niedziela, 15 listopada 2020

Część XXVIII

 
LENA

Gdy docieram do Forest Avenue, odgłosy walki cichną i giną pod przenikliwym wyciem alarmu. Co jakiś czas łowię kątem oka rękę poruszającą zasłoną i wścibskie spojrzenia, które momentalnie znikają.

To...chyba niezbyt dobrze, biorąc pod uwagę, że mówimy tu o wyleczonych Halinkach i Wieśkach, którzy widząc niepożądaną jednostkę kręcącą się po ich osiedlu z dużą dozą prawdopodobieństwa chwycą za telefon, coby jak najszybciej powiadomić lokalny oddział Jadź.

Idę ze spuszczoną głową, poruszam się na tyle szybko, na ile pozwala mi pulsujący ból w kostce, i nasłuchuję odgłosów oddziałów wojska i patroli policyjnych. Nie ma szans, żeby nie wzięto mnie za Odmieńca - jestem brudna, mam na sobie stare, ubłocone ubrania, a moje ucho pokryte jest skorupą zaschniętej krwi. Na szczęście na ulicach jest zupełnie pusto.

Nie licząc, rzecz jasna, wszystkich tych mieszczan szpiegujących cię zza firanki.

Wszystkie siły porządkowe skierowano pewnie gdzie indziej. To w końcu najbiedniejsza dzielnica w Portland, nie ma wątpliwości, że miasto nie troszczy się o tych ludzi.

Troszczy czy nie troszczy, po otrzymaniu donosu z pewnością tu przyjadą. A sam argument jest nieco ni w pięć, ni w dziewięć – siły skierowano gdzie indziej, bo porządkowi są potrzebni przy pacyfikowaniu armii ledwo stojących na nogach żebraków Odmieńców, a nie dlatego, że biedniejsze dzielnice są poza ich obszarem zainteresowań – przypomnieć waćpannie, że na ulicy, przy której mieszkało jej wujostwo regularnie urządzano obławy?

A skoro mowa o dawnym domu:

Gdy wkraczam do swojej dawnej dzielnicy, przez chwilę mam poczucie, że znajduję się na starej fotografii. Wydaje się, że minęły wieki od czasu, gdy skręcałam w tę przecznicę w drodze powrotnej ze szkoły, gdy rozciągałam się tutaj po biegu, kładąc nogę na ławce przy przystanku autobusowym, gdy obserwowałam Jenny i inne dzieciaki grające puszką w piłkę nożną i odkręcałam dla nich hydranty przeciwpożarowe, gdy latem doskwierał upał.

Pozwolisz, że nie bardzo ci uwierzę w tej ostatniej kwestii, biorąc pod uwagę, że nieszczęsna Jenny przez całą serię była dla ciebie (i autorki) tylko i li dziewczynką do bicia.

Ulica także wygląda inaczej — na bardziej zapuszczoną, jak gdyby niewidzialna czarna dziura powoli zasysała całą okolicę do swojego wnętrza. Jeszcze przed dotarciem do bramy z numerem 237 wiem, że dom będzie pusty.

A swoją drogą...jak to właściwie działa? Ok, Deering Highlands to było osiedle wyrzutków społecznych, w związku z czym okolica była wyludniona – ale przecież Tiddle'owie mieszkali w normalnej, chociaż uboższej dzielnicy. Mam rozumieć, że za każdym razem, gdy ktoś zostanie uznany za przestępcę, reszta okolicznej ludności czym prędzej wyprowadza się ze „skażonego” terenu? Miałoby to sens pod względem, powiedzmy, psychologicznym (zwłaszcza, jeżeli pani Jadzia pluje na buty nie tylko sympatykom, ale też ich sąsiadom) – ale skąd ci wszyscy ludzie biorą pieniądze na przeprowadzkę i nowe domy, skoro ewidentnie nie sprzedają starych, „przeklętych” miejscówek (bo i komu)?

Ta pewność zagnieżdża się niczym ciężar w mojej piersi. Mimo to stoję oniemiała na środku chodnika i wpatruję się w opuszczony budynek — mój stary dom z małą sypialnią na górze, pachnący mydłem, praniem oraz gotowanymi pomidorami.

O, patrzcie, Lena przypomniała sobie, że miała kiedyś (jak na warunki remedium) kochający dom.

Patrzę na łuszczącą się farbę i butwiejące schody na ganku, zabite deskami okna, wyblakły czerwony X wymalowany na drzwiach: znak, że dom był siedliskiem choroby. Czuję się jak po ciosie pięścią w brzuch. Ciotka Carol zawsze była taka dumna z tego domu. Odmalowywała go co roku, przeczyszczała rynny, szorowała ganek. Smutek zastępuje panika. Gdzie się wynieśli?

O, patrzcie, Lena przypomniała sobie też, że miała kiedyś (jak na warunki remedium) kochającą rodzinę. Może jeszcze nie wszystko stra...

Co się stało z Grace?

...a nie, jednak nie, jak zwykle obchodzi cię wyłącznie Jasio od kompociku, fałszywy alarm, idziemy dalej.

W oddali jak pieśń pogrzebowa rozbrzmiewa róg mgłowy. (...) Róg ryczy po raz drugi, a potem po raz trzeci. Oznacza to, że udało się podłożyć wszystkie trzy bomby w wyznaczonych miejscach. Za godzinę wybuchną i rozpęta się piekło.

...Godzinę?

...Macie jedną, jedyną szansę na przeprowadzenie największej akcji w historii RO – i nie tylko sygnalizujecie wrogom, gdzie jesteście (dajcie spokój, nie wierzę, że te tumany miały wystarczająco dużo rozsądku, by nadać sygnał z innego miejsca niż to, w którym została podłożona bomba), ale w dodatku nastawiacie je tak, żeby przeciwnik – którym, tak tylko przypomnę, są zorganizowane siły zbrojne plus zapewne armia ochotniczych Jadź - miał sześćdziesiąt minut na ich rozbrojenie?!

