sadowi się niezdarnie na siodełku, a ja wciskam się za nią. Odpycham się i zaczynamy jechać, moje nogi są jak z kamienia, dopóki nie zaczyna nas nieść siła rozpędu. A wtedy pedałuję, najszybciej jak mogę, byle dalej od dymu i płomieni, zostawiając za sobą Deering Highlands w morzu ognia.


Nie myśląc ani trochę o reszcie rodziny i o tym, czy jednak nie warto byłoby ich też później poszukać, jak walki się skończą. O ile jeszcze żyją.

   
HANA


Maszeruję przed siebie, nie zwracając uwagi na to, gdzie jestem i dokąd idę. Jedna noga za drugą. Moje białe buty stukają cicho o asfalt. W oddali słyszę krzyki. Słońce świeci mocno, czuję na ramionach jego przyjemne ciepło. Wiatr porusza lekko drzewami, które po drodze kłaniają mi się i machają, kłaniają i machają. Jedna noga, a potem druga. To takie proste. Słońce świeci tak mocno.
Co się ze mną stanie?
Nie wiem. Może natknę się na kogoś, kto mnie rozpozna. Może wrócę do rodziców. Może, jeśli świat się nie skończy, jeśli Fred już nie żyje, zostanę sparowana z kimś innym. A może będę tak iść, aż dotrę na koniec świata. Może. Teraz to nieistotne. Teraz jest tylko rozpalone do białości słońce wysoko na niebie, są smugi szarego dymu i krzyki brzmiące jak odległe fale oceanu. Jest stukot moich butów i są drzewa, które zdają się przytakiwać i mówić mi: „Wszystko jest dobrze. Wszystko będzie dobrze".
Kto wie, może mają rację.


No to pa pa Hanuś. Niestety twój wątek był nudny, więc w sumie nie powinnam się dziwić, że i jego koniec nie robi na mnie wrażenia. Żebyś chociaż odchodziła wolno i majestatycznie, a za tobą w tle widać było wielki wybuch jak na filmach akcji. No wiesz, cool guys don’t look at explosions.
 




Jestem mimo wszystko zawiedziona.

Ale to jeszcze nic. Poczekajcie na zakończenie wątku Lenki. Ale to już następnym razem.

Do zobaczenia!

Beige



29 komentarzy:

  1. Chcecie mi powiedzieć, że TO to było zakończenie wątku Hany???

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem nim naprawde gleboko rozczarowana.

      Usuń
    2. Owszem. Ale cóż, możecie pocieszać się faktem, że przynajmniej nie jest to zakończenie wątku Leny.

      Usuń
  2. Primo - komentarz niemerytoryczny: Analiza z Wolverinem! Yayyy!!! <3 <3 <3

    Secundo - pytanie oderwane od tematu: Czy nie wie ktoś, co się stało z analizą „Niezgodnej”? Analizatorka się z niej wycofała, blogspot ją usunął, ja mam jakiś problem ze sprzętem i nie mogę jej zobaczyć?

    Tertio - twórczość poetycka inspirowana Dobrą Radą Cioci Meyer (na co komu zgodność z kanonem, kiedy można mieć dramatyzm):

    „Pejzaż z myśliwym”

    Burmistrz zasiadł w gabinecie.
    Wie, że znajdzie się na tamtym świecie.
    Bomba już wybuchła, drżą domu posady,
    Pożar już ogarnia stoły i szuflady,
    Burmistrz dym gryzący prawie w gardle czuje,
    Jednak, miast uciekać, w obraz się wpatruje.
    Na obrazie uwiecznion wspaniały myśliwy
    Na łące on stoi, a jedyny żywy
    Bo, choć go gromada groźnego zwierza otaczała,
    Teraz każdemu z mózgów, z piersi sterczy strzała
    Straszną ręką myśliwca tamże umieszczona.
    Gdy burmistrza postać w obraz zapatrzona,
    Nie miej, Czytelniku, okropnych skojarzeń -
    Dla burmistrza ów obraz był pejzażem marzeń.
    Miasto, pod opiekę jego powierzone,
    Jako ów myśliwiec - choć zwierzem otoczone
    Zgnieść miało rebelię, tych dzikich pół-ludzi.
    Polować to przywilej, niech nikt się nie łudzi,
    Kto niewdzięcznie Małobratostanu się wyrzeka,
    Sam z siebie się miana pozbawia człowieka;
    Kto zdziczał do reszty na własne życzenie,
    A teraz przychodzi i sieje zniszczenie,
    Niech wie, że strzelby owej myśliwemu,
    Nie da się wydrzeć, gdy obraz ulegnie zniszczeniu.

