niedziela, 27 maja 2018

Część II



— Byłaś półżywa, kiedy cię znaleźliśmy — mówi rzeczowo czarnowłosa dziewczyna, wracając do pokoju. Trzyma ostrożnie w obu rękach ceramiczną miseczkę. — Nawet mniej niż pół. Nie sądziliśmy, że przeżyjesz. Stwierdziłam jednak, że powinniśmy chociaż spróbować.
Rzuca mi spojrzenie pełne wątpliwości, jak gdyby nie była pewna, czy jestem warta tego wysiłku, i przypominam sobie kuzynkę Jenny, która lubiła stawać z rękami na biodrach, bacznie mi się przy tym przyglądając. Muszę więc szybko zamknąć oczy, by powstrzymać mentalną powódź — zalew obrazów i wspomnień z życia, które już umarło.
— Dziękuję — mówię.
Dziewczyna wzrusza ramionami, ale odpowiada:
— Nie ma za co. — I najwyraźniej mówi to szczerze.
Przyciąga krzesło do łóżka i siada. Ma długie włosy związane nad lewym uchem, pod którym widać ślad po zabiegu, potrójną bliznę, taką, jaką miał Alex. Ale nie może być wyleczona. W końcu mieszka tutaj, po drugiej stronie granicy: jest Odmieńcem.


Albo zabieg się nie udał, a ona spierdzieliła jakoś w dzicz. Albo spierdzieliła przed zabiegiem, a bliznę sobie sprawiła dla konspiry jak Liściostwór. Nic tak naprawdę o niej nie wiesz.


Staram się usiąść prosto, ale zaledwie po kilku chwilach muszę się oprzeć znowu, wyczerpana. Czuję się jak nie do końca ożywiona marionetka. W głębi czaszki pulsuje przenikliwy ból, a kiedy spoglądam na skórę, widzę, że jest wciąż pokryta siatką zadrapań, śladami po ukąszeniach owadów i strupami. W misce, którą trzyma dziewczyna, jest rosół posypany czymś zielonym.


Lena daje radę utrzymać miskę w rękach, szybko wypija cały rosół i natychmiast prosi o dokładkę. Dziewczyna ostrzega, że Lena może się pochorować, ale ta robi minę zbitego szczeniaka i nieznajoma mięknie.


Dziewczyna wzdycha, wstaje i znika w ciemnych drzwiach. Wydaje mi się, że głosy w korytarzu ożywiają się, a potem nagle następuje cisza. Czarnowłosa dziewczyna wraca z drugą miską zupy. Biorę ją od niej, a ona znowu siada, podciągając kolana pod brodę, jak dziecko. Nogi ma kościste i brązowe.
— A więc — odzywa się — z której strony przekroczyłaś granicę? — Gdy widzi na mojej twarzy wahanie, dodaje: — Nie ma sprawy. Nie musisz o tym mówić, jeśli nie chcesz.
— Nie, nie. W porządku. — Tę miskę rosołu wypijam wolniej, delektując się jego dziwnym, ziemistym posmakiem. Smakuje tak, jak gdyby był gotowany z kamieniami, i pewnie tak właśnie było. Alex powiedział mi kiedyś, że Odmieńcy, czyli ludzie, którzy mieszkają w Głuszy, nauczyli się radzić sobie, mając do dyspozycji bardzo skromne zaopatrzenie. — Jestem z Portland. — Miska znowu zrobiła się pusta, zbyt szybko, mimo to wąż w moim żołądku nie chce się uspokoić. — Gdzie jesteśmy?
— Kilka kilometrów na wschód od Rochester — odpowiada.
— Od Rochester. W stanie New Hampshire? — pytam z niedowierzaniem.
Dziewczyna uśmiecha się.
— Mhm. Musiałaś szybko zwiewać. Ile czasu spędziłaś sama w lesie?
— Nie mam pojęcia. — Opieram głowę o ścianę. Rochester w New Hampshire. To oznacza, że choć przekroczyłam granicę od północy, musiałam zupełnie stracić orientację i zrobić w Głuszy pętlę: wylądowałam dziewięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Portland. 


Nieźle, jak na kogoś, kto ledwo zipał.


Znowu czuję się wyczerpana, mimo że spałam przez wiele dni. — Straciłam rachubę czasu.
— Nieźle dałaś czadu — stwierdza. Nie wiem, co to znaczy „dać czadu", ale mogę się domyślić.


Serio? Nie wiesz, co znaczy to powiedzenie? Mały Brat zabronił takich wyrażeń? Chyba nie miał tego dnia nic lepszego do roboty.


— Jak przekroczyłaś granicę?
— Nie byłam... nie byłam sama —(…) — To znaczy nie miałam przejść sama.
— Byłaś z kimś? — Znów spogląda na mnie przenikliwym wzrokiem. Oczy ma prawie tak ciemne jak włosy. — Ze znajomym?
Nie wiem, jak ją poprawić. Z moim przyjacielem. Z moim chłopakiem. Z moją miłością. 