...Mam dziwne wrażenie, że uczęszczaliście na kurs urządzania zasadzek w Akademii Volturi.

A zatem mam tylko godzinę na odnalezienie Grace — i nie mam pojęcia, od czego zacząć.

Proponowałabym Krypty, względnie sierociniec.

A swoją drogą...Leno, serio? W mieście toczy się regularna wojna, za godzinę jego część – w zależności od mocy ładunku wybuchowego, może nawet całkiem spora – zniknie z powierzchni Ziemi, masz naoczny dowód, że twoja rodzina została uznana za bandę przestępców...i NADAL myślisz tylko i wyłącznie o uratowaniu Grace? Nikt więcej nie zasługuje na twoją troskę?

Nie Jenny – dziecko niewiele starsze od Grace – której zabawy na podwórku wspominałaś zaledwie przed chwilą?

Nie Carol, ciotka, która przygarnęła cię pod swój dach, wychowywała, karmiła i robiła wszystko, co w jej mocy, żebyś dobrze wypadła na ewaluacji/przed przyszłym mężem i tym samym miała szanse na porządne życie?

Nie William, który utrzymywał cię bez słowa przez te wszystkie lata, choć technicznie rzecz biorąc nie jesteście nawet spokrewnieni?

Nie Rachel, twoja niegdyś ukochana siostra, która mimo zabiegu starała się utrzymywać z tobą kontakt i która robiła wszystko, co w jej mocy, żeby powstrzymać cię przed, jej zdaniem, najgorszym możliwym losem?

Skąd w ogóle ta obsesja na punkcie Grace? W „Delirium” dziewczyny mają może ze trzy wspólne sceny, a Lena traktuje córkę kuzynki bardziej jak urocze, choć mało bystre zwierzątko, niż pełnoprawną istotę ludzką. W momencie, gdy planowała romantyczną ucieczkę z PŚ, Lena zdawała się w ogóle nie zaprzątać sobie głowy faktem, że jej decyzja zrujnuje małej perspektywy na przyszłość. Troska Leny o Grace załącza się wyłącznie w dogodnych dla fabuły, dramatycznych momentach (patrz: porównania z Blue). Przez lwią część akcji panna Haloway zdaje się w ogóle nie pamiętać, że na świecie istnieje ktokolwiek poza jej tru loffami.

Za plecami słyszę trzask zamykanej okiennicy. Odwracam się w samą porę, żeby zobaczyć przez sekundę bladą, okrągłą, smutną twarz — to chyba pani Hendrickson. Jedno jest pewne: muszę stąd uciekać.

Ha, a zatem nie wszyscy mają jednak pochowane w skarpecie środki na czarną godzinę w postaci sąsiadów – wywrotowców.

Spuszczam głowę, pośpiesznie ruszam dalej i skręcam w pierwszą lepszą uliczkę między budynkami. Poruszam się teraz na oślep, z nadzieją, że stopy same poprowadzą mnie w dobrym kierunku.

...Leno, obawiam się, że to nie najefektywniejsza metoda.

Grace, gdzie jesteś? — krzyczę w głowie tak głośno, że słowa te zagłuszają wszystko inne, w tym dźwięk nadjeżdżającego samochodu.

Wiecie co? Mieliśmy już w historii naszych analiz najróżniejsze cielesne anomalie, ale wydający rzeczywiste dźwięki głos wewnątrz czyjejś głowy jeszcze nam się nie trafił. Może Lena naprawdę jest mutantem i stąd ta niesamowita wytrzymałość?

Pojawia się znikąd: dyszący silnik, oślepiające światło odbijające się od szyby, pisk opon. A potem ból, wyrzuca mnie w górę i myślę: to już koniec. Widzę niebo wirujące nad moją głową, uśmiechniętą twarz Aleksa — i nagle zderzam się z twardym chodnikiem.

Biedny Julek, najwyraźniej nie zasłużył nawet na ćwierćsekundową klatkę w montażu życiowych wspomnień.

Lena jest poturbowana, ale – cóż za niespodzianka – poważniejszych urazów brak:

Dla pewności poruszam rękami i nogami. To cud, że nie uderzyłam się w głowę.

Szczerze wątpię, czy nawet w takim wypadku poczułabyś coś gorszego niż chwilową migrenę.

Lenę przejmują smutni panowie w garniturach, ta zaczyna gryźć, kopać i pluć, ale dociera do niej, że jej wysiłki nie na wiele się zdadzą, gdy jeden z mężczyzn wyciąga spluwę.

Wybacz mi, Alex. I ty też, Julianie. Przepraszam. Wybacz mi, Grace.

Ojej, patrzcie! Julek jednak nie wyparował jeszcze do końca ze wspomnień Leny. Mam wprawdzie przykre wrażenie, że proces myślowy naszej bohaterki wyglądał w tym momencie następująco: Plastikowa Simorośl <3 <3 <3 => PŚ i bitwa o moje serce => z Julianem => a, faktycznie, jest jeszcze taki Julian - ale lepsze to, niż nic.

Stójcie!
Otwieram oczy. Z samochodu wychodzi dziewczyna. Ubrana jest w białą muślinową suknię ślubną. Włosy ma starannie zaczesane w kok, a bliznę po zabiegu podkreślono makijażem, dzięki czemu wygląda nieco jak kolorowa gwiazda tuż pod jej lewym uchem.

To dosyć ciekawa wzmianka, bo sama Hana nie wspominała nic o tej części przygotowań do ślubu. Czy malowanie blizny jest zatem kulturową normą wśród wyleczonych, na tyle oczywistą, że nawet nie zasługuje na wspomnienie w tekście, czy też jest to pomysł panny Tate (lub raczej jej narzeczonego), który ma na celu podkreślenie znaczenia remedium i roli Hargrove'a w utrzymaniu porządku w Nowym, Wspaniałym Świecie?

