niedziela, 1 listopada 2020

Część XXVII


LENA

 

Jestem w połowie drabiny, kiedy rozlega się alarm. Chwilę później dobiega nas kolejna salwa z karabinów. Ale te strzały, w odróżnieniu od poprzednich, nie są skoordynowane: są chaotyczne, ogłuszająco bliskie i nagle powietrze wypełnia się kakofonią krzyków i wystrzałów. Kobieta wchodząca właśnie na mur przewraca się do tyłu i spada na ziemię z głuchym, przyprawiającym o mdłości łomotem, a po chwili wokół niej pojawia się plama krwi. Na razie na mur dostała się tylko jedna dziesiąta z nas. Powietrze robi się gęste od dymu. Słychać krzyki: idź, zatrzymaj się, ruszaj się, stój, bo będę strzelał! Przez chwilę zawisam nieruchomo na kołyszącej się drabinie, skamieniała ze strachu.

 

Dalej, niech ją ktoś ustrzeli, może być nawet firendly fire, cokolwiek!

 

Julian niestety ratuje sytuację, każąc Lenie ruszyć dupsko i popychając ją przed sobą. Ten facet naprawdę się wyrobił i nieźle sobie radzi.

 

Drabina się trzęsie. Porządkowy wciąż zawzięcie próbuje przeciąć sznur. Jest młody, pot przykleja mu jasne włosy do czoła. Wygląda jakoś znajomo. Bestia właśnie dostał się na szczyt i wali chłopaka łokciem w nos. Słyszymy trzask i cichy skowyt.

 

Bestia zabija chłopaka, którego Lena w końcu kojarzy. Mieli ewaluację tego samego dnia. Nie czas jednak na wspominki i melancholię, gdy dookoła świszczą kule.

 

Dwa silne podciągnięcia wynoszą mnie na szczyt. Wślizguję się tam na brzuchu, przyciskając płasko do kamienia, by nie rzucać się w oczy.

 

Na to już trochę za późno, możesz jeszcze ewentualnie liczyć na to, że porządkowi skończyli akademię Szturmowców. 

 

Z drugiej strony mur wciąż poprzecinany jest prętami rusztowania. Ukończono dopiero kilka fragmentów chodnika przeznaczonego dla patroli. Na całej jego długości kłębią się zwarte w walce ciała. Pippa wspina się po drabinie po mojej prawej. Tack przyskakuje do rusztowania i żeby zapewnić jej ochronę, kieruje broń od lewej do prawej i strzela do strażników, którzy zagrażają nam z ziemi. Za Pippą idzie Raven, z pistoletem przywiązanym do biodra i nożem w zębach, z twarzą napiętą i skupioną.

 


 

Wszystko ukazuje się w wybuchach, błyskach: porządkowi wyłaniają się z budek strażniczych i magazynów, biegną w stronę muru. Wyją syreny: policja. Szybko zareagowali na alarm. A poniżej widok, który wywołuje skurcz w moim sercu: szachownica dachów i dróg, ponury szary strumień chodników, migocząca Back Cove, parki rozrzucone w oddali, pasmo zatoki za odległym białym kleksem - kompleksem laboratoryjnym. Portland. Mój dom.

Przez chwilę boję się, że zemdleję. Przytłacza mnie ten rój zmagających się ciał, wykrzywione i groteskowe twarze, przeraża mnie ten hałas. Drapie mnie w gardle od dymu. Część rusztowania zajęła się ogniem. I wciąż zaledwie jedna czwarta z nas dostała się na szczyt. Nigdzie nie widzę mamy, nie wiem, co się z nią stało.

Wtedy na murze pojawia się Julian, obejmuje mnie w pasie i ściąga w dół.

- Na ziemię! Na ziemię! - krzyczy.

 

Gdyby nie Julek, Lena byłaby już szwajcarskim serem. Ona na niego nie zasługuje.

 

Julian coś do mnie krzyczy i choć jego słowa giną we wrzawie, wiem, że każe mi się ruszyć: musimy się dostać na ziemię. Obok mnie Tack wyciąga rękę, by pomóc wejść na mur dźwigającej ciężki plecak Pippie. Przez chwilę wyobrażam sobie, co będzie, jeśli bomba wybuchnie tutaj - widzę oczyma wyobraźni krew i ogień, dławiący dym i deszcz kamieni — ale wtedy Pippa bezpiecznie osiąga górną krawędź muru i staje na niej.