    Przechodniu, ty Bratu Małemu opowiedz,
    Że jego pies wierny, który miał strzec owiec,
    Tu leży, popiołem przygniecion i głazy,
    On właśnie rebelii zniósł najcięższe razy,
    Bo wierny swej służbie pozostał do końca.
    Nie ujrzy już więcej cudu – blasku słońca,
    Bo leci już duchem w niezmierne czeluści
    I myśli ze strachem „Czy Hades mnie wpuści?”
    Pośrodku ruiny przysiądź, Czytelniku,
    Jeśli go nie wpuścił, pełna ducha krzyku
    Być powinna. Jeśli cisza głucha
    Być może bóg śmierci jednak go wysłuchał?

    ~ CzarnyKot, chwilowo poeta rządowy upadającego reżimu

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tego co słyszałam, analiza "Niezgodnej" została usunięta.

      CzarnyKocie, Twoja poezja z każdą kolejną odsłoną zachwyca mnie coraz bardziej <3

      Usuń
    2. "Z tego co słyszałam, analiza "Niezgodnej" została usunięta" - o nie! dlaczego? :O

      " Twoja poezja z każdą kolejną odsłoną zachwyca mnie coraz bardziej" - jeszcze mniej lenistwa, parę osób o podobnych poglądach i może kiedyś w podręcznikach będą pisać że CzarnyKot wielkim poetą był? ;)

      ~ CzarnyKot

      Usuń
    3. Nie mam pojęcia.

      Trzymam kciuki, żeby tak się stało!

      Usuń
    4. CzarnyKocie oby pisali bo Ci się ten tytuł należy :)

      Usuń
    5. "Trzymam kciuki, żeby tak się stało!", "CzarnyKocie oby pisali bo Ci się ten tytuł należy :)" *dźwięki wzruszonego CzarnegoKota*

      ~ CzarnyKot

      Usuń
    6. "Trzymam kciuki, żeby tak się stało!", "CzarnyKocie oby pisali bo Ci się ten tytuł należy :)" - *dźwięki wzruszonego CzarnegoKota*

      ~ CzarnyKot

      Usuń
    7. Potwierdzam, piękna elegia, czy coś!

      Usuń
  3. Kolejna świetna analiza, chociaż materiał źródłowy staje się się coraz gorszy (chyba typowy komentarz, ale: dlaczego wątek Hany kończy się TAK?!)

    Tym razem dołożę swój krótki (w porównaniu do mojej typowej twórczości) fanfik:

    Jenny siedziała razem z Grace w ich pokoju i bezskutecznie starała się zmusić ją do odrobienia zadań. Po raz setny próbowała nakłonić swoją głupią siostrę do otwarcia książki, gdy poczuła dziwny zapach. Trochę jak przedwczoraj, kiedy babcia przypaliła warzywa. Jenny uśmiechnęła się szeroko. Spalone czy nie - dzisiaj też miało być cokolwiek obiad.
    Później jednak usłyszała krzyki. Przestraszona skuliła się na krześle. Czy to znowu byli ci żebracy, którzy kiedyś próbowali wejść do domu? Spróbowała się uspokoić. Dziadek na pewno nie pozwoli żeby skrzywdzili ją i Grace. Nie mogła jednak przestać się bać. Chciałaby już móc przyjąć remedium i być spokojna. Tak jak dziadek, babcia i ciocia Rachel i pani Smith. Próbowała przypominać sobie wszystkich tych dorosłych. Oni by nie panikowali. Ona też nie mogła. Musiała zachować spokój.
    Dopiero gdy nieco stłumiła swój lęk, spojrzała na Grace. A raczej na taboret, na którym jej siostra przed chwilą siedziała. Jenny rozejrzała się. Zobaczyła swoją siostrę na tapczanie, skuloną pod dziurawym kocem.
    Grace, przestań się zachowywać jakbyś była chora - powiedziała Jenny, próbując zabrzmieć jak dorosła - Przecież nic się nie dzieje. Wracaj do nauki, bo pani Smith będzie zdenerwowana.
    Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Nie przypominały już tych wydawanych przez żebraków. Jenny przypomniała sobie bajki, które oglądali w szkole. Tak krzyczały przerażone dzieci, gotowane przez złego króla Jana Chrzciciela, który z miłości do Herodiady chciał pozabijać wszystkich nastolatków w Jerychu. Ci ludzie byli przerażeni. Zapach przypalonego jedzenia stawał się coraz silniejszy. Było też jakby cieplej.
    Jenny znowu się zaniepokoiła.
    Babciu?! - zawołała, pewna, że ta zaraz tutaj przyjdzie i spokojnie wyjaśni jej, że nie należy się bać.
    Nikt jej jednak nie odpowiedział.
    Dziadku?! - krzyknęła.
    Gdy i na to nie zyskała żadnej odpowiedzi, na drżących nogach zbliżyła się do drzwi. Dopiero teraz dostrzegła cienkie smużki dymu wydobywające się przez szczeliny między deskami. W szkole uczyli się o pożarach. Pożar wyglądałby podobnie. Czy to był pożar?
    Jenny nie mogła się poruszyć. Ogień był przerażajácy. Dusiła się. Czy to było od dymu? Musiała się uspokoić. Była prawie dorosła. A dorośli się nie bali.
    Musiała się stąd wydostać. Otworzyła drzwi. Uderzyła w nią fala gorąca. Wszędzie był dym. A po prawej… ogień. Jenny pisnęła. Bała się. Nie było widać schodów. Jak miała uciec. Nie mogła tu zostać.
    Babciu! Dziadku! Pomocy - spróbowała krzyknąć, ale wydała tylko dziwny skrzek.
    Dym dławił. Jenny zaczęła płakać. Co miała robić? Co by zrobiła gdyby była już po zabiegu? Nie bałaby się! Wiedziała gdzie są schody. Musiała po nich zejść. A wtedy byłaby już przy wyjściu. A co z Grace? Jenny odwróciła się gwałtownie. Jej siostra nadal kuliła się na tapczanie.
    Grace! - wychrypiała Jenny - Grace! Chodź, trzeba uciekać!
    Było coraz goręcej. Dym ją dusił. Musiała się wydostać. Teraz. Ale przecież nie mogła zostawić swojej nieumiejącej myśleć siostry. Co miała robić?
    Dziadku! - raz jeszcze spróbowała wezwać pomoc.
    Była pewna, że wyjdzie on z zadymionej części korytarza, weźmie je na ręce i wyniesie z tego wielkiego zderzacza hadronów. Ale tak się nie stało. Była sama. A dymu było coraz więcej. Z trudem nabierała powietrza. W desperacji skoczyła w głąb pokoju i chwyciła Grace za ramiona.
    Chodź, głupia - wyszeptała.
    Jej siostra pisnęła. Zanim Jenny zdołała zareagować Grace wyrwała się jej i popędziła przed siebie. W dym. I ogień. Jenny skoczyła za nią. Zmrużyła oczy. Każdy oddech szczypał i palił. Było tak gorąco. Grace była kilka kroków przed nią. Jej kształt ledwie dało się dostrzec w dymie. Schody były już blisko. Jenny zobaczyła, że Grace skręca. Zbiegała na dół.

    CDN.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj, usunęło mi pauzy. Tak to jest przy niesprawdzaniu komentarza przed publikowaniem. Mam nadzieję, że mimo to jest czytelne.

