niedziela, 27 maja 2018

Część II



— Byłaś półżywa, kiedy cię znaleźliśmy — mówi rzeczowo czarnowłosa dziewczyna, wracając do pokoju. Trzyma ostrożnie w obu rękach ceramiczną miseczkę. — Nawet mniej niż pół. Nie sądziliśmy, że przeżyjesz. Stwierdziłam jednak, że powinniśmy chociaż spróbować.
Rzuca mi spojrzenie pełne wątpliwości, jak gdyby nie była pewna, czy jestem warta tego wysiłku, i przypominam sobie kuzynkę Jenny, która lubiła stawać z rękami na biodrach, bacznie mi się przy tym przyglądając. Muszę więc szybko zamknąć oczy, by powstrzymać mentalną powódź — zalew obrazów i wspomnień z życia, które już umarło.
— Dziękuję — mówię.
Dziewczyna wzrusza ramionami, ale odpowiada:
— Nie ma za co. — I najwyraźniej mówi to szczerze.
Przyciąga krzesło do łóżka i siada. Ma długie włosy związane nad lewym uchem, pod którym widać ślad po zabiegu, potrójną bliznę, taką, jaką miał Alex. Ale nie może być wyleczona. W końcu mieszka tutaj, po drugiej stronie granicy: jest Odmieńcem.


Albo zabieg się nie udał, a ona spierdzieliła jakoś w dzicz. Albo spierdzieliła przed zabiegiem, a bliznę sobie sprawiła dla konspiry jak Liściostwór. Nic tak naprawdę o niej nie wiesz.


Staram się usiąść prosto, ale zaledwie po kilku chwilach muszę się oprzeć znowu, wyczerpana. Czuję się jak nie do końca ożywiona marionetka. W głębi czaszki pulsuje przenikliwy ból, a kiedy spoglądam na skórę, widzę, że jest wciąż pokryta siatką zadrapań, śladami po ukąszeniach owadów i strupami. W misce, którą trzyma dziewczyna, jest rosół posypany czymś zielonym.


Lena daje radę utrzymać miskę w rękach, szybko wypija cały rosół i natychmiast prosi o dokładkę. Dziewczyna ostrzega, że Lena może się pochorować, ale ta robi minę zbitego szczeniaka i nieznajoma mięknie.


Dziewczyna wzdycha, wstaje i znika w ciemnych drzwiach. Wydaje mi się, że głosy w korytarzu ożywiają się, a potem nagle następuje cisza. Czarnowłosa dziewczyna wraca z drugą miską zupy. Biorę ją od niej, a ona znowu siada, podciągając kolana pod brodę, jak dziecko. Nogi ma kościste i brązowe.
— A więc — odzywa się — z której strony przekroczyłaś granicę? — Gdy widzi na mojej twarzy wahanie, dodaje: — Nie ma sprawy. Nie musisz o tym mówić, jeśli nie chcesz.
— Nie, nie. W porządku. — Tę miskę rosołu wypijam wolniej, delektując się jego dziwnym, ziemistym posmakiem. Smakuje tak, jak gdyby był gotowany z kamieniami, i pewnie tak właśnie było. Alex powiedział mi kiedyś, że Odmieńcy, czyli ludzie, którzy mieszkają w Głuszy, nauczyli się radzić sobie, mając do dyspozycji bardzo skromne zaopatrzenie. — Jestem z Portland. — Miska znowu zrobiła się pusta, zbyt szybko, mimo to wąż w moim żołądku nie chce się uspokoić. — Gdzie jesteśmy?
— Kilka kilometrów na wschód od Rochester — odpowiada.
— Od Rochester. W stanie New Hampshire? — pytam z niedowierzaniem.
Dziewczyna uśmiecha się.
— Mhm. Musiałaś szybko zwiewać. Ile czasu spędziłaś sama w lesie?
— Nie mam pojęcia. — Opieram głowę o ścianę. Rochester w New Hampshire. To oznacza, że choć przekroczyłam granicę od północy, musiałam zupełnie stracić orientację i zrobić w Głuszy pętlę: wylądowałam dziewięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Portland. 


Nieźle, jak na kogoś, kto ledwo zipał.


Znowu czuję się wyczerpana, mimo że spałam przez wiele dni. — Straciłam rachubę czasu.
— Nieźle dałaś czadu — stwierdza. Nie wiem, co to znaczy „dać czadu", ale mogę się domyślić.


Serio? Nie wiesz, co znaczy to powiedzenie? Mały Brat zabronił takich wyrażeń? Chyba nie miał tego dnia nic lepszego do roboty.


— Jak przekroczyłaś granicę?
— Nie byłam... nie byłam sama —(…) — To znaczy nie miałam przejść sama.
— Byłaś z kimś? — Znów spogląda na mnie przenikliwym wzrokiem. Oczy ma prawie tak ciemne jak włosy. — Ze znajomym?
Nie wiem, jak ją poprawić. Z moim przyjacielem. Z moim chłopakiem. Z moją miłością. 


Z manipulującym, kontrolującym kretynem z jesiennym liściem na głowie. 


Wciąż dziwnie się czuję z tym słowem, wydaje się niemal bluźniercze, więc zamiast tego tylko kiwam głową. 


No tak, ciężko wytłumaczyć ten cały ambaras z liściem.


— Co się stało? — pyta nieco łagodniejszym tonem.
— Nie... nie udało mu się. — W jej oczach błyska zrozumienie, gdy słyszy: „mu". Skoro chcieliśmy się razem wydostać z Portland, z miejsca segregacji, musieliśmy być dla siebie kimś więcej niż tylko znajomymi. Na szczęście dziewczyna nie drąży tematu. — Udało nam się dostać do granicy. Ale wtedy porządkowi i strażnicy... — Ból w brzuchu się wzmaga. — Było ich zbyt wielu. 




Dziewczyna nagle zrywa się z krzesła, chwyta za jedno z blaszanych wiader stojących w kącie, stawia je obok łóżka i znowu siada.
— Słyszeliśmy co nieco. Doszły do nas słuchy o wielkiej ucieczce w Portland, że było w to zamieszane mnóstwo policji, i o tym, jak próbowano to zatuszować.


Wow, wielka ucieczka dwójki głupich nastolatków, niesamowite. No ale to nasza główna bohaterka, więc wszystkie filmy akcji razem się nie umywają. Pewnie słyszeli już o tym nawet za oceanem.