 

Cóż, gdyby bomba wybuchła ci pod nosem, to niewiele byś już widziała.

 

W tej samej chwili strażnik kieruje karabin w jej stronę. Chcę krzyknąć, ostrzec ją, ale nie potrafię wydobyć z siebie dźwięku.

— Na ziemię, Pippa! — krzyczy Raven i zasłania ją w chwili, gdy strażnik pociąga za spust.

Pyk. Cichutki dźwięk. Jak mała petarda. Jak korek od szampana.

Jeden konwulsyjny ruch i dziewczyna nieruchomieje. Przez chwilę, z szeroko otwartymi ustami i oczami, wygląda tak, jakby po prostu była zaskoczona. A potem przechyla się do tyłu i wiem, że strzał był śmiertelny. Upada coraz niżej, niżej i niżej...

 


 

Mam nadzieję, że nikt ode mnie nie oczekuję, że będę smutna z powodu zejścia tej psychopatki. Bo nie ma takiej możliwości.

BTW, skoro to pyk było takie cichutkie, to jak Lena usłyszała je w tej całej kakofonii?

 

— Nie! — Tack rzuca się naprzód i zanim Raven stoczy się z muru, łapie ją i przyciąga do siebie, na kolana. Siedzi pośrodku kłębowiska ludzi, nie zwracając uwagi na to, co siędzieje wokół, i kołysze się nad nią pogrążony w bólu. Raven spogląda na niego niewidzącym wzrokiem. Usta ma wilgotne i rozchylone, oczy szeroko otwarte. Jej czarny warkoczspoczywa zwinięty na udzie Tacka, który szepcze jej coś, ociera jej czoło i odgarnia włosy z twarzy.

Niemy krzyk narasta we mnie i drąży w środku czarny tunel. Nie mogę się ruszyć, stoję jak sparaliżowana i wpatruję się w tę scenę. Raven nie może tak umrzeć — nie tutaj, nie w ten sposób, nie bez walki.

 

Tak, wiem, o co chodzi w tej scenie. Cóż za ironia losu, cóż za niesprawiedliwość, że taka wielka wojowniczka (ahahahahaha) i mentorka głównej bohaterki schodzi ze sceny jeszcze przed jakąkolwiek konkretną akcją. Gdyby Raven była porządnie napisaną postacią, której dało się kibicować, to byłby żal i smutek. Ale jak było, sami wiecie. Nie zliczę, ile razy miałam ochotę ukręcić jej łeb. Dlatego jest mi głęboko obojętne, że Raven kopnęła w kalendarz teraz czy kiedykolwiek.  


Pyk — jak odgłos petardy i sztucznych ogni w Święto Niepodległości. Jakby wszystko było zabawą. Może właśnie tak jest. Bawimy się błyszczącymi, robiącymi dużo hałasu blaszanymi zabawkami, podzieleni na dwie drużyny, podobnie jak to było w dzieciństwie. 

 

Tak, wojna to bezsensowne piekło, ogarniamy przekaz. 

 

Pyk. Przechodzi przeze mnie piekący ból. Odruchowo przykładam rękę do twarzy i szukam rany. Dotykam ucha i odejmuję palce mokre od krwi. Drasnęła mnie kula. Szok bardziej nawet niż ból wybija mnie z odrętwienia i popycha do działania. Broni palnej nie starczyło dla wszystkich, ale na szczęście mam nóż - stary i tępy, ale lepsze to niż nic.


Na pewno bardzo się przyda pod ostrzałem.

 

Wyciągam go ze skórzanej pochewki przywiązanej do pasa. Julian schodzi w dół po rusztowaniu, kołysząc się zwinnie na żelaznych prętach. Jakiś strażnik próbuje złapać go za nogę, wtedy Julian obraca się i z całej siły kopie go w twarz. Mężczyzna puszcza go i cofa się, a Julian zeskakuje na ziemię, w sam środek kłębowiska ciał: buntownicy i mundurowi, my i oni - przypominający jedno wielkie, wijące się, krwawe zwierzę.