A potem jej wzrok spoczywa na mnie i czuję szarpnięcie w żołądku. Ziemia się pode mną otwiera. Ledwo mogę ustać na nogach.
Lena — mówi spokojnie. To raczej stwierdzenie, niż powitanie.
Nie mogę wydusić z siebie słowa. Nie jestem w stanie wypowiedzieć jej imienia, mimo że rozlega się krzykiem w mojej głowie.
Hana.



Przeskok, po którym okazuje się, że Lena została usadzona w aucie obok Hany:

Dokąd jedziemy?
Hana odwraca się w moją stronę. To pierwsze słowa, jakie udało mi się do niej wypowiedzieć. Przez chwilę jej mina wyraża zaskoczenie, ale i coś jeszcze. Zadowolenie? Trudno powiedzieć. Jej mimika jest inna niż dawniej, nie jestem już w stanie odczytać jej twarzy.
Do mojego domu — odpowiada po chwili.

I co, ani Tony, ani goryle Freda nie mają żadnych obiekcji, żeby wieźć brudnego Odmieńca do rezydencji ich szefa, zaciekłego wroga rewolucji? Ja wiem, że do złożenia przysięgi brakło naszym gołąbkom zaledwie klika sekund, ale choćby nawet Hana była już panią Hargrove w świetle prawa, nie wyobrażam sobie, żeby Fred pozwolił swoim przydupasom na słuchanie tych rozkazów małżonki, które byłyby wybitnie nie po jego myśli.

Lena zaczepnie pyta, czy Hana zamierza ją wydać; ta potwierdza, ale panna Haloway widzi na jej twarzy ślad wahania.

Jakby dawna Hana wyglądała spod tej lśniącej nowej maski. To znowu wywołuje u mnie skurcz żołądka. Nagle ogarnia mnie chęć, by zarzucić jej ręce na szyję, wdychać jej zapach — dwa muśnięcia wanilią na łokciach oraz jaśminu na szyi — i wyznać, jak bardzo za nią tęskniłam. Akurat wtedy dostrzega, że się w nią wpatruję i zaciska usta w sztywną linię, ja zaś przypominam sobie, że dawna Hana odeszła. Pewnie nawet pachnie inaczej. Nie zapytała ani razu, co się ze mną działo, gdzie byłam przez cały ten czas, jak to się stało, że znowu jestem w Portland, umazana krwią i w ubraniu pokrytym błotem. Ledwie na mnie spogląda, a jeśli już, to z obojętną ciekawością, jak na dziwny okaz zwierzęcia w ZOO.

To jest jeden z tych fragmentów, które przemawiają do mnie jako do czytelnika znacznie bardziej, niż wszystkie sceny bieda-rewolucji i trójkąty miłosne razem wzięte. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że ta seria mogłaby być naprawdę niezła, gdyby zamiast idiotycznych planów Raven i spółki i toksycznego PŚ zaserwowano nam historię o dwóch przyjaciółkach, które dokonują odmiennych życiowych wyborów i próbują odnaleźć do siebie powrotną drogę, jednocześnie obstając przy obranej ścieżce.

Spodziewam się, że skręcimy w stronę West Endu, ale zamiast tego wyjeżdżamy z półwyspu. Hana musiała się przeprowadzić. Domy tutaj są nawet większe i okazalsze niż w jej dawnej dzielnicy. W sumie nie powinnam być zaskoczona. Tego nauczyłam się w ruchu oporu. W remedium chodzi o kontrolę. Chodzi o utrzymanie status quo. Bogaci stają się jeszcze bogatsi, podczas gdy biedni gnieżdżą się w ciasnych mieszkaniach przy wąskich uliczkach i wmawia im się, że są chronieni, a za posłuszeństwo obiecuje się nagrodę w niebie.

Primo: Naprawdę chciałabym się dowiedzieć, jak wygląda wizja nieba w tym śmiesznym świecie, gdzie modlitwa do atomu przeplata się ze szkołami, którym nadaje się imiona świętych.

Secundo: Nie bardzo rozumiem to filozofowanie Leny. Tak, bogaci po ślubie są nadal bogaci...no bo...tak jakby...ewaluacja wiąże cię z osobą o podobnych zarobkach. Jakim cudem dopiero teraz dotarła do ciebie ta oczywista prawda? To przecież nie jest „Nowy, wspaniały świat”, gdzie niższym kastom wmawia się, że są tam, gdzie być powinni; od dzieciństwa wiedziałaś, że masz przekichane z racji rodzinnych koneksji i jesteś przy Hanie niczym uboga krewna.

Miga mi przed oczami znak uliczny: Essex Street. Mój żołądek skręca się gwałtownie. Essex Street 88 to miejsce, gdzie Pippa podłożyła bombę. Ile minęło od ryku syreny? Dziesięć minut? Piętnaście?

No to jeszcze raz:




No, ale chyba wyjaśniło się przynajmniej, dlaczego bomby mają ustawiony późniejszy czas wybuchu – rebelianci zapewne wyliczyli sobie, że tyle czasu zajmie Fredziowi powrót do domu...

...co wygląda mi na plan Raven, bowiem podobnie jak przy akcji Fineman, ilość zmiennych, które muszą się ułożyć dokładnie pod widzimisię bojowników jest przeraźliwie wielka – zaczynając od samego założenia, że Fred w momencie ataku jak gdyby nigdy nic uda się do swojej chaty, miast wysłać wojsko, porządkowych i oddział ninja, by dokładnie przeszukali jego hacjendę, zanim postawi tam nogę...gdzieś za dwa dni, bowiem do tego czasu uda się do specjalnie zaprojektowanego schronu.

Samochód zwalnia i zatrzymuje się przed bogato zdobioną bramą. Kierowca opuszcza szybę, by wstukać na klawiaturze kod, a brama otwiera się z brzękiem. To mi przypomina dom Juliana w Nowym Jorku.

Ojej, patrzcie, już druga z kolei wzmianka o Juleczku, i to bez czającego się w tle widma Plastikowej Simorośli...

Znów zdumiewa mnie fakt, że cała ta energia jest do dyspozycji tylko garstki ludzi.