Z manipulującym, kontrolującym kretynem z jesiennym liściem na głowie. 


Wciąż dziwnie się czuję z tym słowem, wydaje się niemal bluźniercze, więc zamiast tego tylko kiwam głową. 


No tak, ciężko wytłumaczyć ten cały ambaras z liściem.


— Co się stało? — pyta nieco łagodniejszym tonem.
— Nie... nie udało mu się. — W jej oczach błyska zrozumienie, gdy słyszy: „mu". Skoro chcieliśmy się razem wydostać z Portland, z miejsca segregacji, musieliśmy być dla siebie kimś więcej niż tylko znajomymi. Na szczęście dziewczyna nie drąży tematu. — Udało nam się dostać do granicy. Ale wtedy porządkowi i strażnicy... — Ból w brzuchu się wzmaga. — Było ich zbyt wielu. 




Dziewczyna nagle zrywa się z krzesła, chwyta za jedno z blaszanych wiader stojących w kącie, stawia je obok łóżka i znowu siada.
— Słyszeliśmy co nieco. Doszły do nas słuchy o wielkiej ucieczce w Portland, że było w to zamieszane mnóstwo policji, i o tym, jak próbowano to zatuszować.


Wow, wielka ucieczka dwójki głupich nastolatków, niesamowite. No ale to nasza główna bohaterka, więc wszystkie filmy akcji razem się nie umywają. Pewnie słyszeli już o tym nawet za oceanem.


— Więc znasz tę historię? — Znowu próbuję się podnieść do siadu, ale skurcz każe mi z powrotem oprzeć się o ścianę. — Czy wiadomo, co się stało z... moim znajomym?
Zadaję to pytanie, chociaż znam odpowiedź. Znam ją bardzo dobrze. Widziałam go przecież, całego we krwi, jak się na niego rzucili, obleźli go niczym czarne mrówki w moim śnie. Dziewczyna nie odpowiada, tylko zaciska usta i kręci głową. Nie musi mówić nic więcej — ten przekaz jest jasny. Litość malująca się na jej twarzy mówi wszystko. 
 

Na mojej twarzy maluje się wielki banan. 


Alex, Alex, Alex — moja przyczyna wszystkiego, moje nowe życie, moja obietnica czegoś lepszego — przepadł, rozwiał się w pył. Już nic nigdy nie będzie takie samo. 


Ano nie będzie, ale akurat jego nie masz co żałować. Good fucking riddance. 


— Miałam nadzieję... — Wydaję z siebie lekki jęk, gdy to okropne rozedrganie z żołądka podchodzi mi do gardła z falą mdłości.
Dziewczyna wzdycha znowu, wstaje i ze zgrzytem odsuwa krzesło od mojego łóżka.
— Chyba... — z trudem wymawiam słowa. Staram się zwalczyć nudności. — Ja chyba...
Nagle wychylam się za łóżko i wymiotuję do wiadra, które tamta postawiła obok, a moim ciałem wstrząsają konwulsje.
— Wiedziałam, że tak się to skończy — stwierdza, znowu kręcąc głową, i znika w ciemnym korytarzu. Po chwili wsadza głowę do pokoju. — A tak w ogóle to jestem Raven.
Raven, Kruk. 


Uuu, meaningful name. 


— Lena — odpowiadam, a wtedy nadchodzi kolejna fala wymiotów.
— Lena — powtarza i uderza ręką w ścianę. — Witaj w Głuszy.
Potem znika, zostawiając mnie sam na sam z wiadrem. Raven wraca jeszcze tego samego popołudnia i znowu mam szansę spróbować rosołu. Tym razem piję go powoli i udaje mi się nie zwymiotować. Wciąż jestem tak słaba, że z trudem podnoszę miskę do ust, więc Raven mi pomaga. Powinno mnie to krępować, ale nie czuję kompletnie nic — gdy tylko nudności ustąpiły, przyszło odrętwienie tak zupełne, jak gdybym zanurzyła się w lodowatej wodzie.
— Dobrze — mówi dziewczyna z zadowoleniem, po tym jak wypiłam połowę rosołu. Bierze ode mnie miskę i znika.
Teraz, gdy jestem przytomna, jedyne, czego pragnę, to zasnąć znowu. Przynajmniej kiedy śpię, mogę wracać w snach do Aleksa, do innego świata. W tym bowiem nie mam nic: nie mam rodziny, domu, nie mam dokąd pójść. Aleksa już nie ma. Moja tożsamość pewnie już także została unieważniona. Nawet nie jestem w stanie płakać. Czuję wewnętrzną pustkę.


Tak to jest, jak się rzuca całe swoje życie w pizdu dla jakiegoś chłystka, którego ledwo  się zna. 