 

Julian jako bohaterów kina akcji na miarę Żan Kloda lub innego Stallone’a mi się nawet podoba. Lepiej, żeby akurat jego nie odstrzelili, bo wtedy rzeczywiście będzie smuteczek.

 

Przypadam szybko do krawędzi chodnika dla strażników i skaczę. Ten moment, kiedy lecę w powietrzu i jestem zupełnie bezbronna, jest najbardziej przerażający. Jestem ruchomą tarczą, łatwym celem. To tylko dwie, może trzy sekundy, ale zdają się wiecznością.

 

Lena ląduje na jakimś porządkowym. Następuje szamotanina, podczas której dziewczynie udaje się obezwładnić porządkowego, waląc go w skroń jego własna bronią.

 

W ustach mam smak metalu i kurzu, a w głowie zaczyna mi pulsować. Nie widzę Juliana. Nie widzę mamy, Colina ani Huntera. Potem wstrząs jak po wystrzale z moździerza, deszcz kamieni i białego pyłu. Eksplozja nieomal zwala mnie z nóg. Pierwsza myśl: któraś z bomb wybuchła przez przypadek. Mimo dławiącego dymu, dzwonienia pod czaszką i pieczenia w oczach rozglądam się w panice w poszukiwaniu Pippy i dostrzegam ją akurat w chwili, gdy wślizguje się, niezauważona, między dwie budki strażnicze i kieruje w stronę centrum miasta.

Rusztowanie za moimi plecami jęczy i zaczyna się przewracać. Wszyscy przepychają się z krzykiem, by uciec jak najdalej, czyjeś ręce wbijają mi się w plecy. Konstrukcja najpierw przechyla się powoli, a potem nagle przyspiesza i z hukiem rozbija się o ziemię, więżąc pod swoim ciężarem nieszczęśników, którym się nie udało. W dole muru zionie teraz wielka dziura. To pewnie dzieło jakiejś bomby domowej roboty. Ta, którą ma Pippa, rozwaliłaby mur w drobny mak.

 

I wszystkich dookoła zapewne też, więc gdyby wybuchła, ciebie też już by nie było.

 

To jednak wystarcza: przez wyrwę przedziera się reszta naszych ludzi. Fala tych, których wypchano poza margines społeczeństwa, wywłaszczono lub którzy po prostu zachorowali na delirię, wlewa się z powrotem do Portland.

 

Banda półżywych chudzielców, którzy ledwo trzymają się na nogach. I kto tu jest naprawdę zombie?

 


 

Zgubiłam Juliana. Nie ma sensu go teraz szukać. Pozostaje mi się tylko modlić, by wyszedł z tego piekła bez szwanku.

 

Dołączam się.

 

Nie wiem też, co się stało z Tackiem. Mam skrytą nadzieję, że wycofał się za mur razem z Raven, przez chwilę nawet wyobrażam sobie, że gdy tylko znajdą się z powrotem w Głuszy, Raven się obudzi, otworzy oczy i okaże się, że świat wreszcie wygląda tak, jak tego pragnęła. A może się nie obudzi.

 

Już odtańczyłam taniec szczęścia z tej okazji, więc lepiej żeby się nie obudziła.

 

Może jest już w trakcie innej pielgrzymki i odnalazła Blue.

 

No nie wiem, czy Blue będzie tym spotkaniem zachwycona. Na jej miejscu objechałabym Raven za jej niekompetencję, przez którą przyczyniła się do śmierci dziewczynki.

 

Przedzieram się tam, gdzie zniknęła Pippa, z trudem oddychając gęstym od dymu powietrzem. Jedna z budek strażniczych płonie. Nagle staje mi w pamięci stara tablica rejestracyjna, którą znaleźliśmy w błocie podczas naszej migracji na południe ubiegłej zimy. „Wolność albo śmierć".

 

Subtelny symbolizm jest subtelny.