— Więc znasz tę historię? — Znowu próbuję się podnieść do siadu, ale skurcz każe mi z powrotem oprzeć się o ścianę. — Czy wiadomo, co się stało z... moim znajomym?
Zadaję to pytanie, chociaż znam odpowiedź. Znam ją bardzo dobrze. Widziałam go przecież, całego we krwi, jak się na niego rzucili, obleźli go niczym czarne mrówki w moim śnie. Dziewczyna nie odpowiada, tylko zaciska usta i kręci głową. Nie musi mówić nic więcej — ten przekaz jest jasny. Litość malująca się na jej twarzy mówi wszystko. 
 

Na mojej twarzy maluje się wielki banan. 


Alex, Alex, Alex — moja przyczyna wszystkiego, moje nowe życie, moja obietnica czegoś lepszego — przepadł, rozwiał się w pył. Już nic nigdy nie będzie takie samo. 


Ano nie będzie, ale akurat jego nie masz co żałować. Good fucking riddance. 


— Miałam nadzieję... — Wydaję z siebie lekki jęk, gdy to okropne rozedrganie z żołądka podchodzi mi do gardła z falą mdłości.
Dziewczyna wzdycha znowu, wstaje i ze zgrzytem odsuwa krzesło od mojego łóżka.
— Chyba... — z trudem wymawiam słowa. Staram się zwalczyć nudności. — Ja chyba...
Nagle wychylam się za łóżko i wymiotuję do wiadra, które tamta postawiła obok, a moim ciałem wstrząsają konwulsje.
— Wiedziałam, że tak się to skończy — stwierdza, znowu kręcąc głową, i znika w ciemnym korytarzu. Po chwili wsadza głowę do pokoju. — A tak w ogóle to jestem Raven.
Raven, Kruk. 


Uuu, meaningful name. 


— Lena — odpowiadam, a wtedy nadchodzi kolejna fala wymiotów.
— Lena — powtarza i uderza ręką w ścianę. — Witaj w Głuszy.
Potem znika, zostawiając mnie sam na sam z wiadrem. Raven wraca jeszcze tego samego popołudnia i znowu mam szansę spróbować rosołu. Tym razem piję go powoli i udaje mi się nie zwymiotować. Wciąż jestem tak słaba, że z trudem podnoszę miskę do ust, więc Raven mi pomaga. Powinno mnie to krępować, ale nie czuję kompletnie nic — gdy tylko nudności ustąpiły, przyszło odrętwienie tak zupełne, jak gdybym zanurzyła się w lodowatej wodzie.
— Dobrze — mówi dziewczyna z zadowoleniem, po tym jak wypiłam połowę rosołu. Bierze ode mnie miskę i znika.
Teraz, gdy jestem przytomna, jedyne, czego pragnę, to zasnąć znowu. Przynajmniej kiedy śpię, mogę wracać w snach do Aleksa, do innego świata. W tym bowiem nie mam nic: nie mam rodziny, domu, nie mam dokąd pójść. Aleksa już nie ma. Moja tożsamość pewnie już także została unieważniona. Nawet nie jestem w stanie płakać. Czuję wewnętrzną pustkę.


Tak to jest, jak się rzuca całe swoje życie w pizdu dla jakiegoś chłystka, którego ledwo  się zna. 

Lena leży plackiem i ostro angstuje. Pomiędzy falami angstu przysłuchuje się odgłosom prowadzonych w innym pomieszczeniu rozmów. 


To właściwie oczywiste, że dziewczyny i chłopcy mieszkają w Głuszy razem, w końcu o to właśnie chodziło — o wolność wyboru, wolność spędzania razem czasu, wolność tego, by patrzeć na siebie, dotykać się i kochać — ale rzeczywistość przerasta moją wyobraźnię, i czuję, jak z wolna ogarnia mnie panika. 


Po tym, co przeszła, takie pierdoły powinny jej akurat wisieć i powiewać.


Alex jest jedynym chłopakiem, jakiego znałam i z którym tak naprawdę rozmawiałam. 


Cóż, może gdyby miała do czynienia z innymi chłopcami, byłaby jakaś szansa, żeby zrozumiała, jakim beznadziejnym i niebezpiecznym przypadkiem jest jej liściowłosy truloff. Ale co ja gadam, to jest przecież typowe YA, nawet gdyby główna bohaterka była otoczona kordonem chłopców, i tak wybrałaby największego buca. To elementarne.


Dziwnie jest myśleć o tych wszystkich obcych mężczyznach, których śmiech i niskie głosy docierają do mnie zza kamiennej ściany. Zanim poznałam Aleksa, przeżyłam niemal osiemnaście lat całkowicie zanurzona w tamtym systemie, wierząc bez zastrzeżeń, że miłość jest chorobą, że musimy chronić sami siebie, że dziewczęta i chłopcy powinni pozostawać w całkowitej izolacji, by uniknąć zarażenia. Spojrzenia, dotyk, uściski — wszystko to niosło z sobą ryzyko. I chociaż znajomość z Aleksem zmieniła mnie, nie da się pozbyć strachu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To niemożliwe. Zamykam oczy, biorę głęboki oddech i próbuję znowu odpłynąć w sen.
— No dobra, Blue. Wynocha stąd. Pora spać.
Otwieram oczy. W drzwiach stoi sześcio-, może siedmioletnia dziewczynka i obserwuje mnie. Jest chuda i bardzo opalona, ubrana w brudne krótkie spodenki dżinsowe i bawełniany sweter kilkanaście rozmiarów za duży — tak duży, że ześlizguje się jej z ramion, odsłaniając łopatki sterczące niczym skrzydła. Ma ciemnoblond włosy sięgające niemal pasa, a do tego jest bosa. Raven, trzymająca w rękach talerz, próbuje ją wyminąć.
— Nie jestem zmęczona — odpowiada dziewczynka, nie spuszczając ze mnie wzroku. Podskakuje w miejscu, ale nie wchodzi głębiej do pokoju. Jej oczy mają zdumiewający odcień błękitu, jaskrawego koloru nieba. Blue, Niebieska. 


Meaningful name 2: Electric Boogaloo.