...co miało na celu wyłącznie przypomnienie, że Julek wychował się w burżujskim domu i był częścią systemu uciskającego większość obywateli. Wszystko w normie, idziemy dalej.

Hana wciąż spogląda niewzruszenie za okno, a mnie ogarnia nagła chęć, by walnąć pięścią w jej odbicie w szybie. Ta dziewczyna nie ma pojęcia, jaki naprawdę jest świat. Nigdy nie zaznała głodu ani niedostatku, chłodu czy najdrobniejszych niewygód. Nie mogę się nadziwić, że kiedykolwiek była moją najlepszą przyjaciółką. Przecież zawsze żyłyśmy w dwóch różnych światach. Byłam po prostu na tyle naiwna, by myśleć, że to nie ma znaczenia.

To dobry fragment; z jednej strony bardzo pasuje on do narratora pierwszoosobowego (a więc nieobiektywnego), bo dla Leny, która tyle wycierpiała przez te kilka miesięcy, żyjąca w luksusach Hana musi być obecnie symbolem wszystkiego, co najgorsze w remedium, z drugiej – dzięki temu, że siedzieliśmy przez cały ten czas w głowie Hany wiemy, że Lena nie ma racji co do beztroskiego życia panny Tate. Gdyby tylko książki YA zawierały więcej takich scen, gdzie czytelnik wiedziałby, że poglądy Mary Sue nie równają się w oczach autora prawdzie objawionej, ten gatunek czytałoby się dużo bardziej bezboleśnie.

Za szybą widzę wysoki żywopłot po obu stronach krótkiego podjazdu prowadzącego do ogromnej willi, większej niż wszystkie, które widziałam do tej pory. Nad frontowymi drzwiami wisi numer.
88.
Na chwilę ciemnieje mi w oczach. Mrugam powiekami, lecz numer nie znika. Essex Street 88. Bomba jest właśnie tu.

...Leno, NO BEZ JAJ. Już sam fakt, że najwyraźniej nie skojarzyłaś rebelii w dzień ślubu Hargrove'a z atakiem na jego dom jest bezsensowny – naprawdę mam uwierzyć, że nie załapałaś również tego, że Hana ma na sobie suknię ślubną, a była wszak zaręczona z następcą burmistrza?!

To przecież bez sensu. Inne bomby zostały podłożone w centrum miasta, w strategicznych miejscach, tak jak to było parę miesięcy temu.

Poddaję się. Nie wierzę, że to mówię, ale Raven i reszta towarzystwa mieli rację: dopuszczanie tej dziewczyny do narad RO nie miałoby większego sensu, bo jej wkład merytoryczny byłby więcej niż skromny.

...No, chyba że Lena nie może uwierzyć w to, że ktokolwiek podłożyłby bombę pod dom wysokiego urzędnika w momencie, gdy miasto znajduje się pod ostrzałem, bo jest oczywiste, że facet już dawno został zabrany w bezpieczne miejsce i nikt nie będzie ryzykował wpadnięcia w zasadzkę (zwłaszcza, że willa najwyraźniej nie była pilnowana), w takim układzie zwracam honor.

Mieszkasz tutaj? — pytam Hanę. Wysiada z samochodu z tym samym irytującym spokojem, jak gdybyśmy udawały się na spotkanie towarzyskie. Znowu przez chwilę dostrzegam na jej twarzy wahanie.
To dom Freda — mówi. — Chyba mogę powiedzieć, że teraz i mój. — Kiedy dalej wpatruję się w nią pytająco, wyjaśnia: — Freda Hargrove'a. Jest teraz burmistrzem.
Zupełnie zapomniałam, że Hana została sparowana z Fredem Hargrove'em. Dotarły do nas informacje, że jego ojciec zginął podczas Incydentów. Najwyraźniej Fred zajął miejsce ojca.

...Co?

...Znaczy...mam rozumieć, że... Lena NIC nie wiedziała?

Zdaję sobie sprawę, że panna Haloway miała ostatnimi czasy wiele na głowie, ale ciężko mi uwierzyć, by zupełnie umknęło jej, kto został przypisany jej kumpeli w ewaluacji; Hana nie tylko była jedną z najważniejszych dla niej osób, ale w dodatku burmistrz w Oliverversum ewidentnie zajmuje prominentne miejsce w galerii mieszkańców – wystarczy przypomnieć sobie te tłumy paparazzi na ślubie Hany, oraz wcześniejsze wywiady i sesje zdjęciowe. To nie jest zwykły syn szeregowego polityka, Hargrove zdaje się na skali popularności znajdować gdzieś bliżej naszych grubych ryb w rodzaju latorośli prezydenta USA – ciężko mi uwierzyć, by wiadomość, że przyjaciółka złapała tak świetną partię nie zapisała się gdzieś na obrzeżach świadomości Leny. Ale niech tam, załóżmy już nawet, że faktycznie wyleciało jej to z głowy...

...Leno? Jakim cudem nie wiesz, kto obecnie rządzi w Portland?

Jesteś buntowniczką walczącą z systemem. RO nie pozwoliło ci wprawdzie uczestniczyć w kluczowych naradach, ale nie ma siły, by nie podzielili się z tobą przynajmniej ogólnym zarysem planu – chociażby dlatego, że musieli też przekazać coś tym milionom żebraków, którzy ruszyli z wami do ataku. I mam rozumieć, że nigdy, w żadnym kontekście nie padło nazwisko Hargrove'a? Jak to w ogóle jest możliwe? Naprawdę miałaś tak wielkiego pecha, by słyszeć tylko określenia w rodzaju „burmistrz” - i ani razu nie dopytałaś, KTO obecnie zarządza Portland, skoro Hargrove senior już nie żyje?