 

Potykam się o czyjeś ciało i żołądek podchodzi mi do gardła. Przez ułamek sekundy robi mi się ciemno przed oczami, strach zaciska się w środku mnie, zwinięty niczym warkocz Raven na kolanach Tacka. Biedna Raven... Otrząsam się, biorę głęboki oddech i dalej przeciskam się przez tłum. Chcieliśmy móc kochać bez przeszkód. Chcieliśmy mieć wolność wyboru. Teraz więc musimy o to walczyć. Wreszcie udaje mi się wydostać z kłębowiska ciał. Nurkuję między budki strażnicze, wbiegam na oddzielającą je żwirową ścieżkę i kieruję się w stronę rzadkiej grupy drzew otaczającej Back Cove. Ciągle czuję ból w kostce, ale nie zatrzymuję się. Gdy ocieram ucho rękawem, widzę, że krwawienie osłabło.

Ruch oporu ma w Portland swoją misję, ale ja mam swoją.

 

Nawet nie chcę pytać, na jaki genialny plan wpadła nasza bohaterka.

 

HANA

           

Alarm włącza się tuż przed tym, gdy ksiądz ma nas ogłosić mężem i żoną. W jednej chwili wszystko jest spokojne. Muzyka ucichła, tłum zamilkł, słychać tylko głos księdza rozchodzący się donośnie po całej sali oraz pojedyncze trzaśnięcia migawki: otwarcie, zamknięcie, otwarcie, zamknięcie, jak oddech metalowych płuc.

W następnej zaś wszystko staje się ruchem i dźwiękiem, wrzaskiem i chaosem, wyciem syren. I wiem od razu, o co chodzi: Odmieńcy tu są. Przyszli po nas. Ze wszystkich stron łapią mnie brutalnie czyjeś ręce.

- Idziemy, idziemy. - Ochroniarze prowadzą mnie do wyjścia. Ktoś nadepnął mi na rąbek sukni i słyszę trzask pękającego materiału. Oczy mnie pieką, a do tego dusi zapach nadmiernej ilości płynu po goleniu, mnóstwa kotłujących się ciał.

— Chodźmy, szybciej, szybciej.

Krótkofalówki wybuchają szumem. Rozgorączkowane głosy krzyczą coś w żargonie, którego nie rozumiem. Próbuję się odwrócić, odszukać mamę wzrokiem, ale strażnicy niemal niosą mnie w stronę wyjścia. Przez chwilę dostrzegam Freda w otoczeniu swoich ochroniarzy. Twarz ma bladą, krzyczy coś do telefonu. Chcę, by na mnie spojrzał. W tej chwili zapominam o Cassie, zapominam o wszystkim, chcę tylko, by wyjaśnił mi, co się dzieje, i uspokoił mnie, że wszystko będzie dobrze.

 

Eeee, laska, ty tak na serio? Oczekujesz od Złego McZłola wsparcia psychicznego? Ty go wczoraj dopiero poznałaś czy co?

 

Ale on nawet nie spogląda w moim kierunku.

 

No szok i niedowierzanie.

 

 Słońce na zewnątrz oślepia. Zamykam oczy. Dziennikarze przepychają się ku drzwiom, blokując wejście do samochodu. Długie metalowe obiektywy przypominają mi przez chwilę wymierzone we mnie lufy broni palnej.

 

Czy ja dobrze rozumiem, że zamiast salwować się ucieczką podczas ataku, ci dalej pstrykają zdcięcia? Ja rozumiem ambicję, zapał do pracy i walkę o najlepsza fotkę burmistrzowej po ślubie, ale to chyba troszkę przesada.

 

Wreszcie docieramy do samochodu. Raz jeszcze szukam wzrokiem Freda. Nasze spojrzenia spotykają się na chwilę. Widzę, że zmierza w stronę radiowozu.

— Zabierz ją do mojego domu! — krzyczy do Tony'ego, a potem odwraca się i znika na tylnym siedzeniu auta. I tyle. Ani słowa skierowanego do mnie.

 

Again, nie udawaj zdziwionej, ciesz się, że w ogóle na ciebie spojrzał. Jeszcze nawet nie wiadomo, czy przypadkiem nie wpadnie na pomysł, żeby zlikwidować krnąbrną żonkę i znów zwalić winę na Odmieńców. Także miej się na baczności.

 

Tony kładzie mi rękę na głowie i brutalnie wpycha na tylne siedzenie. Dwóch ochroniarzy Freda siada obok mnie z bronią na wierzchu. Chciałabym ich poprosić, by ją schowali, ale mój mózg pracuje na zwolnionych obrotach.