Lena leży plackiem i ostro angstuje. Pomiędzy falami angstu przysłuchuje się odgłosom prowadzonych w innym pomieszczeniu rozmów. 


To właściwie oczywiste, że dziewczyny i chłopcy mieszkają w Głuszy razem, w końcu o to właśnie chodziło — o wolność wyboru, wolność spędzania razem czasu, wolność tego, by patrzeć na siebie, dotykać się i kochać — ale rzeczywistość przerasta moją wyobraźnię, i czuję, jak z wolna ogarnia mnie panika. 


Po tym, co przeszła, takie pierdoły powinny jej akurat wisieć i powiewać.


Alex jest jedynym chłopakiem, jakiego znałam i z którym tak naprawdę rozmawiałam. 


Cóż, może gdyby miała do czynienia z innymi chłopcami, byłaby jakaś szansa, żeby zrozumiała, jakim beznadziejnym i niebezpiecznym przypadkiem jest jej liściowłosy truloff. Ale co ja gadam, to jest przecież typowe YA, nawet gdyby główna bohaterka była otoczona kordonem chłopców, i tak wybrałaby największego buca. To elementarne.


Dziwnie jest myśleć o tych wszystkich obcych mężczyznach, których śmiech i niskie głosy docierają do mnie zza kamiennej ściany. Zanim poznałam Aleksa, przeżyłam niemal osiemnaście lat całkowicie zanurzona w tamtym systemie, wierząc bez zastrzeżeń, że miłość jest chorobą, że musimy chronić sami siebie, że dziewczęta i chłopcy powinni pozostawać w całkowitej izolacji, by uniknąć zarażenia. Spojrzenia, dotyk, uściski — wszystko to niosło z sobą ryzyko. I chociaż znajomość z Aleksem zmieniła mnie, nie da się pozbyć strachu jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. To niemożliwe. Zamykam oczy, biorę głęboki oddech i próbuję znowu odpłynąć w sen.
— No dobra, Blue. Wynocha stąd. Pora spać.
Otwieram oczy. W drzwiach stoi sześcio-, może siedmioletnia dziewczynka i obserwuje mnie. Jest chuda i bardzo opalona, ubrana w brudne krótkie spodenki dżinsowe i bawełniany sweter kilkanaście rozmiarów za duży — tak duży, że ześlizguje się jej z ramion, odsłaniając łopatki sterczące niczym skrzydła. Ma ciemnoblond włosy sięgające niemal pasa, a do tego jest bosa. Raven, trzymająca w rękach talerz, próbuje ją wyminąć.
— Nie jestem zmęczona — odpowiada dziewczynka, nie spuszczając ze mnie wzroku. Podskakuje w miejscu, ale nie wchodzi głębiej do pokoju. Jej oczy mają zdumiewający odcień błękitu, jaskrawego koloru nieba. Blue, Niebieska. 


Meaningful name 2: Electric Boogaloo.


— Bez dyskusji — mówi Raven i mijając małą, szturcha ją żartobliwie biodrem. — No już, wynocha.
-Ale...
— Jaka jest zasada numer jeden, Blue? — głos Raven staje się surowszy.
Blue podnosi kciuk do buzi i zaczyna obgryzać paznokieć.
— Słuchać Raven — mamrocze.
— Zawsze słuchać Raven. A Raven mówi: pora do łóżka. No już. Wynocha.
Blue rzuca mi ostatnie, pełne żalu spojrzenie i zmyka. Raven wzdycha, przewraca oczami i przysuwa krzesło do łóżka.
- Wybacz - mówi. - Wszyscy nie mogą się doczekać zobaczenia nowej dziewczyny.
- Wszyscy, czyli kto? - pytam. W gardle zaschło mi zupełnie.

Czas na kilka informacji na temat mieszkańców Głuszy.


Nie byłam w stanie wstać i podejść do zlewu, zresztą nietrudno się domyślić, że rury i tak nie działają. W Głuszy nie ma kanalizacji. Wszystkie sieci przesyłowe: z wodą, prądem, zostały zbombardowane wiele lat temu, w czasie blitzu.


Nie żebyś o tym specjalnie myślała podczas przygotowań do zwiania w knieję.


- To znaczy ilu was tu jest? 
Raven wzrusza ramionami.
- Właściwie trudno powiedzieć. Ludzie przychodzą i odchodzą, wędrują od jednej osady do drugiej. Teraz jest tu może ze dwadzieścia osób, w czerwcu mieliśmy około czterdziestu włóczęgów, a zimą nasz azyl jest zamknięty.
Kiwam głową, chociaż cała ta gadka o „osadach" i „azylach" brzmi dla mnie obco, mimo że Alex wspominał mi coś niecoś o Głuszy, a do tego raz udało nam się przekroczyć granicę - pierwszy i jedyny raz, kiedy byłam na ziemi niczyjej przed naszą wielką ucieczką. 