Kochani, naprawdę, pomyślcie o tym przez chwilę. Lena udała się na tę olbrzymią akcję, będącą zwieńczeniem serii, najwyraźniej nie wiedząc NIC – ani dlaczego wybrali taki dzień (ślub Freda i Hany), ani kto zajmuje stołek burmistrza Portland i jest odpowiedzialny za najnowsze obostrzenia w rodzaju wzmocnionego muru (Hargrove), ani nawet, pod jakimi konkretnie obiektami zostaną podłożone bomby (znała adres, jakimś cudem nie znając celu). Narratorka i główna bohaterka serii bierze udział w epickiej walce, najwyraźniej nie do końca wiedząc w ogóle, O CO walczy - pomijając, rzecz jasna, znalezienie tej części rodziny, która w jej mniemaniu zasługuje na ratunek.

Panie i panowie – nasza heroina.

Teraz już wiem, dlaczego bombę podłożono w jego domu. Nie ma nic bardziej symbolicznego niż uderzenie w samego przywódcę.



Lena wysiada z samochodu i obserwuje otoczenie, próbując wymyślić sposób na wydostanie się z domu, nim wybuchnie bomba; wie, że zwykła ucieczka nie ma sensu, bo ochroniarze natychmiast nafaszerowaliby ją ołowiem.

Hana pierwsza wchodzi na ganek. Czeka, zwrócona do mnie plecami, aż jeden z ochroniarzy otworzy drzwi. Zalewa mnie fala nienawiści do tej zepsutej, rozpieszczonej dziewczyny, do tych jej nieskazitelnych białych obrusów i ogromnych pokoi.

To jest kolejny ciekawy fragment: Lena, stojąca po „właściwej” stronie konfliktu, stronie miłości, od początku rozdziału dyszy nienawiścią do Hany – a właściwie jej luksusowego świata. Zauważcie, że nie ma tu ani słowa o tym, że Hana związała się z okrutnikiem, że wspiera niesprawiedliwy system, że stoi po stronie wroga; jak dotąd cała złość Leny była skierowana w stronę stylu życia dawnej przyjaciółki – jej pięknego domu, braku zmartwień, wszelkich udogodnień. Lena brzmi tu mniej jak wojowniczka o wolność, a bardziej jak osoba podświadomie żałująca ścieżki, którą wybrała i którą trawi zwykła zawiść. Z drugiej strony mamy Hanę, która mimo bycia prawie-żoną lokalnego zamordysty i osobą wyleczoną, traktuje Lenę chłodno, ale grzecznie, nie pozwala zrobić jej krzywdy i zabiera do siebie do domu. Jestem bardzo ciekawa, czy był to celowy zabieg autorki, ale jeśli tak, to przykro mi stwierdzić, że mocno poniewczasie; jesteśmy już na finiszu, za nami niemal trzy książki wysławiania pod niebiosa siły miłości i traktowania z góry wyleczonych – ciężko mi uwierzyć, że na tym etapie Oliver próbuje zadawać egzystencjalne pytania o to, które nastawienie (przeżywanie wszystkiego, od miłości po nienawiść, czy raczej bezpieczna obojętność) jest tym właściwym, skoro od początku serii wali się nas po głowie argumentami, jak to uczucie do PŚ jest najlepszym, co spotkało Lenę w życiu. Żeby nie było – bardzo ucieszyłabym się, gdyby okazało się, że autorka faktycznie próbuje dodać w końcu trochę odcieni szarości do tej szachownicy, ale niestety, trzeba to było zrobić gdzieś na etapie wprowadzenia na scenę nieszczęsnego Przegrywa Briana, aby ów motyw faktycznie mógł wywrzeć wrażenie na czytelniku i zmusić go do zastanowienia się nad kwestią wyboru między wolnością i spokojem.

Hana prowadzi Lenę przez luksusowe wnętrza do kuchni:

Ochroniarze wchodzą za nami. Hana odwraca się w ich stronę.
Zostawcie nas - mówi. (…) Ochroniarz prowadzący samochód - ten, który trzymał mnie wcześniej za szyję - próbuje protestować, ale Hana ucisza go szybko.
Powiedziałam, że macie nas zostawić. — Przez chwilę brzmi jak dawna Hana. Ma po królewsku uniesioną głowę, a w jej oczach widzę hardość. — I zamknijcie za sobą drzwi.
Ochroniarze wychodzą niechętnie. Czuję ciężar ich spojrzeń i wiem, że gdyby nie Hana, byłabym już martwą.

A słuchają się jej, ponieważ...?

Powtórzę: Hana nadal nie jest żoną Freda, a choćby i była – nie ona tu rządzi. Nawet, jeśli goryle i kierowca Freda nie zdają sobie w pełni sprawy ze stosunku pryncypała do swojej wybranki, mało prawdopodobne jest, by niczego się nie domyślali, biorąc pod uwagę losy jego byłej małżonki i mroczne zatrzymywanie się na pogaduszki w bocznych alejkach. Zdanie Hany powinno ich obchodzić o tyle, o ile nie koliduje ono z rozporządzeniami szefa, a nietrudno się domyślić, co Fred powiedziałby na goszczenie u siebie jednego z rewolucjonistów.

...W sumie, jak już przy tym jesteśmy – dlaczego nikt nadal nie powiadomił Fredzia, co się dzieje? Myślałby kto, że to byłby priorytet dla Tony'ego i reszty bandy tuż po złapaniu Leny.

Gdy już znikają, Hana przez chwilę spogląda na mnie w milczeniu. Nie jestem w stanie rozszyfrować wyrazu jej twarzy. Wreszcie odzywa się:
Strasznie wychudłaś.
Mam ochotę wybuchnąć śmiechem.
Wyobraź sobie, że większość restauracji w Głuszy jest zamknięta. A dokładniej mówiąc, zbombardowana. — Nie przejmuję się tym, że mój głos kipi od złości.

— Ale... Hana zamrugała powoli, wpatrując się z niedowierzaniem w rozmówczynię. Przecież żyłaś w lesie, prawda? Zenobiusz, szwagier Jadwigi i leśnik, przygotował Fredowi kompleksowy raport z obecnego stanu flory i fauny w Głuszy. Jakim cudem głodowaliście w tak sprzyjających okolicznościach przyrody?