 

Lepiej, żeby mieli broń gotową do strzału, a nie szarpali się z nią w sytuacji zagrożenia.

 

Nie potrafię sobie nawet przypomnieć ich imion. Tony włącza silnik, lecz tłum na parkingu nie pozwala nam się ruszyć. Tony naciska na klakson. Zatykam uszy i przypominam sobie, że muszę oddychać. Jesteśmy w samochodzie, nic nam tu nie grozi, wszystko będzie dobrze. Policja zajmie się wszystkim.

 

Nie ma to jak porządna doza nieuzasadnionego optymizmu.

 

Wreszcie zaczynamy powoli jechać przez rozstępujący się tłum. Wydostanie się z długiego podjazdu wiodącego do laboratorium zajmuje nam prawie dwadzieścia minut. Skręcamy w prawo w Commercial Street, także zatarasowaną ludźmi, a potem wjeżdżamy pod prąd w wąską jednokierunkową drogę. W samochodzie wszyscy siedzą cicho wpatrzeni w ludzi biegnących w popłochu w różnych kierunkach. Chociaż widzę ich usta otwarte w krzyku, przez grube szyby przebija się tylko dźwięk alarmu. Co dziwne, właśnie ten ich niemy krzyk przeraża mnie najbardziej. Posuwamy się powoli uliczką tak wąską, że obawiam się, iż lada chwila utkniemy między wznoszącymi się po obu stronach ceglanymi murami. A potem skręcamy w kolejną jednokierunkową drogę, tę akurat względnie pustą. Mijamy znak stopu i skręcamy w lewo w kolejną uliczkę. Wreszcie naprawdę jedziemy.

Przychodzi mi do głowy, by zadzwonić do mamy na telefon komórkowy, lecz gdy wykręcam jej numer, system telefoniczny wyrzuca błąd. Linie muszą być przeciążone. Nagle czuję się mała i bezbronna. Wiecznie obserwujący system zapewnia bezpieczeństwo, jest wszystkim.

Wygląda na to, że system został teraz oślepiony.

 

Ten system nigdy nie był dobry, ale nawet gdyby był, to w czasie takich sytuacji komunikacja pada dosyć szybko.

 

— Włącz radio — mówię do Tony'ego i po chwili w samochodzie rozbrzmiewa Krajowy Serwis Informacyjny. Spiker absolutnie spokojnym, wręcz obojętnym głosem czyta przerażający komunikat:

— ... przedarli się przez mur. Wszystkim zaleca się zachowanie spokoju... dopóki policja nie zaprowadzi porządku, zamknąć drzwi i okna, nie wychodzić z domu... porządkowi i siły rządowe wspólnie próbują...

Głos spikera urywa się niespodziewanie. Przez chwilę nie słychać nic oprócz radiowego szumu. Tony szuka innej stacji, ale głośniki dalej brzęczą i trzeszczą, nie wydając z siebie żadnych konkretnych dźwięków. Nagle włącza się nieznany głos, wyraźny i pełen emocji:

— Przyszliśmy odzyskać nasze miasto. Przyszliśmy odzyskać swoje prawa i wolność. Dołączcie do nas. Zburzcie mury. Zburzcie...

 

Zanuciłabym pewną piosenkę, ale ta szmira nie jest tego warta.

 

Tony ze złością wyłącza radio. Ta nagła cisza aż dzwoni w uszach. Wracam pamięcią do ranka pierwszych ataków terrorystycznych: był spokojny, zwyczajny wtorek, kiedy o dziesiątej rano trzy równoczesne eksplozje wstrząsnęły Portland. Pamiętam, że byłam wtedy w samochodzie z mamą. Kiedy usłyszałyśmy w radiu tę wiadomość, na początku nie mogłyśmy w to uwierzyć. A potem ujrzałyśmy dym zasnuwający niebo i ludzi, którzy mijali nas w biegu, bladzi i przerażeni, oraz popiół unoszący się jak śnieg.

Cassandra powiedziała, że Fred dopuścił do tych ataków, by udowodnić, że Odmieńcy istnieją, i pokazać, że są potworami. Ale teraz, gdy te potwory są tu, po naszej stronie muru, na naszych ulicach, nie wierzę, że mógłby na coś takiego pozwolić.