— Bez dyskusji — mówi Raven i mijając małą, szturcha ją żartobliwie biodrem. — No już, wynocha.
-Ale...
— Jaka jest zasada numer jeden, Blue? — głos Raven staje się surowszy.
Blue podnosi kciuk do buzi i zaczyna obgryzać paznokieć.
— Słuchać Raven — mamrocze.
— Zawsze słuchać Raven. A Raven mówi: pora do łóżka. No już. Wynocha.
Blue rzuca mi ostatnie, pełne żalu spojrzenie i zmyka. Raven wzdycha, przewraca oczami i przysuwa krzesło do łóżka.
- Wybacz - mówi. - Wszyscy nie mogą się doczekać zobaczenia nowej dziewczyny.
- Wszyscy, czyli kto? - pytam. W gardle zaschło mi zupełnie.

Czas na kilka informacji na temat mieszkańców Głuszy.


Nie byłam w stanie wstać i podejść do zlewu, zresztą nietrudno się domyślić, że rury i tak nie działają. W Głuszy nie ma kanalizacji. Wszystkie sieci przesyłowe: z wodą, prądem, zostały zbombardowane wiele lat temu, w czasie blitzu.


Nie żebyś o tym specjalnie myślała podczas przygotowań do zwiania w knieję.


- To znaczy ilu was tu jest? 
Raven wzrusza ramionami.
- Właściwie trudno powiedzieć. Ludzie przychodzą i odchodzą, wędrują od jednej osady do drugiej. Teraz jest tu może ze dwadzieścia osób, w czerwcu mieliśmy około czterdziestu włóczęgów, a zimą nasz azyl jest zamknięty.
Kiwam głową, chociaż cała ta gadka o „osadach" i „azylach" brzmi dla mnie obco, mimo że Alex wspominał mi coś niecoś o Głuszy, a do tego raz udało nam się przekroczyć granicę - pierwszy i jedyny raz, kiedy byłam na ziemi niczyjej przed naszą wielką ucieczką. 


Alex opowiadał jej takie bajeczki, że nie dziwię się, że lasia nie ma o niczym pojęcia.


- Wszystko w porządku? - pyta Raven, przyglądając mi się baczniej.
- Chce mi się pić.
- Masz. Potrzymaj. - Podaje mi talerz. Leżą na nim dwa małe pękate paszteciki, podobne do naleśników, ale ciemniejsze i bardziej ziarniste. Raven bierze z półki w kącie sfatygowaną blaszaną puszkę po zupie, nabiera nią wody z jednego z wiader pod zlewem i przynosi mi do łóżka. Mam nadzieję, że to nie to samo wiadro, do którego wymiotowałam.
— Trochę tu trudno o szklankę — mówi, kiedy unoszę brwi na widok puszki i dodaje: — Bomby. — Mówi to takim tonem, jak gdyby była w sklepie spożywczym i mówiła: „grejpfrut", jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem. A potem znowu siada, zaplatając w roztargnieniu pasmo włosów swoimi długimi, brązowymi palcami. 


Brak szklanek to pikuś, ja rozumiem, że warunki są ciężkie i żadnej zastawy od Rosenthala się nie spodziewam, ale w kwestii braku podstawowych przedmiotów codziennego użytku już niedługo dojdzie do prawdziwego kuriozum. 


Podnoszę puszkę do ust. Ma ostre krawędzie, więc muszę pić ostrożnie.
— Człowiek uczy się tutaj życia — mówi Raven z niejaką dumą w głosie. — Potrafimy zrobić coś z niczego, nawet z odpadków, śmieci czy kości. Zobaczysz. 


Ehehehehehehe.
 

Spoglądam na talerz leżący na moich kolanach. Jestem głodna, ale słowa „śmieci i kości" w kontekście jedzenia przyprawiają mnie o niepokój. Raven musiała się domyślić, co mi chodzi po głowie, ponieważ wybucha śmiechem.
— Bez obawy — mówi. — To nic obrzydliwego. Orzechy, trochę mąki i oleju. Może jadłaś w życiu lepsze rzeczy, ale to doda ci sił. Kończą nam się zapasy. Nie mieliśmy dostawy od tygodnia. Twoja ucieczka nieźle nas urządziła.
— Moja ucieczka? Raven kiwa głową.
— Od tygodnia ogrodzenie jest pod napięciem, podwoili też straż na granicy. — Otwieram usta, by przeprosić, ale Raven nie pozwala mi dojść do słowa. — W porządku. Robią to za każdym razem, kiedy ktoś ucieknie. Zawsze się boją, że wybuchnie jakieś powstanie i ludzie rzucą się do Głuszy. Za kilka dni znowu się rozleniwią i wtedy dostaniemy prowiant. A na razie... — wskazuje brodą w stronę talerza — zostają nam orzechy. 


Mały Brat naprawdę ma to wszystko w czterech literach. Stara się ogarniać ten bajzel na granicy na jakieś trzy dni, a potem stwierdza, że mu się znudziło i jednak woli, jak Hipolit i spółka kręcą zabawne dokumenty o przekraczających granicę oszołomach pokroju Aleksa.


Biorę naleśnik do ust. Właściwie nie jest taki zły: ciepły, chrupiący, no, może trochę za tłusty — zostawia mi na palcach warstewkę oleju. Jest dużo lepszy niż rosół i nie omieszkałam poinformować o tym Raven. Dziewczyna uśmiecha się do mnie promiennie.
— Nie dziwię ci się. To Roach gotował. Potrafi zrobić przepyszne danie z niczego. No dobra, jadalne danie.
— Roach? Karaluch? Czy to jego prawdziwe imię?

Już widzę jak jacyś leśni rodzice nadają swojemu różowiutkiemu bobasowi takie piękne imię. No chyba że był napraaawdę brzydkim dzieckiem.


 Raven kończy zaplatanie warkocza, zarzuca go na ramię i zaczyna drugi.
— Tak samo prawdziwe jak każde inne — odpowiada. — Roach całe swoje życie spędził w Głuszy. Pochodzi z osady położonej bardziej na południe, niedaleko Delaware. Pewnie tam nadano mu to imię. Gdy do nas przybył, był już Roachem.
— A co z Blue? — pytam. Po zjedzeniu całego naleśnika bez rewolucji w żołądku odkładam talerz na podłogę. Nie chcę kusić losu.
— Urodziła się tutaj, w naszej osadzie — odpowiada dziewczyna po ułamku sekundy.
— Więc nazwałaś ją tak z powodu koloru jej oczu — stwierdzam.
Raven wstaje nagle i odwróciwszy się, mruczy: „mhm". 


