niedziela, 15 września 2019

Część IX


LENA

Coral spowalnia marsz.

Oho, pierwsze zdanie i od razu narzekanie na rywalkę! Dobrze się zaczyna, nie ma co.

Teraz, gdy obmyto i opatrzono jej rany, widać, że nie ma żadnych poważnych urazów poza drobnymi skaleczeniami i zadrapaniami, ale jest wyraźnie osłabiona. Od samego początku zostaje w tyle, a Alex jej towarzyszy. Przez pierwszą część dnia, nawet jeśli próbuję nie zwracać na to uwagi, przez szmer innych głosów docierają do mnie strzępy ich rozmów. Raz słyszę, jak Alex wybucha śmiechem.

Autorko?



Tu już nawet nie chodzi o to, że przedzieramy się przez ostatni tom serii, który w założeniu powinien koncentrować się na epickim konflikcie na linii dystopiczny rząd – walczący o miłość Odmieńcy; nie jest wszak niczym niezwykłym, gdy główny bohater poza ratowaniem świata zajmuje się też w jakimś stopniu swoim życiem uczuciowym (patrz: Harry Potter, Katniss Everdeen). Nie, problem polega na tym, że ten miłosny wielokąt jest najzwyczajniej w świecie NUDNY. Och nie, Plastikowa Simorośl roześmiała się z dowcipu Coral! Co, jeżeli postanowi usiąść obok niej na stołówce szkolnej?!

Słuchajcie, ja wiem, że spędziłam ostatnie kilka analiz naigrawając się z naszego trójkąta (teraz już właściwie czworokąta), ale prawda jest taka, że w rękach zdolnego autora ten wątek mógłby być wcale zajmujący. Mamy tu dziewczynę, która przeszła długi i bolesny okres żałoby i kiedy w końcu pozwoliła sobie na nowe uczucie, dowiedziała się, że jej pierwszy ukochany żyje; faceta, który w imię miłości przecierpiał tortury, by przekonać się, że luba ma już nowego partnera; drugiego faceta, który poświęcił wszystko dla zjawiska, które zwalczał kilkanaście lat – tylko po to, by zostać relegowanym do roli piątego koła u wozu. Z tego można by wycisnąć niezły psychologiczny dramat; cóż jednak z tego, skoro Oliver zdecydowała się najpierw sprowadzić zachowanie swoich pacynek do najbardziej irytujących klisz, a następnie jeszcze bardziej spłycić sprawę, wprowadzając niewiastę, której jedyną rolą jest wzbudzanie zazdrości w Lenie. Ja po prostu nie jestem w stanie wziąć na poważnie bolączek panny Haloway, bowiem słuchając podobnych wynurzeń mam przed oczyma sceny rodem z uroczych młodzieżowych komedii romantycznych spod znaku Disney Channel.

Nasi bohaterowie natrafiają na drzewko, które podczas ostatniej migracji zostało oznakowane przez Brama:

[Znaki] Wskazują drogę do domu, na który natrafiliśmy przez przypadek, nietkniętego przez blitz, zamieszkałego przez rodzinę Odmieńców. Raven też musiała je rozpoznać.
Szczęście nam sprzyja — oświadcza, uśmiechając się szeroko. A potem zwraca się głośniej do grupy: — Tędy pod dach!

Mam szczerą nadzieję, że właściciele domku rozpoznają Raven i kierując się zasadą „mądry Odmieniec po szkodzie” zabarykadują przed nią drzwi. Wygląda na to, że posiadanie własnego lokum w Głuszy to istny dopust Boży; nie dość, że musisz nieustannie kombinować zamienniki papieru toaletowego i podpasek, to w dodatku przejezdni Odmieńcy traktują twój dom jak darmowy hostel.

Rozlegają się radosne okrzyki. Wystarczył tydzień poza cywilizacją, a już odczuwamy głód najprostszych rzeczy: dachu nad głową, ścian, wanny pełnej parującej wody. I mydła.