 


 

Ja wiem, że wyparcie to ostry narkotyk, ale to już jest żenujące.

 

Muszę wierzyć, że to naprawi, nawet jeśli będzie musiał pozabijać ich wszystkich.

 

Wyparcie i złudzenia. Chyba tylko to ci, Hanuś, zostało.

 

Skręcamy w lewo w Sherman Street, a potem w prawo, w uliczkę prowadzącą do Deering Oaks Park. Gdy dojeżdżamy do jej końca, ktoś wybiega przed samochód. Tony z krzykiem naciska na hamulec, ale za późno. Udaje mi się dojrzeć tylko poszarpane ubranie i długie splątane włosy— dziewczyna, Odmieniec — zanim siła uderzenia wyrzuca ją na maskę, a potem z powrotem na ziemię. Narasta we mnie, przedzierając się przez strach, nagły i niepohamowany gniew. Pochylam się i krzyczę:

— To jedna z nich, to jedna z nich! Łapcie ją!

 

Jak myślicie, kim jest owa dziewczyna-odmieniec, którą o mało co Tony nie rozjechał na placek? Macie dokładnie jedną szansę na odpowiedź.

 

Żadnemu z ochroniarzy nie trzeba dwa razy powtarzać. Wszyscy w jednej chwili wyskakują z samochodu z wyciągniętą bronią, zostawiając otwarte drzwi. Ręce mi się trzęsą. Zaciskam je w pięści i opieram się o siedzenie. Oddycham głęboko, staram się uspokoić. Przy otwartych drzwiach słyszę wyraźniej wycie syren oraz odległe krzyki, jak huk oceanu w tle.

To jest Portland, moje Portland. W tej chwili nic innego się nie liczy — ani kłamstwa, ani błędy, ani obietnice, których nie zdołaliśmy dotrzymać. To moje miasto, które zostało zaatakowane. Gniew narasta. Tony brutalnie podnosi dziewczynę na nogi. Tamta próbuje się wyrywać, chociaż nie ma z nim szans. Włosy opadają jej na twarz, kopie i drapie jak zwierzę.

Może zabiję ją własnymi rękami.

 

Kim jest owa dziewczyna?  Co zrobi z nią Hana? Tego dowiemy się w następnym odcinku.


Buziaki

Beige

 

19 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Cóż, nie da się ukryć, przeznaczenie to wiodąca siła YA ;)

      Usuń
  2. - nie musiałeś tak mocno kopać! - Tomek rozcierał bolącą szczękę i spoglądał spod byka na Julka - mało co mi nie złamałeś kości!
    - przepraszam! - chłopak zastanawiał się ile razy będzie musiał to dzisiaj jeszcze powtórzyć - to przez tę całą adrenalinę...
    Szlajanie się z Odmieńcami wyraźnie mu szkodziło. Zastanawiał się nawet czy nie będzie musiał zażyć kolejnej dawki remedium po tym wszystkim. Razie postanowił zrzucić całe to rozemocjonownie na tę nieszczęsną adrenalinę.
    Stali z Tomkiem na ulicy równoległej do tej, którą maszerowali Odmieńcy. Według planu cała ta banda nędzników powinna zostać za chwilę spacyfikowana przez oddział pani Jadzi i wojska Małego Brata, te ostatnie jednak coś się spóźniały.
    - nie mój cyrk i nie moje małpy - mruknął Julek i zaczął rozmyślać o wakacjach w Krainie Słoni. Jeszcze tylko kilka godzin i w końcu będzie mógł się wylegiwać na słonecznej plaży z najnowszym numerem „Drutów i szydełka” z dala od niezrównoważonych psychopatek i Mary Sue...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eee... nie mam pojęcia co tu się właśnie zadziałało i dlaczego mi to opublikowało dwa razy z dwóch różnych kont, których nawet nie posiadam, ale to pisałam ja Szczęsna