    CD.
    Mimo trudności z oddychaniem, Jenny przyspieszyła. Wyraźnie widziała płomienie. Gorące powietrze parzyło jej skórę. Jeszcze kawałek. Już widziała stopnie schodów.
    Postawiła stopę na pierwszym, gdy usłyszała krzyki. Głosy były przerażająco zniekształcone, ale na pewno należały do babci i dziadka. Dobiegały z końca korytarza. Tam był ogień. I dużo dymu.
    Jenny zawahała się. Babcia i dziadek krzyczeli. Wołali o pomoc. Ale dzielił ją od nich ogień. Nie mogła nic zrobić. Ale nie mogła ich zostawić. Oni by jej nie zostawili. A co z Grace? Grace była już na dole. Wiedziała gdzie są drzwi.
    Jenny całą siłą woli rzuciła się w stronę płomieni. W stronę krzyków babci i dziadka. Ale było za gorąco. Z każdym krokiem goręcej. Jenny wrzasnęła. Cała skóra ją piekła. Na dłoniach pojawiły się czerwone bąble. Nie mogła nabrać powietrza. Był tylko dym.
    Nie mogła iść dalej. Bolało. Za bardzo bolało. Krzyki ucichły. Może babcia i dziadek już uciekli. Ona też musiała uciekać. Odwróciła się. Pobiegła. Do schodów. Na dół. Każdy krok bolał. Jeszcze jeden stopień. I jeszcze jeden. I kolejny. Widziała już blade światło wyjścia. Dym był rzadszy.
    Nagle przed sobą zobaczyła jakąś postać. Może to był któryś żebrak. Albo odmieniec. To nie było ważne. Może mógł pomóc babci i dziadkowi.
    - Pomocy - wycharczała Jenny.
    Postać chyba nie usłyszała. Była coraz bliżej. Dziewczynka rzuciła się naprzód. Postać szła w jej kierunku. Dzieliło je kilka kroków.
    To była Lena! Jenny zawahała się. Lena była chora. I musiała być Odmieńcem. Ale teraz tylko ona mogła pomóc.
    - Lena! - krzyknęła Jenny.
    Tamta wydawała się nie słyszeć.
    - Lena! Babcia i dziadek! Są na górze!
    Na próżno. Lena po prostu ją minęła. Wydawała się nawet nie zauważyć Jenny.
    - Lena! - krzyknęła jeszcze raz dziewczynka.
    Wszystko na nic. Lena się nie odwróciła. Oczywiście, była przecież deliryczką. Jenny miała szczęście, że dziewczyna jej nie zaatakowała.
    Było gorąco. Duszno. Wszystko bolało. Jenny nie miała już siły iść. Jeszcze jeden krok. Wreszcie znalazła się na parterze. Osunęła się na ziemię. Tu było mniej dymu. Mogła oddychać. Ale gorąc nie ustawał. Musiała dotrzeć do wyjścia. Zaczęła się czołgać. To też bolało. Korytarz wydawał się nie mieć końca. W pewnym momencie znowu minęła ją Lena. Jenny nie zwróciła już na nią uwagi.
    I nagle wyczuła pod palcami spróchniały próg. Jeszcze kilka ruchów i znalazła się na trawie. Na zewnątrz. Chłodne źdźbła dawały ulgę. Jenny nadal czuła jednak dym. Czołgała się dalej. Byle dalej od ognia. Coraz bardziej bolało. Stęknęła. Nie mogła tu zostać. Nie mogła się poruszyć. Kręciło się jej w głowie. Robiło się ciemno. Jenny oparła głowę na ziemi. Zamknęła oczy. Nie miała już siły.

    CDN (vol.2)

    OdpowiedzUsuń
  5. CD.

    Poczuła na plecach dotyk czyichś chłodnych dłoni.
    -Hej! Słyszysz mnie? - dobiegł ją cichy głos.
    Spróbowała odpowiedzieć, ale zdołała tylko jęknąć. Tak bardzo bolało. Na wpół świadomie zdała sobie sprawę, że ktoś ją podnosi. Z trudem otworzyła oczy. Trzymał ją jakiś nieznajomy chłopak. Wyglądał na miłego. Chyba zobaczył że na niego patrzy, bo uśmiechnął się pokrzepiająco.
    - Już dobrze - powiedział kojącym głosem - Jesteś poparzona, ale to nic. Pomożemy ci. Tylko spokojnie. Już nic ci nie grozi.
    Nagle Jenny przypomniała sobie o pozostałych. Oni dalej byli w płonącym domu. Szeroko otworzyła oczy.
    - B..babcia - wychrypiała - Dzia...dek, G...gra..ce. Zo...sta…
    Nie mogła dalej. Gardło ją bolało. Tak trudno było mówić. Chłopak spojrzał na nią ze smutkiem.
    - Przykro mi. Nie możemy już nic zrobić - wyszeptał - Ale może udało im się uciec - dodał szybko - Później ich poszukamy. Dobrze?
    Jenny skinęła głową.
    - Zaraz… Grace? - dodał z namysłem chłopak. Chyba sobie coś przypomniał - Czy nie jesteś siostrzenicą Leny?
    Na wspomnienie tego imienia Jenny ogarnął strach. Ten chłopak znał Lenę? Może był jednym z Odmieńców? Może też miał delirię?
    - Spokojnie. Nic ci nie grozi. Nie zabiorę cię do niej - odgadł przyczynę jej lęku - A tak w ogóle, jestem Julian.
    Na chwilę zapadła cisza. Dało się w niej słyszeć kolejne krzyki, trzaski, dalekie odgłosy wybuchów. Jenny przerażona zacisnęła powieki.
    - Poznasz mojego tatę - znowu odezwał się Julian. Mówił głośno, jego słowa częściowo zagłuszały hałasy - Pewnie będziesz się go trochę bała, ale nie jest aż tak straszny, jak się wydaje… przeważnie. I jest Brian, pamiętasz go? Był sparowany z… ekhem… ale też pewnie go polubisz. I pewnie zaprzyjaźnisz się z Joasią…
    Julian mówił dalej, ale jego głos nie był w stanie zagłuszyć głośnego trzasku i huku dochodzącego zza jego pleców. Jenny wyprężyła się i pod ramieniem chłopaka spojrzała na swój dom… albo to co z niego zostało. Ostatnia część dachu zawaliła się. Pozostały tylko ogołocone mury, płomienie i dym. Jenny zaszlochała. Wbrew temu co mówił Julian wiedziała, że babcia i dziadek nie mogli się wydostać. I Grace… chociaż jej Lena nigdy nie ignorowała. Może uratowała chociaż ją. Ale babcia i dziadek…
    Julian obrócił się, uniemożliwiając Jenny dalsze wpatrywanie się w zgliszcza. Jednak one nadal tam były. Babcia i dziadek w nich zostali. A to wszystko przez tę straszną delirię...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jaki piękny fanfik! Jenny jednak ocalała! <3