...Chciałam tu rzucić jakimś żartem, ale na tym etapie ta książka analizuje się sama.

Lena wyjaśnia Julkowi, że dom, do którego zmierzają był ich tymczasowym schronieniem podczas jesiennej migracji; jednocześnie odnotowuje, że budynek jest w znacznie gorszym stanie, niż w zeszłym roku.

Mała polana, gdzie w zeszłym roku rozbiliśmy namioty, zarosła wysoko brązową trawą i ciernistymi roślinami.

Uff, tyle dobrego, że nie zwalili im się do sypialni.

Lena wspomina, że gdy dotarli tu ostatnim razem, na spotkanie wybiegły im dzieciaki właścicieli, było dużo hałasu i śmiechu; teraz miejsce jest pogrążone w ciszy.

Robi mi się jakoś nieswojo. Inni chyba odczuwają to samo. Ostatnie półtora kilometra przeszliśmy szybko, poruszając się jedną zwartą grupą, napędzani perspektywą prawdziwego posiłku, ciepłego wnętrza i szansy, by poczuć się jak ludzie. Ale teraz wszyscy milkną.

Wyobraźcie sobie ten chichot losu, gdyby gospodarze powitali ich słowami: „Jak miło was widzieć! Rozbijcie się śmiało w ogrodzie. Aha, mam nadzieję, że przynieśliście jakieś konserwy, tegoroczna zima nie brała jeńców. Może moglibyście się czymś podzielić”?

A bardziej poważnie: Oliver, zdajesz sobie sprawę, w jak nieciekawym świetle malujesz teraz naszych Odmieńców? Raven i spółka jawią się tu jako pijawki, które zwalają się – w kilkunastoosobowej grupie! - na głowę zupełnie obcym ludziom, po czym żądają wiktu i opierunku, najwyraźniej nie dając od siebie NIC w zamian. Jest mało prawdopodobne, aby właściciele małego domku, który cudem przetrwał bombardowanie, posiadali swojego osobistego pana Wiesia, co oznacza, że nie mogą liczyć na regularne dostawy szamponu i kawy; mają zapewne wyłącznie to, co są w stanie zapewnić sobie ciężką pracą i pomysłowością. Owa ciepła woda i mydło, o której wspomina Lena? W tych warunkach muszą być prawdziwymi luksusami, okupionymi wysiłkiem (wszak wrzątek nie leci tu z kranu). To oczywiście bardzo ładnie ze strony miejscowych, że tak hojnie dzielą się wszystkim, co mają, ale ponownie, Raven – czy choć raz zaświtało ci pod kopułą, by w jakikolwiek sposób odwdzięczyć się swoim dobroczyńcom? Małe polowanko? Cokolwiek?

Raven dochodzi do drzwi jako pierwsza. Zatrzymuje się na chwilę z uniesioną pięścią. A potem puka. Głuchy dźwięk potęguje panująca cisza. Nic się nie dzieje.
Może poszli do lasu nazbierać grzybów i jagód — odzywam się.

Co? A tak, faktycznie, wspominali, że często to robią. Dziwne hobby; po diabła zrywać te kolorowe kulki? Muszę ich kiedyś zapytać, co z nimi robią... odparła w zamyśleniu Raven.

Raven nie odpowiada. Kładzie rękę na gałce i przekręca ją. Drzwi otwierają się. Odwraca się do Tacka, który zdejmuje z ramienia strzelbę i pierwszy wchodzi do środka. Raven najwyraźniej przyjmuje to z ulgą.

Jeżeli do tej pory można było powiedzieć cokolwiek dobrego o tej postaci, to że nie obawiała się starcia z wrogiem - Raven bez wahania rzuciła się walczyć z ochroniarzami Finemana, podczas gdy Tack czekał sobie w aucie. Dlaczego nagle chowa się za plecami swojego misiaczka?!