Hana każe Lenie usiąść, ta robi to niechętnie, obawiając się powrotu ochroniarzy, ale w myślach nerwowo odlicza minuty pozostałe do wybuchu.

Gdy siadam, Hana odwraca się i znika na tyłach kuchni, gdzie ciemna jama za lodówką wskazuje na spiżarnię. Zanim jestem w stanie pomyśleć o ucieczce, Hana wyłania się z powrotem, niosąc w ręku bochenek chleba owinięty w ściereczkę. Staje przy ladzie i kroi go na grube pajdy, po czym smaruje go obficie masłem i układa w stos na talerzu.

Chleb z masłem to raczej nędzny posiłek (zwłaszcza, że akurat w tej spiżarni pyszności z pewnością nie brakuje), a jednocześnie wielu wyleczonych z pewnością uznałoby, że Odmieniec nie zasługuje nawet na tyle. Muszę powiedzieć, że pomimo wymienionych wcześniej zgrzytów dzisiejszy rozdział jest tym, który podoba mi się chyba najbardziej w całej serii, bo pełno tu takich drobiażdżków, niedopowiedzeń, które zostawiają czytelnikowi miejsce na własną interpretację, zamiast wbijać mu do głowy jedyną słuszną narrację na temat siły miłości i bezmyślnych zombie, co to zamiast Tru Loff wybrały złą ścieżkę remedium.

A potem podchodzi do zlewu i moczy ścierkę. Gdy obserwuję ją, jak się odwraca w stronę kranu, z którego płynie parująca woda, odczuwam zazdrość. Już wieki nie brałam porządnego prysznica i nie myłam się w czymś innym niż zimne rzeki.

I znów: co boli Lenę? Fakt, że ten przepych, to bogactwo, jest zbudowane na czymś nieszczęściu – biedniejszych obywateli Portland, ale i Odmieńców, którzy za swoje wartości muszą płacić wygnaniem? Nie – to, że zombie-Hana ma ciepłą wodę, a ona, bojowniczka o miłość, kąpie się w lodowatych strumykach. Wielkie ideały zostają przykryte zwykłą zazdrością o czyjeś wygodniejsze życie i podoba mi się ten wątek, pokazujący, że przekonania często przegrywają z ludzką fizjologią, żalem, zmęczeniem – czy może raczej podobałby mi się, gdybym miała zupełną pewność, że autorce faktycznie chodzi o to, a nie o wzbudzenie w nas współczucia ku naszemu specjalnemu płatkowi śniegu, który tyle wycierpiał w imię miłości. Oliver, daję ci kredyt zaufania, nie spier*** tego.

Hana podaje Lenie ścierkę, abo mogła wytrzeć sobie twarz i ręce, po czym stawia przed nią chleb i wodę i zachęca do posilenia się. Panna Haloway próbuje udawać, że nie jest głodna, ale Hana szybko rozpoznaje blef.

Dlaczego to robisz? — pytam ją. Hana otwiera usta, po czym znowu je zamyka.
Ponieważ byłyśmy przyjaciółkami - odpowiada wreszcie.
Byłyśmy — powtarzam z naciskiem. — Teraz jesteśmy wrogami.
Naprawdę? — Hana wygląda na zaskoczoną moimi słowami, jak gdyby taka myśl nigdy nie przyszła jej do głowy. Kolejny raz czuję zażenowanie i świdrujące poczucie winy. Coś tu nie gra. Szybko jednak tłumię te uczucia.

To kolejny ciekawy pomysł – jak na kwestię my/oni patrzy RO, a jak szary obywatel po zabiegu – ale niestety, w tym wypadku Oliver trochę przedobrzyła z tym relatywizmem moralnym: po pierwsze, Hana jest partnerką pana „wybuduję wielki mur i zabiorę wszystkim żarówki”, więc doskonale wie, jak ludzie z jej kręgu społecznego zapatrują się na Odmieńców, a po drugie – jej ostatni monolog wewnętrzny zakończył się nienawistną tyradą w stronę potrąconej dziewczyny. Fakt, że rozmawia z Leną, mógł oczywiście ugasić sporą część owego gniewu, ale koncept wrogości jako takiej nie powinien Hany specjalnie zaskakiwać.

Hana odwraca się do okna, aby Lena mogła spałaszować jedzonko w spokoju, po czym nakierowuje rozmowę na temat PŚ:

Przykro mi z powodu Aleksa — odzywa się wreszcie, wciąż odwrócona do mnie plecami. Żołądek skręca mi się nieprzyjemnie. Za dużo zjadłam i za szybko.
Nie zginął — mój głos rozlega się w kuchni zbyt donośnie. Nie wiem, dlaczego chcę jej o tym powiedzieć. Pragnę jednak, by wiedziała, że jej strona, jej ludzie, nie wygrali, nie w tym przypadku. A przynajmniej nie do końca. Odwraca się w moją stronę.
Co?
Nie zginął — powtarzam. — Został wtrącony do Krypt.
Hana krzywi się, jak gdybym ją spoliczkowała.

To, że Hana nie wiedziała o aresztowaniu Plastikowej Simorośli nie jest bynajmniej dziwne, ale zastanawia mnie, czy przez biurko Freda nie powinna była przejść lista osobników, którzy zwiali z Krypt po pamiętnym wybuchu; oczywiście, Hanie nadal nic do tego, ale ciekawi mnie, jaki właściwie jest oficjalny status liściostwora – zaginiony w akcji, martwy na skutek bomby?

Hana oznajmia, że widziała ubiegłej nocy gościa podobnego do PŚ, ale najwidoczniej były to przewidzenia; Lena uściśla, że jej lubego od dawna nie ma już w Kryptach i wstępuje w nią nadzieja, że być może nasza obrażona primabalerina nadal kręci się po okolicy i uda się ją odnaleźć. Panna Haloway układa w głowie plan – nie czuje się na siłach zaatakować Hanę, zwłaszcza, że hałas zaalarmowałby ochroniarzy, ale może uda jej się uciec:

Jeśli jednak uda mi się wywabić ją z kuchni chociaż na kilka sekund, wybiję krzesłem okno, przebiegnę przez trawnik i może zgubię ochroniarzy między drzewami. Ogród pewnie wychodzi na inną ulicę. Jeśli nie, zrobię pętlę i wrócę na Essex Street. To długa trasa, ale nie mam wyboru.