Alex opowiadał jej takie bajeczki, że nie dziwię się, że lasia nie ma o niczym pojęcia.


- Wszystko w porządku? - pyta Raven, przyglądając mi się baczniej.
- Chce mi się pić.
- Masz. Potrzymaj. - Podaje mi talerz. Leżą na nim dwa małe pękate paszteciki, podobne do naleśników, ale ciemniejsze i bardziej ziarniste. Raven bierze z półki w kącie sfatygowaną blaszaną puszkę po zupie, nabiera nią wody z jednego z wiader pod zlewem i przynosi mi do łóżka. Mam nadzieję, że to nie to samo wiadro, do którego wymiotowałam.
— Trochę tu trudno o szklankę — mówi, kiedy unoszę brwi na widok puszki i dodaje: — Bomby. — Mówi to takim tonem, jak gdyby była w sklepie spożywczym i mówiła: „grejpfrut", jakby to była najzwyczajniejsza rzecz pod słońcem. A potem znowu siada, zaplatając w roztargnieniu pasmo włosów swoimi długimi, brązowymi palcami. 


Brak szklanek to pikuś, ja rozumiem, że warunki są ciężkie i żadnej zastawy od Rosenthala się nie spodziewam, ale w kwestii braku podstawowych przedmiotów codziennego użytku już niedługo dojdzie do prawdziwego kuriozum. 


Podnoszę puszkę do ust. Ma ostre krawędzie, więc muszę pić ostrożnie.
— Człowiek uczy się tutaj życia — mówi Raven z niejaką dumą w głosie. — Potrafimy zrobić coś z niczego, nawet z odpadków, śmieci czy kości. Zobaczysz. 


Ehehehehehehe.
 

Spoglądam na talerz leżący na moich kolanach. Jestem głodna, ale słowa „śmieci i kości" w kontekście jedzenia przyprawiają mnie o niepokój. Raven musiała się domyślić, co mi chodzi po głowie, ponieważ wybucha śmiechem.
— Bez obawy — mówi. — To nic obrzydliwego. Orzechy, trochę mąki i oleju. Może jadłaś w życiu lepsze rzeczy, ale to doda ci sił. Kończą nam się zapasy. Nie mieliśmy dostawy od tygodnia. Twoja ucieczka nieźle nas urządziła.
— Moja ucieczka? Raven kiwa głową.
— Od tygodnia ogrodzenie jest pod napięciem, podwoili też straż na granicy. — Otwieram usta, by przeprosić, ale Raven nie pozwala mi dojść do słowa. — W porządku. Robią to za każdym razem, kiedy ktoś ucieknie. Zawsze się boją, że wybuchnie jakieś powstanie i ludzie rzucą się do Głuszy. Za kilka dni znowu się rozleniwią i wtedy dostaniemy prowiant. A na razie... — wskazuje brodą w stronę talerza — zostają nam orzechy. 


Mały Brat naprawdę ma to wszystko w czterech literach. Stara się ogarniać ten bajzel na granicy na jakieś trzy dni, a potem stwierdza, że mu się znudziło i jednak woli, jak Hipolit i spółka kręcą zabawne dokumenty o przekraczających granicę oszołomach pokroju Aleksa.


Biorę naleśnik do ust. Właściwie nie jest taki zły: ciepły, chrupiący, no, może trochę za tłusty — zostawia mi na palcach warstewkę oleju. Jest dużo lepszy niż rosół i nie omieszkałam poinformować o tym Raven. Dziewczyna uśmiecha się do mnie promiennie.
— Nie dziwię ci się. To Roach gotował. Potrafi zrobić przepyszne danie z niczego. No dobra, jadalne danie.
— Roach? Karaluch? Czy to jego prawdziwe imię?

Już widzę jak jacyś leśni rodzice nadają swojemu różowiutkiemu bobasowi takie piękne imię. No chyba że był napraaawdę brzydkim dzieckiem.


 Raven kończy zaplatanie warkocza, zarzuca go na ramię i zaczyna drugi.
— Tak samo prawdziwe jak każde inne — odpowiada. — Roach całe swoje życie spędził w Głuszy. Pochodzi z osady położonej bardziej na południe, niedaleko Delaware. Pewnie tam nadano mu to imię. Gdy do nas przybył, był już Roachem.
— A co z Blue? — pytam. Po zjedzeniu całego naleśnika bez rewolucji w żołądku odkładam talerz na podłogę. Nie chcę kusić losu.
— Urodziła się tutaj, w naszej osadzie — odpowiada dziewczyna po ułamku sekundy.
— Więc nazwałaś ją tak z powodu koloru jej oczu — stwierdzam.
Raven wstaje nagle i odwróciwszy się, mruczy: „mhm". 