      "Tak krzyczały przerażone dzieci, gotowane przez złego króla Jana Chrzciciela, który z miłości do Herodiady chciał pozabijać wszystkich nastolatków w Jerychu" - TAK BARDZO w duchu "Delirium".

      BTW, DinwenDelta, szczerze gratuluję zorientowania w koligacjach rodzinnych klanu. Wiem, że brzmi to nieco dziwnie i wydaje się być dosyć nisko zawieszoną poprzeczką, ale przypominam, że sama autorka momentami zapomina, kto jest kim dla kogo w tej familii.

      Usuń
    2. DinwenDelta, ten fic jest piękny. :)

      ~ CzarnyKot

      Usuń
    3. Wspaniały fic. Świetnie się czytało, a Julian mówiący "spokojnie, nie zabiorę cię do niej" wywiera niezapomniane wrażenie

      Usuń
    4. Dziękuję za pochwały :)

      Usuń
    5. Piękny fanfik, szanuję za podtrzymywanie przy życiu Thomasa Finemana i całej reszty!

      Usuń
  6. 8 miesięcy?! Cała akcja od ucieczki Leny z Portland, drugi i trzeci tom, trwała zaledwie 8 miesięcy?! O.o
    Jak to jest w ogóle możliwe? Przecież samo wędrowanie piechotą po głuszy musiało zajmować wiele dni/tygodni, a trochę tego łażenia było.
    to jakiś absurd :D, w sumie nie dziwię się teraz, że Liściostwór wkurzył się na Lenę, dość szybko doszła do siebie i znalazła innego po jego "śmierci"...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż z tego wszystkiego skonsultowałam się z Delirium Wiki i wychodzi na to, że tak zaiste być może. Akcja "Delirium" kończy się latem (Lena jest z początku września, uciekła tuż przed zabiegiem), "Requiem" startuje jakoś w marcu i trwa kilka tygodni, do zakończenia tomu. Tak, mnie też się wydaje, że tkwimy w Stumilowym Lesie co najmniej od dziesięciu lat.

      Usuń
    2. Bo Stumilowy Las zakrzywia czasoprzestrzeń. Poza nim czas płynie szybciej i faktycznie poza granicami minęło 8 miesięcy, ale w lesie minęło 8 lat. Innego wyjaśnienia nie znajduję.

      Usuń
  7. Ta analiza to miód na moje serce
    Czekam z niecierpliwością na następną a w międzyczasie, wracam czytam ponownie Waszą analizę Rywalek

    OdpowiedzUsuń
  8. O,nowa analiza!!
    Jak na jakość tej książki,to zakończenie wątku Hany jest nawet...poprawne?
    O matko,co ona ma z tą Grace? A reszta rodziny jej w ogóle nie obchodzi,nie pyta nawet o nich?

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, Grace to jedyny liczący się członek rodziny, reszta może iść do diabła.