Sama wyjmuje nóż zza pasa i idzie za Tackiem, a reszta za nimi.

Cóż, tyle dobrego, że misiaczek przynajmniej nie kazał jej czekać na zewnątrz, jak na słabą niewiastę przystało.

W środku nasi bohaterowie zastają smród, brud i ubóstwo; ani śladu życia, za to dużo połamanych mebli, zepsutego jedzenia i robactwa. Tack udaje się na górę, a Lena z Juleczkiem przeszukują kuchnię:

Tutaj jest więcej śladów walki: rozbite słoiki, jeszcze więcej robactwa i gnijącego jedzenia. Zakrywam rękawem nos i oddycham przez tkaninę. Oświetlam promieniem latarki półki kredensu. Są świetnie zaopatrzone: słoiki z marynowanymi warzywami i mięsem stoją w równym rzędzie obok suszonej wołowiny. Zawartość słoików jest opisana starannym pismem, na widok którego zaczyna mi się kręcić w głowie.

Nie dziwię się; też byłabym w szoku widząc, że ktoś nie mający regularnego wsparcia z zewnątrz tak wspaniale radzi sobie z zaopatrzeniem. Wyobrażacie sobie, żeby nasze niedojdy miały podpisywać jakiekolwiek zapasy – więcej, by cokolwiek własnoręcznie marynowały? W drużynie Raven można mówić o święcie, jeżeli nikt nie wykorzystuje zdatnych do noszenia gaci w roli ścierki do podłogi.

Staje mi bowiem przed oczami kobieta z ogniście rudymi włosami, pochylona nad słoikiem, z długopisem w ręku, mówiąca z uśmiechem: już kończy nam się papier, wkrótce będziemy musieli zgadywać, co jest gdzie.

Nie chcę się przesadnie czepiać, bowiem rudowłosa pani awansowała właśnie do grupy moich najulubieńszych bohaterów „Delirium” z racji bycia lśniącym zjawiskiem, na tle którego wyraźnie odznacza się niekompetencja Raven...ale skąd w ogóle wzięły się w tym domu artykuły papiernicze?

Tack oznajmia, że teren jest czysty, Odmieńcy zachodzą w głowę, co też wydarzyło się w ich ulubionym schronisku; Lena zauważa, że Hieny najprawdopodobniej nie wpadły z wizytą, skoro prowiant leży nietknięty. Bram sugeruje, że familia mogła się po prostu wynieść, ale owej teorii przeczy stan, w jakim znajduje się dom. Zdenerwowane owieczki rozpierzchają się po całej okolicy, dumając nad ową zagadką, aż tu nagle:

Zza domu dobiegają jakieś krzyki. A potem słychać głos Raven:
Cofnąć się, cofnąć. Nie wchodźcie tu. Powiedziałam, nie wchodźcie tu.
Czuję ucisk w żołądku. Znalazła coś. Gdy wychodzi zza domu, oddech jej się rwie, a oczy błyszczą gniewem.
Znalazłam ich - mówi.
Nie musi już dodawać, że nie żyją.

...Ja wiem, że przemawia przeze mnie uprzedzenie, ale powiedzcie sami, czy ten fragment nie brzmi tak, jakby to Raven osobiście zaciukała tych biedaków, żeby położyć łapę na ich dobytku.

Odmieńcy wracają do domu, Raven relacjonuje, co znalazła:

Ślady po pożarze - mówi Raven, a potem dodaje nieco ciszej: — Kości.
Wiedziałam - odzywa się Coral wysokim głosem, w którym pobrzmiewa histeria. — Byli tutaj. Wiedziałam.
Ale już sobie poszli — uspokaja ją Raven. — I nie wrócą.

A wiesz to, bo...? O co chodzi z tym dziwnym przekonaniem Odmieńców, że Hieny, w przeciwieństwie do listonosza, nigdy nie dzwonią dwa razy?