Czyli nie z powodu oczu, ok. Na temat historii Blue i Raven jeszcze się czegoś dowiemy, ale nie będę w tej chwili niczego spoilerować.


Podchodzi do półek przy zlewie i wyłącza jedną z latarenek na baterie, więc pokój pogrąża się w jeszcze większym mroku.
— A ty? — pytam. Wskazuje na włosy.
— Raven. Kruk. — Uśmiecha się. — Niezbyt oryginalne.
- Nie, chodzi mi o to, czy urodziłaś się tutaj. W Głuszy.
Uśmiech nagle znika z jej twarzy jak zdmuchnięty płomień świecy. Przez chwilę mam nawet wrażenie, że jest na mnie zła.
- Nie - odpowiada krótko. - Przybyłam tu, gdy miałam piętnaście lat. 


A nie mówiłam, że Raven wcale nie musi być Odmieńcem?


Wiem, że nie powinnam, ale dalej drążę temat.
- Sama?
- Tak. - Bierze drugą lampkę, która świeci jeszcze bladym światłem, i rusza w stronę drzwi.
- A więc jak miałaś na imię przedtem? - pytam, a Raven, zwrócona plecami do mnie, nieruchomieje. - To znaczy zanim przybyłaś do Głuszy.
Przez chwilę stoi nieruchomo, a potem odwraca się w moją stronę. Trzyma latarenkę nisko, tak że jej twarz pogrążona jest w ciemności. Jej oczy błyszczą jak dwa małe refleksy, jak czarne kamienie w świetle księżyca.
- Najlepiej od razu zacznij się przyzwyczajać - mówi cicho, ale dobitnie. - Wszystko, czym byłaś, ludzie, których znałaś, twoje dawne życie... odeszło. - Kręci głową i dodaje nieco mocniej: - Nie ma żadnego „przedtem". Jest tylko teraz i to, co nastąpi zaraz potem.
To powiedziawszy, znika w korytarzu z latarenką, zostawiając mnie pogrążoną w zupełnej ciemności, z bijącym szybko sercem. 


Biorąc pod uwagę to, że w przyszłości Lena, uczęszczając do szkoły w Brooklynie, radośnie zachowa swoje imię, dziewczyna nie bardzo wzięła sobie do serca radę Raven, żeby zostawić przeszłość daleko za sobą i odrodzić się jako ktoś zupełnie nowy. Takie podejście na pewno sprawdzi się cudownie podczas przyszłej konspiry.

Tyle na dzisiaj. Za tydzień Lena wreszcie wypełznie ze swego „pokoju” i pozna pozostałych mieszkańców kryjówki.

Do zobaczenia!
Beige

23 komentarze:

  1. Jak Lena widziała łopatki Blue? Czy przypadkiem dziewczynka nie stała do niej przodem?

    A co do reszty analizy... no cóż, niewiele się działo. Choć jestem szczerze ciekawa postaci Raven. Wyczuwam dramę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Blue stała w drzwiach, więc możliwe, że bokiem.

      Maryboo

      Usuń
    2. a ja myślę, że ktoś (autorka) zapomniał na chwilę, że pisze w narracji pierwszoosobowej. A wystarczyło zrobić ; o coś takiego:
      "[…] W drzwiach stoi sześcio-, może siedmioletnia dziewczynka i obserwuje mnie. Jest chuda i bardzo opalona, ubrana w brudne krótkie spodenki dżinsowe i bawełniany sweter kilkanaście rozmiarów za duży — tak duży, że ześlizguje się jej z ramion. Do tego jest bosa[…]
      — Bez dyskusji — mówi Raven i mijając małą, szturcha ją żartobliwie biodrem. — No już, wynocha.
      -Ale... – […] Blue rzuca mi ostatnie, pełne żalu spojrzenie i zmyka. Gdy się odwraca widzę, że jej za duży sweter opada tak bardzo, że całkowicie odsłania łopatki dziewczynki. Są sterczące i przypominają skrzydła."

      nie znam się na przetrwaniu w lesie, ale coś mi się nie widzi, że Lena zrobiła 90 kilometrów. Nie w takim stanie. 10 idzie się dwie godziny, utrzymując stałe tempo. Ile ona w sumie dni błąkała się po tym lesie?

      rose29

      Usuń
    3. " Ile ona w sumie dni błąkała się po tym lesie? " - słyszymy o "dniach i nocach". Ale cóż, przyzwyczajajcie się do faktu, że Lena ma odporność Meyepira.

      Maryboo

      Usuń
  2. ...dziewięć kilometrów? Oni sa dziewięć kilometrów od większego miasta i nikt ich jeszcze nie złapał? I to nie tak, że maja obóz tymczasowy, skoro ludzie regularnie przychodzą i odchodza.

    Nie wiem kto w tym momencie jawi się jako większa ameba. Grupa uciekinierów, ktorzy podchodzą absurdalnie blisko do zagrożenia i najwyraźniej nikt nie widzi zadnego problemu... Czy Maly Brat, ktory najwyraźniej nie robi ZADNYCH zwiadow Bo I Po Co.