      Usuń
    2. Mówisz - masz
      .............
      Diabeł dłuższą chwilę zapoznawał się z teczkami dwojga czekających na wyrok ludzi. Zwykle niespecjalnie obchodziło go z jakiego uniwersum pochodzili kuracjusze - jak w dwudziestym pierwszy wieku określano dusze potępione - tym jednak razem zwrócił na to uwagę.
      - Władco Much, co to ma znaczyć, co to jest Reżim Małego Brata? - zapytał, zwracają się do Bubu jego pełnym demonicznym imieniem. Szatan jakiś czas temu zainspirował się tą nową modą mówienia do wszystkich po imieniu w miejscu pracy. Zwyczaj ten pasował jakoś do Piekła jako miejsca kaźni i Szatan musiał przyznać, że istotnie sprawdzał się. Jednak kiedy Mefistofeles zaczął nazywać go Luckiem, Szatan nie wytrzymał nerwowo tej wyrafinowanej metody tortur. Ostatecznie ON nie był tutaj potępioną duszą. ON był tu szefem. Wrócili więc do oficjalnych tytułów, pełnych imion i panowania sobie. Ostatecznie Piekło to poważna instytucja, a nie korpo-cyrk.
      Belzebub nachylił się nad rozłożonymi na blacie biurka dokumentami, przeleciał tekst wzrokiem i podjął się szybkich szeptanych wyjaśnień. Mówił o Małym Bracie, remedium, odmieńcach i głuszy i Liściostworze, dla którego mieli już nowy wspaniały kocioł. I o Lenie. I rebelii i pingwinach i Hadesie. Nie zapomniał też wspomnieć o Zespole Tańca Ludowego i Królu Julianie samozwańczym władcy Lemurów. W jego opowieści nie zabrakło też wspomnień o Drużynie N, ani o innych Wielkich i Wspaniałych bohaterach, biorących udział w tej przygodzie.
      - I tak to wygląda Gwiazdo Zaranna – zakończył Belzebub po dłuższej chwili.
      - Fascynujące – powiedział Szatan, który jednak był pod wrażeniem, ale starannie ukrył ten fakt przed podwładnym. Wciąż był obrażony z powodu tego Lucka. - I po to wydaję zezwolenia na istnienie jakichś Mrocznych Twierdz Mrocznego Mroku, żeby mi tu wysyłali – rzucił okiem na dymiącą parkę – emerytów? – zapytał z pewnym, dającym się odczuć niezadowoleniem. A niezadowolenie Szatana odczuwalne było dla całego Piekła. I tym razem zatrzęsły się mury dziewięciu kręgów i zawyły ogary.
      - Oni tam robią porządek o Najmroczniejszy – zaczął Belzebub, ale zamilkł, gdy zdał sobie sprawę z niefartownego doboru słów – Znaczy Panie. – poprawił się kulawo. – Hades zapewnia, że ma wszystko pod kontrolą – doprecyzował.
      - Ale ci dwoje nie powinni trafić do Piekła! Jeśli wierzyć raportom, to wychowywanie tej dziewuchy wystarczy, żeby odpokutować każdy możliwy grzech! – zauważył nie bez racji. I co on ma teraz z nimi zrobić?
      - Do tej pory tkwili w Czarnej Dziurze Fabularnej. Piekło to i tak pewien postęp – zauważył Belzebub. Szatan westchnął. Było w tym trochę prawdy, ale nie mógł zamknąć dwojga Bo… Jemu ducha winnych obywateli, których jedyną winą były dobre chęci. Chwilę, a czym wybrukowane było Piekło? Chyba znalazł dla nich pracę.
      - Wyrok to brukowanie piekielnych schodów kostką dobrochęciową. A później do Nieba, Belzebub, wykonać! – zdecydował. Podstemplował dokumenty z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku. Spojrzał w grafik, westchnął. Czas podręczyć Edwarda i tę jego Bellę. To było naprawdę niewdzięczne zadanie, ale był Władcą Piekieł i mimo wszystko miał trochę litości dla swoich Upadłych.
      ...............
      W podziękowaniu za cudowną analizę :)

      Usuń
    3. To aż smutne, że nawet Lucyfer ma więcej litości dla Carol i Williama, niż Lena. Ale fik piękny!

      Usuń
    4. Dziękuję :) tylko tak mogę odwdzięczyć się za Wasze wspaniałe analizy

      Usuń