      Usuń
  3. - nie musiałeś tak mocno kopać! - Tomek rozcierał bolącą szczękę i spoglądał spod byka na Julka - mało co mi nie złamałeś kości!
    - przepraszam! - chłopak zastanawiał się ile razy będzie musiał to dzisiaj jeszcze powtórzyć - to przez tę całą adrenalinę...
    Szlajanie się z Odmieńcami wyraźnie mu szkodziło. Zastanawiał się nawet czy nie będzie musiał zażyć kolejnej dawki remedium po tym wszystkim. Razie postanowił zrzucić całe to rozemocjonownie na tę nieszczęsną adrenalinę.
    Stali z Tomkiem na ulicy równoległej do tej, którą maszerowali Odmieńcy. Według planu cała ta banda nędzników powinna zostać za chwilę spacyfikowana przez oddział pani Jadzi i wojska Małego Brata, te ostatnie jednak coś się spóźniały.
    - nie mój cyrk i nie moje małpy - mruknął Julek i zaczął rozmyślać o wakacjach w Krainie Słoni. Jeszcze tylko kilka godzin i w końcu będzie mógł się wylegiwać na słonecznej plaży z najnowszym numerem „Drutów i szydełka” z dala od niezrównoważonych psychopatek i Mary Sue...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Propsuję bardzo hobby Juleczka i tak, zgadzam się - wakacje się nieszczęśnikowi zdecydowanie należą.

      Usuń
  4. Dalej, niech ją ktoś ustrzeli, może być nawet firendly fire, cokolwiek!
    Żadnych marzeń,panowie,żadnych marzeń(Napoleon)

    No,obstawiam,ze Grace?
    Raven szlag trafił? Ale tak serio serio? Hurraaaa!!!! I ślub w ostatniej chwili przerwany? Ale drama!

    Trzymajcie się ciepło! Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odpowiedzi na wszelkie nurtujące pytania - już wkrótce ;)

      Usuń
  5. Wygląda, że zabieg w pewnym sensie jednak zadziałał: przerobił mózg Hany na galaretkę.
    Albo coś w jej podświadomości zaczęło przewidywać, że fala Odmieńców może przynieść ze sobą Lenę i/lub Aleksa. Innego powodu, żeby tak od razu stanęła po stronie Freda, nie widzę.

    Tak nawiasem: od paru odcinków podejrzewam, że Mały Brat skrycie nie znosi Fredzia. Stąd wysłanie całych sił bojowych na misję w terenie, a potem: "Słuchaj, stary, głupio wyszło, nie ma kim obstawić twojego ślubu. Poradzisz sobie, nie?", połączone z cichą nadzieją, że zapędzani w odpowiednim kierunku z całych okolic odmieńcy wbiją mu na wesele.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do pozycji Freda - przekonamy się już wkrótce ;) A Hana...cóż, biedaczce nikt już właściwie nie pozostał (z matką się specjalnie nie dogaduje, ojca wciągnęła Czarna Dziura Fabularna), to i najwyraźniej nieboga szuka wsparcia gdziekolwiek bądź, chociażby w lokalnym złolu.

      Usuń
    2. Może zaczęła aspirować do roli scary sue

      Usuń
  6. Wszytki śmiechy, bachnatki Dionizosowe,
    I myśli, i czyny iście Epikurowe,
    Wszytka beztroska na świecie i wszytki zaśmiania,
    I słodyczy, i wolności szczęśliwe wołania,
    Wszytki a wszytki za raz na blog ów noście,
    Nam się weselić po niewdzięcznej tej dziewki pomoście,
    Z którą nas najwspanialsza śmierć rozdzieliła,
    I lwiej części zmartwień nagle zbawiła.
    Jak pies wierny, Anubis, nasz trzygłowy Cerber,
    Widzi, jak wąż śliźnie w ogród poprzez płotu szczerbę,
    Natychmiast przyskoczy i kąsać poczyna -
    Po chwili zlękniona ucieka gadzina.

    Pies pana oko cieszyć chce tym obrazem,
    Do dom prędko biegnie, wieść radosną niesie,
    O pochwały prosi – pochwalmy więc razem:
    „Wieczna Tobie chwała, nasz dzielny Hadesie!”