    Imiona tak bardzo postapo, wow. Jak z kiepskiego rpg, gdzie gracze próbują być cool i edgy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sorki, przeczytałam dziewięć zamiast dziewięćdziesiąt. Mój mózg nie przyjał takiej ilości glupoty.

      Anonim z góry

      Usuń
    2. Dziewięćdziesiąt dzieli Portland i obecną miejscówkę Leny; sama kryjówka znajduje się "kilka kilometrów na wschód od Rochester".

      Maryboo

      Usuń
  3. Lena jest lepsza niż Rambo, słowo daję. No i jeśli sweter Blue odsłaniał łopatki, to musiałby mieć bardzo szeroko wykrojony dekolt i tym samym wręcz spadać, zatrzymując się ewentualnie na łokciach, albo zjechać do tyłu, i zasłaniać dziewczynce szyję. Tak czy inaczej sensu tam nie ma, bo niby jak Lena zdołała to zauważyć?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz dopiero zauważyłam, jak podobne są nasze spostrzeżenia...

      Usuń
    2. Och, Lena dopiero się rozkręca...

      Maryboo

      Usuń
  4. bawełniany sweter kilkanaście rozmiarów za duży — tak duży, że ześlizguje się jej z ramion, odsłaniając łopatki sterczące niczym skrzydła.
    Pytanie: po co ona, kurcze, nosi sweter, który obsuwa jej się PONIŻEJ ŁOPATEK? Nie mogłaby go, nie wiem, czymś spiąć, bo tak to musi być jej ciągle zimno, a na przeziębienie w głuszy to się lepiej nie narażać... ale cóż, skoro rhomantyzm ważniejszy...
    Lena przeszła dziewięćdziesiąt kilometrów? Ja nie chcę nic mówić, ale to jest mniej więcej odległość z krakowa do rzeszowa. Pieszo po wertepach bez jedzenia z krwawiącymi ranami. I ile jej to zajęło? Ona musi być jedną z broni X (takim niedorobionym modelem).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Blue musi mieć za duży, wiszący sweter, bo inaczej czytelnicy mogliby nie załapać, że jest Drobna i Rozczulająca.


      Maryboo

      Usuń
  5. Ja wiem, że powinnam tu wstawić standardowo fanficzek o Hipolicie, ale...
    ...
    ...
    ROSÓŁ? NALEŚNIKI? I TO NALEŚNIKI NORMALNIE SMAŻONE NA OLEJU, Z ORZECHAMI???
    Przy braku kubków wygląda to bardzo zabawnie. Plus marnują żarcie na słabiznę, która może wcale im się za to nie odwdzięczyć, a dostawa nie wiadomo kiedy. No ale Hipolit im pewnie powiedział, że to Mary Sue, więc nikt nie zadawał pytań i bez szemrania zaczęto usługiwać księżniczce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie chcę wchodzić w kompetencje, ale:
      Mówię wam, to absolutnie konieczne! -Hipolit prawie płakał, próbując przekonać kolejnego Odmieńca, oburzającego się, że właśnie zużyto dzienny przydział oleju na całą osadę -tak, wiem, że sytuacja jest kryzysowa... tak wiem, że to przez nią -przyznał niechętnie. -Ale... -Co miał im powiedzieć!? "Potrzebuję jej, bo to jedna z głównych postaci w naszym serialu"? Bez sensu! Myśl, Hipolit! Na szczęście, jego matka jak zwykle była przygotowana na wszystko.
      -Czy pan chce powiedzieć, że nie ma zamiaru udzielić schronienia zakochanej dziewczynie!? -Oburzyła się. -Tylko siła miłości może nas uratować, a dla pana jest ważniejszy jakiś olej!? Nie wierzę, że pan nie jest wyleczony, przecież to okrucieństwo! Słabo mi!
      Po tych słowach zaczęła oddychać w przyspieszonym tempie i generalnie udawać, że traci przytomność. Stara metoda szantażu psychicznego, Hipolit dziwił się, że ludzie nadal się na to nabierają... o, ten się też właśnie nabrał.
      -Spokojnie, proszę pani! -teraz to w jego oczach dało się dostrzec błagalny wyraz. -Nie było tematu! Jak pani chce, to jej oddamy nawet wszystkie cytryny do herbaty! -to ostatnie zapewne zostało powiedziane tylko w celu uspokojenia pani Jadwigi, niemniej Hipolit i tak był pod wrażeniem. Wycieczka do głuszy wciąż utwierdzała w nim przekonanie, że Deliria to straszna, wyżerająca mózg choroba... jak to dobrze, że on jest już po zabiegu!