Wszystko fajnie, nie bardzo jednak rozumiem, dlaczego zakładasz, że Hana wychodząc z kuchni nie zawołałaby któregoś z goryli, żeby cię przypilnował.

Lena odlicza czas pozostały do wybuchu i poci się ze zdenerwowania, aż tu wtem! Hana wyznaje jej prawdę: to ona doniosła porządkowym o tym, że Lena i PŚ zamierzają uciec.

Przepraszam. Byłam zazdrosna.
Nie mogę wykrztusić słowa. Czuję, jakbym przedzierała się przez mgłę.
Zazdrosna? — udaje mi się wyrzucić z siebie po chwili.
Pragnęłam... pragnęłam tego, co miałaś z Aleksem. Czułam się zagubiona. Nie wiedziałam właściwie, co robię.

Co by nie mówić o tym wątku, zawsze można pocieszać się faktem, że Hana była zazdrosna o uczucie, którym ktoś obdarzył jej BFF, nie zaś o samego tru loffa, albowiem dalibóg, ta seria jest już wystarczająco problematyczna bez przyjaciółek wbijających sobie nóż w plecy w imię toksycznego, narcystycznego buca.

A teraz...wiecie co, zacytuję Wam ten fragment w całości:

Odczuwam mdłości, jak gdyby mną kołysało. To nie ma żadnego sensu. Hana — złotowłosa Hana, moja najlepsza przyjaciółka, odważna i nieustraszona. Ufałam jej. Kochałam ją.
Byłaś moją najlepszą przyjaciółką — mówię z niedowierzaniem.
Wiem. — Znowu wygląda na zakłopotaną, jak gdyby próbowała sobie przypomnieć znaczenie tych słów.
Przecież miałaś wszystko. — Mój głos unosi się mimowolnie. Gniew kotłuje się we mnie, przedziera się na powierzchnię jak lawa. — Wspaniałe życie. Najlepsze stopnie w szkole. Wszystko. — Wskazuję na nieskazitelną kuchnię, na słońce rozlewające się po marmurowych blatach jak roztopione masło. — A ja nie miałam nic. On był dla mnie wszystkim. Moją jedyną... — Ogarniają mnie mdłości i robię krok do przodu, zaciskając pięści, oślepiona gniewem. — Dlaczego nie pozwoliłaś mi się tym cieszyć? Dlaczego musiałaś mi to odebrać? Dlaczego zawsze bierzesz wszystko?
Powiedziałam ci już, że przepraszam — powtarza Hana mechanicznie. Mam ochotę roześmiać się jej w twarz. Mam ochotę płakać albo wydrapać jej oczy.

To jest właśnie powód, dla którego patrzę na ten rozdział łaskawszym okiem, niż na większość pozostałych w tych książkach: mało co wychodzi Oliver tak dobrze, jak oddawanie skomplikowanej (już nie) przyjaźni. Czuć tu tę rozpacz i poczucie zdrady Leny (a także pewne resentymenty, którym Lena ewidentnie dopiero teraz daje wypłynąć na powierzchnię), a także poczucie winy Hany – przytłumione przez remedium, ale jednak obecne; w pominiętym przeze mnie fragmencie Lena zauważa, że jej rozmówczyni wyraźnie odczuwa ulgę po zrzuceniu z siebie ciężaru tajemnicy.
Oliver, serio, po co było wciskać miłosne figury geometryczne, toksyczne postaci i bezsensowne plany rebelianckie? Miałaś szansę na stworzenie czegoś autentycznie niezłego, gdybyś tylko ograniczyła tę historię do tematu „przyjaźń w czasach remedium”.

Przytłoczona Lena wymierza Hanie policzek:

Jej twarz natychmiast czerwienieje. Ale Hana nie krzyczy. Nie wydaje z siebie żadnego dźwięku. W tej ciszy słyszę własny oddech — rwący i rozpaczliwy. Do oczu napływają mi łzy. Jestem wściekła, jest mi wstyd i mdli mnie jednocześnie. Hana odwraca się powoli, by na mnie spojrzeć. Wygląda niemal na smutną.
Zasłużyłam na to — mówi.
Nagle czuję się straszliwie wyczerpana. Ciężko mi się utrzymać na nogach. Jestem zmęczona całą tą agresją zarówno z mojej strony, jak i ze strony innych. Co to za dziwny świat, w którym ludzie pragnący po prostu kochać zostają zmuszani do walki. Co za przewrotna natura życia.
Czułam się po tym okropnie — tłumaczy Hana głosem niewiele głośniejszym od szeptu. — Powinnaś to wiedzieć. To dlatego pomogłam ci w ucieczce. Czułam... — Hana szuka odpowiedniego słowa — wyrzuty sumienia.
A teraz to co? — pytam.
Hana wzrusza ramionami.
Teraz jestem wyleczona — odpowiada. — Jest inaczej.
Jak bardzo inaczej?
Przez ułamek sekundy pragnę — bardziej niż czegokolwiek innego, bardziej niż powietrza — cofnąć czas i zostać tu z nią, żeby laser zatopił się i w mój mózg.

I znów: to jest naprawdę dobre podejście do tematu. Wreszcie, WRESZCIE, ktoś nie będący mini-złolem (patrz: Lu) w chwili rozpaczy zaczyna się zastanawiać, czy jednak mimo wszystko nie podjął złego wyboru, czy życie bez emocji nie byłoby lepsze. Problem w tym, że już za późno: jesteśmy po Dramatycznym Liście Plastikowej Simorośli, po licznych peanach na cześć miłości, a w dodatku wiemy, że Hana tak naprawdę wcale nie jest spokojna i remedium nie uratowało jej przed strachem, smutkiem, wyrzutami sumienia. Ten wątek wybrzmiałby znacznie lepiej, gdyby znalazł się gdzieś w połowie drugiego tomu, miast na ostatniej prostej przed wielkim finałem.