    ~ CzarnyKotanowski, Tren po Raven.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Za każdym razem, gdy wydaje mi się, że nasi czytelnicy nie mogą być już bardziej utalentowani, udowadniacie mi, jak bardzo się mylę <3 <3 <3

      Usuń
    2. Tren po Raven oficjalnie staje się moim ulubionym wierszem :)

      Usuń
    3. Bardzo mnie cieszy, że owa próba poezji
      Nie zyskała miana bezwartościowej herezji,
      Lecz radością napełnia serca odbiorców.
      By nie była samotna, jak pchła w maku korcu,
      Ciągnąć dalej zabawę z rymami wypada,
      Gdy czytelnikom ta forma do gustu przypada.
      Wszak i o Mrocznej Twierdzy Mrocznego Mroku,
      I o wszystkim co się tu działo tego roku,
      O czarnych charakterach, jej strasznych mieszkańcach,
      O Schodach Przeznaczenia i jej obronnych szańcach,
      O Hadesie, co zmarłymi oraz Twierdzą włada,
      O Brygadzie N, co broń chętnie do rąk wkłada,
      O Skazie, lwie sprytnym, i o Hipolicie,
      Który jak wiadomo niełatwe miał życie,
      O Dundersztycu, co wciąż wynalazki majstruje,
      O Fredzie – uczniu, co u mistrzów już nie terminuje,
      I o innych przesławnych naszych bohaterach
      Można by i wierszem powiedzieć coś teraz.
      Pytanie tak brzmi jeno: czy wierszem pisanie
      Nie jest jako chmury nagłe oberwanie?
      Jako ta ulewa, co w czasie spiekoty
      Dodaje wszystkim ludziom do życia ochoty,
      Dlatego że odmianę ze sobą przynosi;
      Lecz gdy tygodniami deszcz rzęsiście rosi,
      Każden już znużenie od tej wody czuje
      I z tęsknotą promienia słońca wypatruje.
      Prostszymi mówiąc słowy: poezja czy proza?
      Którego z tych rumaków mam zaprząc do woza?

      ~CzarnyKot

      Usuń
    4. Ja zdecydowanie głosuję za poezją <3

      Usuń
    5. Jeśli można to oba :)

      Usuń
  7. Trochę dziwnie się czuję, będąc na bieżąco z analizami...Ale skoro różne bardzo utalentowane człowieki chwalą się tutaj swoją wesołą twórczością, to i ja.

    Zaczęłam przygodę z analizami (nie tylko waszymi, ale jakimikolwiek) od "Przed Zachodem Słońca" i w jednym z rozdziałów zawarłyście apel o bohaterkę, która jest "przeciętna wizualnie, ale pełna sympatii do świata i ma zamierzone wady". Te gorące prośby poruszyły moje serduszko o pisarskich aspiracjach. I wreszcie, po stworzeniu wielu literackich koszmarków, stworzyłam coś, co ośmielam się do pewnego stopnia uważać za odpowiedź na wasze modły. Mąż głównej bohaterki ma co prawda lekkie zadatki na Gary'ego Stu, ale to dlatego, że jest inspirowany piosenkarzem, do którego wzdycham miłośnie już od kilku lat i fangirlowska część mojego serduszka nie pozwoliłaby mi wykreować tej postaci inaczej. Poza tym chłop i tak wącha kwiatki od spodu - znaczy się mój bohater, nie jego pierwowzór! *spluwa energicznie przez lewe ramię, a potem na wszelki wypadek przez prawe też* - więc chyba można mu lekko odpuścić...

    Nie będę wam tu robić jakiegoś streszczenia, bo ten komentarz i tak ciągnie się, jak stara guma od gaci - zerknijcie tylko swymi bezlitosnymi analizatorskimi oczami, stokroć czujniejszymi od patrzałek Małego Brata i powiedzcie: o to wam chodziło, czy od klątwy Marysuizmu jednak nie da się uciec?

    nazistka-i-dziwkarz.blogspot.com

    Niezależnie od odpowiedzi dzięki za dotychczasową pracę - oby tak dalej!

    Życzę wytrwałości i kłaniam się nisko,

    Norma Bates

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak fajnie widzieć, jak ktoś się wychyla zza krzaczka :) Od klątwy IMO można umieć zawsze, jeśli tylko człowiek nie głaszcze nieustannie pacynki po główce ;) Dziękujemy za link, na pewno zajrzymy w wolnej chwili :)

      Usuń