      Jak coś, możecie skasować :)

      Usuń
    2. Kasować fiki o Hipolicie? Nigdy! ;)

      Och, temat jedzenia i kuchennych utensyliów jest póki co w powijakach, gwarantuję, że będzie tylko śmieszniej.

      Maryboo

      Usuń
  6. Hipolit jest ciekawszy od oryginału...
    No,trochę nijaki ten kawałek.Ale zawsze miło Was czytać.
    Autorka nie wie,jak się chodzi po lesie nieprzytomnie i bez wody? 90 km?! He he..

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Hipolit jest ciekawszy od oryginału" - jat to często bywa z dobrymi fikami ;)

      "Autorka nie wie,jak się chodzi po lesie nieprzytomnie i bez wody? " - autorka generalnie ma dziwną wizję survivalu i ludzkiej wytrzymałości jako takiej.

      Maryboo

      Usuń
  7. >> To oznacza, że choć przekroczyłam granicę od północy, musiałam zupełnie stracić orientację i zrobić w Głuszy pętlę: wylądowałam dziewięćdziesiąt kilometrów na południowy zachód od Portland.

    Fajnie, że jeśli

    >> Serio? Nie wiesz, co znaczy to powiedzenie? Mały Brat zabronił takich wyrażeń? Chyba nie miał tego dnia nic lepszego do roboty.

    Ej, zupełnie serio: nie czepiałbym się. Mody językowe wśród młodzieży zmieniają się strasznie szybko – więc jeśli rzeczoną panią jako dziecię zabrało np. uciekające starsze rodzeństwo (czy rodzice po wpadce…), albo wręcz wychowaliby się w dziczy, to jej młodzieżowy sprzed iluś tam lat powinien być dla Leny praktycznie niezrozumiały.

    >> — Kilka kilometrów na wschód od Rochester — odpowiada.
    >> — Od Rochester. W stanie New Hampshire? — pytam z niedowierzaniem.
    Moment! Czy to znaczy, że:

    a) są ledwo kilka minut od miasta leżącego za granicą? (… czyli strażnicy są takimi patałachami, że nie stać ich na przepędzenie trwale osiedlonej grupy rebeliantów kilka kilometrów dalej. Po co im w ogóle helikoptery, drony, itd., skoro używają ich jedynie do ścigania uciekających zakochanych?)
    b) w dziczy nadal istnieją MIASTA. >MIASTA<. Znaczy: rządu nie było stać na rozsądne obrócenie ich w perzynę, żeby nie mogły posłużyć za miejsca szabru, spotkań i organizacji Odmieńców. (Zresztą – jeśli tak, to skąd Lena zna nazwę? Przecież chyba jej nie uczyli „w Dziczy też są stany i miasta”...)

    Niezależnie, jakby na to patrzeć: wow, how dumb!

    >> Wow, wielka ucieczka dwójki głupich nastolatków, niesamowite.
    Ej, ale to całkiem normalny skutek: „musieliście tam helikopter i trzy brygady Gwardii Narodowej wysyłać?”. Nawet, jeśli sama ucieczka jest niewarta wspomnienia, to nad błazenadą odprawioną przez służby publiczne można się pochylić.
    Dziwi mnie natomiast, skąd oni to wszystko wiedzą. W Dziczy nie ma chyba (?) telefonów, telegrafu, internetu itd. - ergo, ktoś musi im przynosić ploty zza ogrodzenia. Więc jak to jest: czyżby przechadzka przez granicę rzeczywiście była tak prosta, żeby dokonywała się np. raz na tydzień?
    >> Teraz jest tu może ze dwadzieścia osób, w czerwcu mieliśmy około czterdziestu włóczęgów, a zimą nasz azyl jest zamknięty.

    Moment. „Dwadzieścia osób”? „Czterdziestu włóczęgów”? GDZIE JEST MAŁY BRAT? Toż to jest duża, „stacjonarna” baza wypadowa dla Odmieńców. (Wydaje się, że powinna być widoczna na satelitach, czy co.) I to całkiem blisko granicy, a nie gdzieś hen, w Wielkim Kanionie, czy innym zadupiu, które nikogo nie obchodzi.

    >> — Trochę tu trudno o szklankę — mówi, kiedy unoszę brwi na widok puszki i dodaje: — Bomby.