Czyli nie z powodu oczu, ok. Na temat historii Blue i Raven jeszcze się czegoś dowiemy, ale nie będę w tej chwili niczego spoilerować.


Podchodzi do półek przy zlewie i wyłącza jedną z latarenek na baterie, więc pokój pogrąża się w jeszcze większym mroku.
— A ty? — pytam. Wskazuje na włosy.
— Raven. Kruk. — Uśmiecha się. — Niezbyt oryginalne.
- Nie, chodzi mi o to, czy urodziłaś się tutaj. W Głuszy.
Uśmiech nagle znika z jej twarzy jak zdmuchnięty płomień świecy. Przez chwilę mam nawet wrażenie, że jest na mnie zła.
- Nie - odpowiada krótko. - Przybyłam tu, gdy miałam piętnaście lat. 


A nie mówiłam, że Raven wcale nie musi być Odmieńcem?


Wiem, że nie powinnam, ale dalej drążę temat.
- Sama?
- Tak. - Bierze drugą lampkę, która świeci jeszcze bladym światłem, i rusza w stronę drzwi.
- A więc jak miałaś na imię przedtem? - pytam, a Raven, zwrócona plecami do mnie, nieruchomieje. - To znaczy zanim przybyłaś do Głuszy.
Przez chwilę stoi nieruchomo, a potem odwraca się w moją stronę. Trzyma latarenkę nisko, tak że jej twarz pogrążona jest w ciemności. Jej oczy błyszczą jak dwa małe refleksy, jak czarne kamienie w świetle księżyca.
- Najlepiej od razu zacznij się przyzwyczajać - mówi cicho, ale dobitnie. - Wszystko, czym byłaś, ludzie, których znałaś, twoje dawne życie... odeszło. - Kręci głową i dodaje nieco mocniej: - Nie ma żadnego „przedtem". Jest tylko teraz i to, co nastąpi zaraz potem.
To powiedziawszy, znika w korytarzu z latarenką, zostawiając mnie pogrążoną w zupełnej ciemności, z bijącym szybko sercem. 


Biorąc pod uwagę to, że w przyszłości Lena, uczęszczając do szkoły w Brooklynie, radośnie zachowa swoje imię, dziewczyna nie bardzo wzięła sobie do serca radę Raven, żeby zostawić przeszłość daleko za sobą i odrodzić się jako ktoś zupełnie nowy. Takie podejście na pewno sprawdzi się cudownie podczas przyszłej konspiry.

Tyle na dzisiaj. Za tydzień Lena wreszcie wypełznie ze swego „pokoju” i pozna pozostałych mieszkańców kryjówki.

Do zobaczenia!
Beige

niedziela, 20 maja 2018

Część I


Kochani czytelnicy, witajcie po przerwie! Stęskniliście się za Leną i jej perypetiami w krainie Małego Brata? Bo ja, szczerze mówiąc, trochę tak. Nie przedłużając zatem, zanurzmy się z powrotem w odmętach absurdu Oliverversum...

...ale najpierw krótka kwestia techniczna. „Pandemonium”, w przeciwieństwie do „Delirium”, nie zostało podzielone przez autorkę na rozdziały, ale na dwa, przeplatające się przez całą książkę, segmenty - „Teraz” i „Wtedy”. Ponieważ poszczególne epizody mają bardzo, bardzo różną długość – mówimy tu o rozpiętości od trzech do osiemdziesięciu trzech stron – postanowiłyśmy z Beige, że nasze analizy rozdzielimy na części, każda po mniej więcej dziesięć stron. Postaramy się, by poszczególne notki były skonstruowane w taki sposób, abyście nie odczuli specjalnej różnicy.

Zaczynamy!


TERAZ

Leżymy z Aleksem na kocu w ogrodzie przy Brooks Street 37. Drzewa wydają się większe i ciemniejsze niż zazwyczaj. Liście są niemal czarne, splecione z sobą tak gęsto, że zasłaniają niebo.

Och, och – wygląda na to, że autorka postanowiła zacząć z wysokiego C i od początku wprowadzić atmosferę niedomówień i tajemnicy. Czy to sen? Wspomnienia Leny? A może nasz bożek jesieni jednak zdołał umknąć porządkowym i zabunkrował się w slumsach?

To raczej nie jest najlepszy dzień na piknik — oznajmia Alex i właśnie wtedy uświadamiam sobie, że coś w tym jest, bo nawet nie tknęliśmy przyniesionego jedzenia. Koło koca leży koszyk pełen nadgniłych owoców, obleziony rojem małych czarnych mrówek.
Dlaczego nie? — pytam. Leżymy oboje na plecach, wpatrzeni w plątaninę liści nad naszymi głowami, gęstą jak mur.

Słowo daję, „Delirium” to chyba jedyna seria na świecie, w której nieodmiennie bawią mnie wszelakie, nawet najniewinniejsze odniesienia do liści.

Scena staje się coraz dziwniejsza; wokół naszych bohaterów zaczynają fruwać płatki śniegu, Lenie nagle zaczyna być przeraźliwie zimno, a Plastikowa Simorośl robi się sztywna, sina i nieruchoma. Na tym etapie czytelnik domyśla się już, że nasza bohaterka zmaga się z jakimś rodzajem koszmaru, zwłaszcza, że po chwili zaczyna desperacko nawoływać PŚ.

Alex - mówię, a potem krzyczę: - Alex!
Leno Morgan Jones!
Wracam do rzeczywistości przy wtórze stłumionych chichotów. Pani Fierstein, nauczycielka fizyki w klasie maturalnej szkoły Quincy Edwards High School dla dziewcząt w Brooklynie, spogląda na mnie surowym wzrokiem.

W swojej analizie „Miasta Kości” Rosalia zwróciła kiedyś uwagę, że matka protagonistki tej serii, Jocelyn Fairchild, doprawdy nie wykazała się specjalną przebiegłością, gdy w ramach zerwania ze swoim dawnym życiem postanowiła przemianować się na Jocelyn Fray. Cóż, wygląda na to, że Lena postanowiła wzorować się na najlepszych, gdy w grę wchodzi sztuka konspiracji.