Hana tłumaczy, że jej uczucia są przytłumione, porównuje to do bycia pod wodą:

Już nie muszę nikogo słuchać. — W jej głosie pobrzmiewa coś dziwnego, niemal triumfalnego. Gdy na nią spoglądam, uśmiecha się. Zastanawiam się, czy myśli o kimś konkretnym.

Muszę przyznać, że trochę nie ogarniam, skąd wzięła się ta nagła pewność siebie Hany; wciąż tkwi w związku z przemocowcem, który trzyma ją w szachu, a gdy w końcu uda im się dokończyć ceremonię, jej wolność stanie się wspomnieniem przeszłości.

Rozlega się dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi, a potem warkliwy męski głos. Twarz Hany się zmienia. W jednej chwili znowu poważnieje.
To Fred - stwierdza.

...

...Fred tu jest.

Fred Hargrove, facet, który znajduje się na celowniku siejących zamęt w mieście buntowników – tych samych buntowników, którzy w swoim czasie wysadzili w powietrze Krypty – jak gdyby nigdy nic wrócił do swojego domu.

Nie wysyłając uprzednio komandosów, żeby przeczesali budynek od strychu po piwnicę.

...On chyba też ma dosyć przebywania w tym uniwersum.

Okazuje się, że Fredzio udał się do gabinetu, więc Hana każe zwiewać byłej przyjaciółce:

Tylne drzwi prowadzą na werandę. Stamtąd przez ogród wyjdziesz na Dennett Street. A ona zaprowadzi cię z powrotem do Brighton Avenue.

A żaden przydupas Fredzia oczywiście nie pilnuje willi z zewnątrz, bo i po co.

Szybko - dodaje. — Jeśli cię zobaczy, zabije cię.

Skoro Hana jest tak głęboko przekonana co do stanowiska narzeczonego w tej sprawie, to ponawiam pytanie: dlaczego Tony i reszta brygady spokojnie słuchali instrukcji Hany, co do których było wiadomo, że spotkają się z furią zwierzchnika? Oni też chcą się jak najszybciej wymiksować z tego cyrku? Rozumiem, dlaczego nie ubili Leny na miejscu – Hana, było nie było, jest także uprawniona do wydawania im poleceń, robienie jej kompletnie wbrew byłoby przegięciem w drugą stronę – ale jednak ich lojalność powinna leżeć twardo po stronie Freda i któryś z nich powinien był uprzeć się, że nie zostawi Hany samej z Odmieńcem, chociażby ze względów bezpieczeństwa.

Dlaczego? — pytam. — Dlaczego mi pomagasz?
Hana znowu się uśmiecha, ale jej oczy pozostają mętne i nie do odczytania.
Sama to powiedziałaś. Byłam twoją najlepszą przyjaciółką.
Nagle wraca mi cała energia. Hana mnie wypuści. (…) Już mam ją minąć, kiedy się zatrzymuję. Jaśmin i wanilia. Wciąż używa tych perfum. A więc jednak pachnie tak samo.
Hana - odzywam się. Stoję tak blisko niej, że widzę złoto przetykające błękit jej oczu. Oblizuję nerwowo usta. — Tu jest bomba. (…) Wynieś się stąd jak najszybciej, okej? Uciekaj stąd. — Wiem, że weźmie też ze sobą Freda i cały nasz wysiłek pójdzie na marne, ale mam to gdzieś. Kochałam kiedyś Hanę, a do tego teraz mi pomaga. Jestem jej coś winna.

Serio, Team Halena.

Lena uściśla, że do wybuchu zostało jakieś dziesięć – piętnaście minut i już ma opuścić dom, kiedy Hana przekazuje jej niespodziewaną informację:

Grace mieszka na Deering Highlands. Wynnewood Road 31. Tam się przeprowadzili.

Primo: Zwróćcie uwagę na pogrubienie. Sama nie wiem, czy to bardziej zabawne, czy przygnębiające, że dosłownie kilkadziesiąt stron przez zakończeniem dostajemy czarno na białym, że wujostwo Leny jednak nie trafiło do Krypt, dostało jedynie po łapach od pani Jadzi (Hana pojechała tam wprawdzie zrobić rekonesans, ale w owych scenach nie widzieliśmy ani Carol, ani Williama).

Secundo: Rany koguta, Hana, ty też?! Ja wiem, że dla Leny nie liczy się nikt poza Jasiem, ale na litość, dlaczego Hana z automatu zakłada, że przyjaciółce nie zależy na uratowaniu nikogo poza małą? Czy ona w ogóle miała szansę ujrzeć jakiekolwiek interakcje między tymi dwiema?


Wpatruję się w nią oniemiała. Gdzieś tam głęboko, w środku tej obcej dziewczyny, jest pogrzebana moja najlepsza przyjaciółka.
Hana... Przerywa mi.
Nie dziękuj mi — mówi cicho. — Po prostu idź.
Impulsywnie wyciągam rękę i chwytam jej dłoń. Ściskam ją dwa razy szybko, dwa razy przeciągle. Nasz stary sygnał. Hana wygląda na zaskoczoną, a potem powoli jej twarz się rozluźnia. Przez jedną chwilę błyszczy, jak gdyby była rozświetlona jakimś wewnętrznym blaskiem.
Pamiętam... — szepcze.
Gdzieś w domu trzaskają drzwi. Hana wyrywa mi się przestraszona. Obraca mnie i popycha w stronę drzwi.
Idź — mówi, więc idę.
I nie odwracam się za siebie.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: udajemy się po Grace i ostatecznie żegnamy z narracją z punktu widzenia Hany.

Do zobaczenia!

Maryboo