    Konstrukcja psychologiczna: level master. „Bomby? A tak, szklanek nam brakuje!”. W sumie powinienem wycofać krytykę – dzielny Pan Zbyszek operujący dronem trudzi się tak, żeby rebelianci stracili wszystkie kieliszki, szklanki, itd. Dobrze im tak! Będą żłopać wódkę z pojemnika po farbie. Było nie uciekać!
    >> — Od tygodnia ogrodzenie jest pod napięciem, podwoili też straż na granicy.
    … wait, to skąd wiedzą o dokładnie o jej ucieczce i awanturze na granicy? Czyżby jednak >mieli< telefon w dziczy?
    PS. … w związku z pytaniem o dokumenty Leny, które zadałem tydzień temu. Myślę. Myślę. I myślę. Jednakże ciągle nie mogę się opędzić od wniosku, że wysyłanie Odmieńców z powrotem do „rodzin”, „szkół”, itd. - przy tym, ile taka jednostka ma jeszcze ograniczeń społecznych, itd. – może mieć tylko jeden cel.
    Wysyłają werbowników. Całkiem logiczne – gdzie indziej znajdzie się osoby, którym (jeszcze) nie zaaplikowano Remedium? I rozpatrywany z tej perspektywy Aleks wydaje mi się całkiem dobrą (a przynajmniej dużo lepszą) postacią. Znaczy się: jeśli wysłano go, żeby pozyskał nowych rekrutów dla sprawy odmieńskiej, to jego… fiksacja… na punkcie Leny, podejmowanie decyzji za nią, itd., staje się całkiem zrozumiała.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "a) są ledwo kilka minut od miasta leżącego za granicą?" - tak. Ale cóż się dziwić, już w "Delirium" ustaliliśmy, że kilka metrów za granicą grasuje wobo, więc bojówki pani Jadzi się tam nie zapuszczają...

      "Dziwi mnie natomiast, skąd oni to wszystko wiedzą. W Dziczy nie ma chyba (?) telefonów, telegrafu, internetu itd. - ergo, ktoś musi im przynosić ploty zza ogrodzenia. Więc jak to jest: czyżby przechadzka przez granicę rzeczywiście była tak prosta, żeby dokonywała się np. raz na tydzień?" - kontaktu na dobrą sprawę nie ma (a ten który istnieje, jest szczątkowy i opiera się na tzw. 'gębie'...przynajmniej oficjalnie, ale z problematyką tego założenia zmierzymy się w swoim czasie) Ale cóż, imperatyw YA - o problemach Mary Sue muszą wiedzieć wszyscy.

      "Moment. „Dwadzieścia osób”? „Czterdziestu włóczęgów”? GDZIE JEST MAŁY BRAT? Toż to jest duża, „stacjonarna” baza wypadowa dla Odmieńców. " - Ooch, kochani, poczekajcie tylko na kolejny tom...

      "dzielny Pan Zbyszek operujący dronem trudzi się tak, żeby rebelianci stracili wszystkie kieliszki, szklanki, itd. Dobrze im tak! Będą żłopać wódkę z pojemnika po farbie. Było nie uciekać!" - śmiej się, śmiej - jak się wkrótce przekonamy, pan Zbyszek doskonale ocenił generalną zaradność Odmieńców i doskonale wiedział, gdzie uderzyć, by najmocniej zabolało...

      "PS. … w związku z pytaniem o dokumenty Leny, które zadałem tydzień temu. Myślę. Myślę. I myślę. Jednakże ciągle nie mogę się opędzić od wniosku, że wysyłanie Odmieńców z powrotem do „rodzin”, „szkół”, itd. - przy tym, ile taka jednostka ma jeszcze ograniczeń społecznych, itd. – może mieć tylko jeden cel." - mam dla Was wszystkich, dzielnych poszukiwaczy logiki, dobrą radę: dajcie sobie spokój. Powód wysłania Leny do miasta jest znacznie bardziej kuriozalny, niż ktokolwiek z Was mógłby sobie wyobrazić (jedno trzeba oddać Oliver: jej plot twisty są tak dziwaczne, że często zaskakujące).

      Maryboo

      Usuń
    2. To ja już wiem, co mi przypominają Odmieńcy. Ot, gustownych panów od tej akcji:

      http://i0.kym-cdn.com/photos/images/original/001/062/193/ee3.jpg

      czyli panów milicję z Oregona, którzy bodajże dwa lata temu w ramach sprzeciwu wobec Tyranii Władzy zajęli rezerwat ptactwa. Tylko, że… no, zaplanowali, jak zaplanowali – i stąd te memy.

      Jakby nie patrzeć - pomyślunek, itd. podobny, a rysunek mógłby spokojnie być emblematem Odmieńców ;)

      Usuń
  8. Lubię Raven. Pewnie aŁtorka postara się to zmienić, ale... lubię ją. Podobał mi się opis tej sceny z Blue, może w warunkach postapo powinno wyglądać inaczej, nie wiem, nie byłam, ale widzę tu jak narazie nawet nieźle odmalowane rodzeństwo, gdzie starsza siostra musi wejść w rolę rodzica.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Lubię Raven." - cóż, ja nie. Ale dlaczego, to wyjaśni się w pełni za długi, długi czas ;)

      Maryboo

      Usuń
    2. Mam nadzieję, że aŁtorka oszczędzi nam widoku Raven wodzącej maślanym wzrokiek za Leną. Póki co sprawia wrażenie całkiem fajnej postaci :-:

      Usuń