Myślę, że nie będzie zbyt wielkim spoilerem, jeśli napiszę wprost to, czego wszyscy zapewne domyśliliście się po lekturze owego krótkiego fragmentu – Lena jakimś cudem zdołała z powrotem dołączyć do cywilizacji, przyjmując fałszywe nazwisko...

...i tylko nazwisko. Czy autorka naprawdę uważa, iż jesteśmy tak ograniczeni, że nie domyślilibyśmy się, o kogo chodzi, gdyby nauczycielka zwróciła się do Leny per Jane czy Allison – zwłaszcza, że dopiero co poświęciliśmy niemal dwieście pięćdziesiąt słów na wspominanie Plastikowej Simorośli?
Zachowanie przez dziewczynę swojego prawdziwego imienia to najgłupsze z możliwych rozwiązań, zwłaszcza że jest ono dosyć charakterystyczne; Lena powinna robić, co tylko w jej mocy, by możliwie zminimalizować szansę na bycie zidentyfikowaną jako zbiegła przestępczyni.

Słowo daję, jesteśmy dopiero na drugiej stronie książki, a ja już wiem, że nie będzie lekko.

To trzeci raz w tym tygodniu, kiedy zasnęłam na jej lekcji.

A czy za każdym razem wołasz przez sen PŚ? Bo jeśli tak – szczególnie w obliczu tego, jak przedstawia się twoja spreparowana biografia – to nie bardzo wiem, jakim cudem jeszcze nie zostałaś zaproszona na krótką pogawędkę z...

...hmm, jesteśmy najwyraźniej w Nowym Jorku, a pani Jadzia została wszak w Portland, gdzie dzielnie ściga wrogów systemu (w wolnych chwilach sprzedając sąsiadom kalarepę i trzy marchewki). Mam nadzieję, że szybko znajdziemy jakiś lokalny odpowiednik naszej dzielnej niewiasty.

- Skoro temat stworzenia naturalnego porządku wydaje ci się zbyt nużący - oświadcza - proponuję wycieczkę do gabinetu dyrektorki, może to cię obudzi.

Ja tam proponowałabym raczej wycieczkę do gabinetu szkolnej pielęgniarki – nawet, jeżeli wpadka z głośnym wykrzykiwaniem imienia Plastikowej Simorośli zdarzyła się po raz pierwszy, nastolatka, która regularnie zasypia na lekcjach kilka razy w tygodniu raczej nie jest normalnym widokiem. Z drugiej wszakże strony – być może owa cierpka uwaga ma ukazać bezduszność wyleczonych, którzy nie przejmują się ewentualnymi problemami zdrowotnymi uczniów? Ciężko stwierdzić, ale ponieważ dopiero zaczynamy analizy i jestem nadal wypoczęta po urlopie, jestem skłonna przychylić się do interpretacji grającej na korzyść autorki; zaręczam, że już wkrótce, niezależnie od najszczerszych starań, nie będę w stanie powiedzieć zbyt wiele dobrego na temat tego dzieła.

Zaczęłam naukę w tym liceum zaraz po przerwie zimowej nieco ponad dwa miesiące temu - a już przypięto mi etykietkę klasowego świra. Ludzie unikają mnie, jak gdybym była chora na tę chorobę. Gdyby tylko wiedzieli...

Co – jak już wspomniałam i jak się w przyszłości przekonamy – jest w twojej sytuacji czymś absolutnie niepożądanym, a wręcz niebezpiecznym.

Lena przeprasza za swoje zachowanie:

Odsuwam od siebie wspomnienie koszmaru, odsuwam myśli o Aleksie, o Hanie, o mojej dawnej szkole. Jak najdalej, tak jak mnie nauczyła Raven. Moje dawne życie umarło.

Ale trupa, sądząc po przybranym przez ciebie alias, nadal z przyjemnością dźwigasz na swych barkach.

Pani Fierstein rzuca mi jeszcze jedno spojrzenie — które, jak mniemam, miało wzbudzić we mnie strach — po czym odwraca się w stronę tablicy i wznawia swój wykład o boskiej energii elektronów.

Autorko, uwierz mi na słowo – książka, którą właśnie analizuję, to już i tak jedno wielkie kuriozum. Nie musisz dorzucać dodatkowo do pieca, przypominając nam o tego rodzaju uroczych dziwadełkach z poprzedniej części.

Dawna Lena panicznie by się bała takiej nauczycielki jak pani Fierstein. Jest stara, złośliwa i wygląda jak skrzyżowanie żaby z pitbullem.

Cóż, nie wiem, czy dawna Lena bałaby się pani Fierstein, ale mogę z całą pewnością rzec, że zarówno dawna, jak i obecna Lena najwyraźniej znajduje sporo przyjemności w żywieniu negatywnych emocji w stosunku do osób niespełniających jej wyśrubowanych norm estetycznych (patrz też: Jenny, Brian).

Jest jedną z tych osób, które sprawiają, że remedium wydaje się zbędne — nie można sobie wyobrazić, by była zdolna do miłości nawet bez zabiegu.
Ale dawna Lena również umarła. Pogrzebałam ją. Zostawiłam ją za tamtym ogrodzeniem, za ścianą dymu i ognia.

Jak już wspominałam, może byłabym w stanie w to uwierzyć, gdyby nie fakt, iż najwyraźniej nie potrafisz odkleić się nawet od swego imienia - a nie zdziwiłabym się, gdyby wyszło na jaw, że i do zmiany nazwiska trzeba cię było długo i uparcie przekonywać.



WTEDY

Na początku jest ogień. Ogień w nogach i płucach, ogień szarpiący każdym nerwem i każdą komórką mego ciała. Właśnie tak rodzę się na nowo, w bólu: wyłaniam się z duszącego żaru i ciemności, przedzieram przez wilgotną ciemność pełną dziwnych hałasów i woni.
Biegnę, a kiedy nie jestem już w stanie biec, kuśtykam przed siebie, a gdy i na to nie mam siły, zaczynam się czołgać, posuwać do przodu centymetr po centymetrze, orząc pazurami ziemię, jak robak przedzierający się przez gęstwinę tej niezwykłej dziczy.

Bujać to my, ale nie nas; już ja dobrze wiem, że w twoim wykonaniu „czołgać się centymetr po centymetrze” jest równoznaczne z „bezproblemowo przeleźć ponad kilkumetrową siatką pomimo wszelkiej maści obrażeń”.

Moje narodziny to również krew. Sama nie wiem, jak długo wędrowałam w głąb Głuszy i jak długo przedzierałam się przez las, kiedy zdałam sobie sprawę, że zostałam postrzelona. Jeden z porządkowych musiał mnie trafić, kiedy wspinałam się na ogrodzenie. Kula drasnęła mnie z boku, tuż pod pachą, i podkoszulek zrobił się mokry od krwi.

Ech, biorąc pod uwagę, że po tym, jak Burek pana Miecia niemal odgryzł ci nogę jedynym, co ci dolegało była lekka gorączka i chwilowe nieznaczne utykanie jestem dziwnie pewna, że w obecnej sytuacji twoim największym zmartwieniem może być co najwyżej fakt, że w Głuszy dosyć trudno o proszek do prania.

Miałam szczęście.

Dziewczyno, ty masz przede wszystkim odporność, której mogliby ci pozazdrościć wszyscy komiksowi superbohaterowie razem wzięci.

Rana jest płytka, ale widok krwi i poszarpanej skóry sprawia, że ta nowa rzeczywistość uderza mnie brutalnie, dociera do mnie realność tego nowego miejsca, tej bujnej roślinności, otaczającej mnie ze wszystkich stron, oraz tego, co się stało i co zostawiłam. Tego, co mi zabrano.

Nikt ci niczego nie zabrał, gumisiu, nadal miałabyś dach nad głową i wcale niezłe perspektywy na przyszłość, gdy nie twój kompletny brak wyobra... A, mówisz o PŚ. Nieważne, idźmy dalej.

Choć żołądek mam pusty, wymiotuję. Kaszlę i pluję żółcią na płaskie, lśniące liście, które wyściełają ziemię.

* zamyśla się * Jak sądzicie, czy to jakaś głęboka metafora?

Jakieś zwierzę podchodzi do mnie zaciekawione, a potem szybko znika w plątaninie roślin.

Misiu Yogi, dlaczego?! Ta seria mogła skończyć się znacznie szybciej!

Myśl, myśl. Alex. Myśl, co zrobiłby Alex.



Leno, nie chcę cię martwić, ale o ile nie chcesz w niedługim czasie definitywnie zakończyć swej przygody zwanej życiem, radziłabym jednak poszukać jakiegoś lepszego survivalowego wzorca.

Alex jest tu, tuż obok. Uruchom wyobraźnię.

Dosyć kiepska metoda, biorąc pod uwagę, że gdy ostatnim razem myślałaś o waszym wspólnym życiu w Głuszy, jawiło ci się ono jako nieustanna sesja macanek.

Lena robi sobie prowizoryczny bandaż z kawałka podkoszulka, po czym twardo próbuje przeć naprzód; myśli co jakiś czas uciekają jej do okropnych wydarzeń z ostatniej nocy w Portland, ale dziewczyna nie pozwala sobie na chwile słabości, zmuszając się do wyobrażania sobie, że Plastikowa Simorośl wciąż jest przy niej.

Posuwam się naprzód krok po kroku, zmagając się z cierniami, pszczołami i komarami, przedzierając się przez grube gałęzie, przez chmary małych muszek wiszące w powietrzu niczym mgła.

Ha, patrz pani, jak to brak tru loffa negatywnie wpływa na wystrój otoczenia; podczas pamiętnej randki naszej heroinie nie towarzyszyło nic poza gwiazdami na niebie, PŚ znika ze seny – i nagle insektów jak naplute.

W pewnym momencie trafiam na rzekę. Jestem tak słaba, że o mało nie porywa mnie prąd.

No to...może do niej nie wchodź? Nie ma co bawić się w maratońskie biegi, pani Jadzia tak czy inaczej nie zapuszcza się do Głuszy, jesteś więc względnie bezpieczna – cóż, przynajmniej zakładając, że za chwilę jakieś wygłodniałe zwierzę nie odgryzie ci głowy, ale ponownie, pączusiu: o tego rodzaju urokach życia na gigancie trzeba było pomyśleć zawczasu.

W nocy pada intensywny deszcz, przenikliwy i zimny. Przycupnęłam między korzeniami ogromnego dębu, a ciemność wokół mnie rozbrzmiewa dziwnymi odgłosami — słychać krzyki, sapanie i chrobot niewidocznych zwierząt. Jestem zbyt przerażona, by usnąć. Sen oznacza śmierć.

Okej, trzeba oddać Lenie sprawiedliwość – jest ranna, w szoku i z kiełkującą traumą, która lada chwila może wypłynąć na powierzchnię; nic dziwnego, że niezbyt sobie radzi w tej sytuacji. Ja jednak czuję się w obowiązku zapytać:

Jak właściwie nasza narratorka wyobrażała sobie ucieczkę do Głuszy – to jest, pomijając baśniowe wizje o całodobowym całowaniu rodem z Disneya?

Podczas analiz „Delirium” wielokrotnie znęcałam się nad faktem, że nasza para geniuszy nie pomyślała nawet o zabraniu ciepłych gaci na zimę, ale obecna analiza postawiła przede mną zupełnie nowy, równie problematyczny aspekt całego tego planu, mianowicie: czy Plastikowa Simorośl w ogóle nie podzieliła się z Leną żadną, nawet najbardziej mglistą wizją tego, jak będzie wyglądać ich życie w Zakazanym Lesie? Nie poinformowała jej chociażby, czy w Głuszy znajdują się jakiekolwiek drapieżniki (a jeśli tak, to jak ich unikać)? W jaki sposób zdobywać pożywienie? Jak orientować się w terenie? Zapewne nie – od momentu podjęcia decyzji o ucieczce do samej eskapady minęło zbyt mało czasu...

...co z kolei prowadzi mnie do niezbyt wesołego wniosku, że PŚ przyjął najwyraźniej, że to na jego i tylko jego barkach będzie spoczywać cała odpowiedzialność za ich przetrwanie w dziczy. Oczywiście, Lena i Plastikowa Simorośl planowali początkowo zabunkrować się w dziurawej przyczepie, a nie nocować między korzeniami, ale nie zmienia to faktu, że w przypadku jakichkolwiek problemów (a tych, jak się wkrótce przekonamy, jest w Głuszy co niemiara) dziewczyna tak czy inaczej byłaby, przynajmniej na początku, kompletnie zdana na jego łaskę. Dosyć przerażający scenariusz, jeśli chcecie znać moje zdanie.

Ja, nowa Lena, nie rodzę się tak od razu. Krok po kroku, a potem centymetr po centymetrze. Czołgając się, ze skurczonymi wnętrznościami, czując w ustach smak dymu. Pełzając po ziemi jak robak. To właśnie tak przychodzi na świat nowa Lena.

Cóż, brzmi obiecująco, ciekawe, jak...

Kiedy nie jestem już w stanie posunąć się ani odrobinę dalej, kładę głowę na ziemi i czekam na śmierć.

...Leno, miałaś odrodzić się na nowo, a nie robić cosplay Belli Swan.

Trzeba jednak uczciwie powiedzieć, że Lena, w przeciwieństwie do Belki, ma w tym momencie nieco większe problemy niż sam tylko nastoletni Weltschmerz; wykończona, czuje, że po prostu nie da rady dłużej utrzymać się na nogach, więc poddaje się, w pełni świadoma, że najprawdopodobniej nie przetrwa nocy.

Jestem w czarnym tunelu wypełnionym mgłą i się nie boję. Alex czeka na mnie po drugiej stronie. Stoi tam, z uśmiechem na ustach, skąpany w blasku słońca.

Jestem zawiedziona, ani słowa o kolorze włosów? Autorko, pamiętaj, ostatnią wzmiankę na ten temat mieliśmy w poprzednim tomie!

Lena mdleje, a gdy po jakimś czasie odzyskuje świadomość, słyszy, że ktoś ją woła; w pierwszej chwili ma nadzieję, że to PŚ, ale na szczęście dla nas okazuje się, że głos należy do nieznanej jej kobiety. Nieznajoma zaczyna poić naszą bohaterkę, jednocześnie powtarzając Lenie, że jest bezpieczna:

Rozpuszczone czarne włosy wyglądają jak namiot wokół mojej twarzy. Kobieta. Nie, raczej dziewczyna — z wąskimi, zaciśniętymi ustami, zmarszczkami w kącikach oczu i rękami szorstkimi jak kora wierzby i wielkimi jak bochny chleba. W głowie pojawia się myśl: dziękuję; matka.

Pozwólcie, że doprecyzuję; Lena majaczy, ową niewiastą wcale nie jest pani Haloway. No nie myślicie chyba, że ręce rodzicielki Mary Sue zostałyby porównane do bochenków chleba...?

- Jesteś bezpieczna. Wszystko w porządku. Nic ci nie jest.
Właśnie takie muszą być pierwsze doświadczenia nowo narodzonych dzieci: są spragnione i bezradne, kołysane w czyichś ramionach.

Biorąc pod uwagę, w jakim uniwersum żyjesz, obstawiałabym raczej, że pierwsze doświadczenia niemowląt obejmują tu raczej jedynie szybkie i efektowne karmienie/zmianę pieluchy i to wyłącznie po to, aby nikt nie mógł zarzucić matce, że nie wypełnia właściwie swej roli jako naczelna opiekunka Nowego Obywatela.

Gorączkująca Lena zapada w stan półsnu; od czasu do czasu rejestruje w swym otoczeniu jakiś ruch, słyszy głosy, wyczuwa, że ktoś ją przenosi lub przykłada jej coś zimnego do twarzy. Bohaterka zauważa też, że za każdym razem, gdy się budzi, przy jej boku znajduje się owa ciemnowłosa dziewczyna, uspokajając ją i chłodząc ręcznikiem.

Pomiędzy tym są sny, jakich nigdy wcześniej nie miałam, brutalne, pełne wybuchów. Widzę w nich topniejącą skórę i zwęglone szkielety. Alex już do mnie nie przychodzi. Ruszył przodem i zniknął na końcu tunelu.

Skarbie, przykro mi to mówić, ale to nie sen, lecz wspomnienie owej nocy, kiedy to zostałaś spałowana przez panią Jadzię po tym, jak Plastikowa Simorośl dała w długą.

Gorączka w końcu ustępuje i Lena budzi się na dobre:

Jeszcze przed otwarciem oczu dociera do mnie szczęk talerzy, zapach smażonego jedzenia i pomruk głosów.

Wiecie co? Właśnie uświadomiłam sobie że do kategorii „pewne słowa już zawsze będą wzbudzać w tobie chichot” obok pozycji „liście” muszę dołożyć wszelkie rozdaje naczyń i sztućców. Dlaczego – dowiecie się już wkrótce.

Owe swojskie, domowe dźwięki sprawiają, że Lena w pierwszej chwili jest przekonana, że nadal znajduje się u Carol, ale wnet przypomina sobie zabawę w „Szybkich i wściekłych” z PŚ i postrzelenie tegoż przez Hipolita.

A swoją drogą...

Potem wracają wspomnienia — ucieczka z Aleksem, atak policji, samotne noce i dnie w Głuszy

„Noce i dnie”? Mam rozumieć, że postrzelona, poważnie poobijana, chora Lena spędziła co najmniej dwie doby, włócząc się po Głuszy – bez żadnych zapasów, planu, broni?

...Słowo daję, ta dziewczyna jest zrobiona ze stali.

(…) otworzywszy oczy, próbuję się podnieść na łóżku. Ale ciało nie chce mnie słuchać. Jedyne, co jestem w stanie zrobić, to unieść głowę. Mam wrażenie, że moje członki są z kamienia.

Może i bym się przejęła twoją sytuacją, gdyby nie fakt, że najwyraźniej jesteś Meyepirem w przebraniu i znając życie, już za pięć minut będziesz w wystarczająco dobrej formie, by brać udział w triathlonie.

Czarnowłosa dziewczyna, która mnie znalazła i sprowadziła tutaj — gdziekolwiek teraz jestem — stoi w kącie, obok wielkiego kamiennego zlewu. Odwraca się, kiedy słyszy poruszenie na łóżku.
Spokojnie — mówi.
Wyjmuje ręce ze zlewu, mokre aż po łokcie.

Zlewy mają odpływy. Biorąc pod uwagę, czego się wkrótce dowiemy o najnowszych warunkach mieszkaniowych Leny, mam wrażenie, że rozsądniejszą opcją byłoby zmywanie naczyń w misce, bez ryzyka, że cenne zasoby uciekną nam przez otwór.

Oszołomiona Lena wypytuje nieznajomą opiekunkę, gdzie też się znajduje, ta zaś określa obecne położenie Leny mianem „azylu”.

To znaczy... czy jestem w Głuszy?
Cień czegoś dziwnego przelatuje przez jej twarz, możliwe, że podejrzenia.
Owszem, jesteśmy w wolnej strefie — odpowiada powoli, a potem wstaje i znika w ciemnych drzwiach.
Z głębi domu słyszę niewyraźne głosy. Czuję przelotnie ukłucie strachu, zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam, wspominając o Głuszy, czy jestem tu bezpieczna. Nigdy wcześniej nie słyszałam nikogo nazywającego ziemię niczyją „wolną strefą".

Swoją drogą, wyobraźcie sobie tylko ten plot twist, gdyby okazało się, że rządowe patrole rozsiane są, jak Pan Bóg przykazał, po całej Głuszy (a Plastikowa Simorośl nie wpadła tylko dlatego, że Hipolit i reszta towarzystwa zbyt dobrze się bawią, obserwując go na nagraniach monitoringu), w związku z czym Lena już za chwilę zakończy swoją zabawę w Małego Buntownika z biletem w jedną stronę do Krypt...

No, ale doskonale wiedząc, że tak nie jest, muszę zapytać: po diabła nasza nowa pacynka robi takie tajemnice z ich położenia? Przecież na pierwszy rzut oka widać, że Lena jest zbiegiem, i to zbiegiem, który sporo przeszedł, więc nie ma powodu, by dodatkowo ją konfundować. Co jest niby takiego obraźliwego w nazwie „Głusza”? Wszak Plastikowa Simorośl, która się tu urodziła, nie miała z nią żadnego problemu.

Jednak nie. Kimkolwiek oni są, muszą być po mojej stronie. Uratowali mnie, byłam zdana na ich łaskę przez wiele dni.

Co oznacza zaledwie, że mają serca na właściwym miejscu i uznali, że nieelegancko byłoby pozwolić ci skonać w lesie. Nie masz żadnych powodów podejrzewać, że są po twojej stronie, a nawet że w ogóle istnieją tu jakiekolwiek strony; jest spora szansa, że czekają tylko, aż nieco się wyliżesz, by móc odesłać cię precz bez wyrzutów sumienia i nie obciążać się kolejną gębą do wykarmienia.

Cały pokój jest z kamienia: surowa kamienna podłoga, kamienne ściany, na których miejscami widać cienką warstwę grzyba, i staromodny kamienny zlew wyposażony w zardzewiały kran, który najwyraźniej nie był używany od lat. Leżę na twardym, wąskim łóżku polowym, pokrytym zniszczonymi kołdrami. Ono, kilka blaszanych wiader w kącie pod nieczynnym zlewem oraz drewniane krzesło stanowią całe wyposażenie pokoju. Nie ma tu okien, nie ma też lamp — jedynie dwie latarenki na baterie wypełniają pokój wątłym niebieskawym światłem.

Przyzwyczajcie się, kochani; w tych analizach będziemy zamieszczać bardzo wiele cytatów z opisami świata przedstawionego, abyście na własne oczy mogli zauważyć, jak wielka przepaść dzieli wizje Głuszy z „Delirium” z rzeczywistością zaprezentowaną w „Pandemonium”; przepaść, ośmielam się rzec, w dużej mierze niezamierzona i która powiększając się, systematycznie stawiać będzie naszego jesiennego ludka w coraz gorszym świetle. Póki co zanotujmy, że w azylu najwyraźniej ciężko o jakiekolwiek sprzęty domowe.

Do jednej ze ścian przybity jest mały drewniany krzyż z zawieszoną na nim postacią mężczyzny. Poznaję go — to symbol jednej z dawnych religii, z czasów sprzed remedium, aczkolwiek nie pamiętam już, której.

… Że co?

Lena... nie rozpoznaje krucyfiksu? Pomimo tego, że chodziła do szkoły świętej Anny, została nazwana po postaci z Biblii i w swoim czasie przytoczyła nam twórczo przerobiony fragment tejże? Czy Pismo Święte w Oliverversum ogranicza się do fanfików na podstawie Starego Testamentu?

O co tu chodzi, na wszystko, co dobre i piękne?

Nagle przypomina mi się trzecia klasa szkoły średniej, lekcja historii Stanów Zjednoczonych, kiedy to pani Dernier spoglądała na nas spoza tych swoich ogromnych okularów, stukała palcem w otwarty podręcznik i mówiła: „A widzicie? Widzicie? Popatrzcie na te wszystkie dawne religie, na każdym kroku splamione miłością. Cuchnęły delirią, ociekały nią". I oczywiście wtedy wydawało się to okropne, i prawdziwe.



...Nie. Wiecie co? Nie. Poddaję się. Oficjalnie nie mam pojęcia, co tu się wyrabia. Tu już nie chodzi nawet o to, że autorka lepi sobie jakąś dziwaczną hybrydę złożoną z pseudoreligii i pseudonauki; ona zaczyna zaprzeczać nawet własnej, od początku zresztą ledwo trzymającej się kupy, wizji”.

Skoro najwyraźniej religia jako taka jednak jest czymś niewłaściwym ze względu na to, że w ten czy inny sposób wiąże się z miłością...to po diabła w ogóle kultywować ją w swojej anty-uczuciowej dystopii? Czemu to niby ma służyć? Na co ten cały kult świętych i wszelakie przypowieści? Po co opowiadać o miłosiernym Bogu, wybaczającym błądzącym, jak miało to miejsce w rozdziale siódmym poprzedniego tomu? Dlaczego, skoro już najwyraźniej Mały Brat koniecznie chciał mieć jakąś namiastkę duchowości, nie skupić się na tej nieszczęsnej litanii do tablicy Mendelejewa i inszych modłach do związków chemicznych? Głupie czy nie, przynajmniej byłaby w tym jakakolwiek konsekwencja!



Miłość, najbardziej zdradliwa choroba na świecie.
Miłość, zabije cię... Alex.
Zarówno wtedy, gdy cię spotka... Alex.
Jak i wtedy, kiedy cię omija. Alex.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: Dowiadujemy się nieco więcej o azylu i jego mieszkańcach.

Zostańcie z nami!

Maryboo