To nie były Hieny.
Wszyscy odwracamy się jak na komendę. W drzwiach stoi Alex i trzyma w ręku coś czerwonego - zwiniętą wstęgę albo pasek plastiku.
Mówiłam ci, żebyś tam nie szedł — warczy na niego Raven i rzuca mu piorunujące spojrzenie, ale pod jej gniewem wyczuwam również strach.

Primo: Sorry, Raven, możesz sobie być samozwańczą szefową tego cyrku, ale Gary'ego Stu nie obowiązują nakazy ni zakazy.

Secundo: Mam zagwozdkę – jak sądzicie, czy strach Raven spowodowany jest troską o PŚ (bo co też poczęliby nasi nieszczęśni Odmieńcy bez tak pięknego kawalera w szeregach?), czy też obawą, iż Plastikowa Simorośl, zdenerwowana faktem, że kobieta ośmiela się zwracać mu uwagę, rzuci się na nią z pięściami?

Alex nie zwraca na nią uwagi.

O – czy – wiś – cie.

Wchodzi do środka, rozwija materiał i przytrzymuje go tak, abyśmy wszyscy mogli zobaczyć - to długi pas czerwonej plastikowej taśmy z nadrukowanymi czaszkami i skrzyżowanymi piszczelami oraz słowami: UWAGA, ZAGROŻENIE BIOLOGICZNE.
Cały teren jest tym otoczony - oznajmia Alex.

Cóż, myślę, że wszyscy już się domyślamy, kto wpadł z niezapowiedzianą wizytą, w związku z czym muszę zapytać: dlaczego bojówki Małego Brata uznały za stosowne oznakować teren? Dla kogo niby przeznaczona jest ta informacja? Misie nie umieją czytać, a zostawianie Odmieńcom ostrzegawczych karteczek: „TU BYŁAM. HALINKA” przyniesie efekt przeciwny do zamierzonego, biorąc pod uwagę, że celem porządkowych jest wyłapanie wszystkich nieprawomyślnych obywateli.

Co to oznacza? — pyta Pike. Mieszka w Głuszy od dziecka i niewiele wie o życiu po drugiej stronie granicy: o porządkowych i kampaniach zdrowotnych, kwarantannach i więzieniach, o lęku przed zarażeniem.



… Zaraz, moment, wszyscy stop.

Mam rozumieć, że osobnicy urodzeni w Głuszy...NIE WIEDZĄ, jak wygląda świat zarządzany przez Małego Brata? Oni po prostu...przyjmują za dobrą monetę, że gdzieś tam, za ogrodzeniem, jest sobie alternatywne uniwersum, o którym wiadomo tyle, że nie wolno się do niego zbliżać?

...Oliver, serio?

Zacznijmy od podstawowej kwestii: ludzkość jest z natury ciekawska. Jeżeli powiesz berbeciowi, żeby za żadne skarby nie zbliżał się do tego dużego, szarego płotu, to ów berbeć a) zacznie cię zamęczać pytaniami, dlaczego, b) nie uzyskawszy satysfakcjonującej go odpowiedzi, wyruszy na zwiady i c) uzyskawszy satysfakcjonującą odpowiedź, i tak wyruszy na zwiady, bowiem to co zakazane, kusi najbardziej. Szanse, że ktoś urodzony w Głuszy nie zamęczałby nowo przybyłych pytaniami o to, jak wygląda ten daleki, tajemniczy świat – zakładając, że sam nie próbowałby wcześniej tam się przedrzeć – są niemal zerowe.

Ale wiecie co? Taki rdzenny mieszkaniec Stumilowego Lasu na dobrą sprawę nie powinien nawet mieć powodów, by przeprowadzać wywiady z uciekinierami, bo jego własna rodzina i znajomi „stamtąd” powinni mu już dawno wtłoczyć do głowy, dlaczego żyją tu, a nie po drugiej stronie granicy. Kraina Małego Brata to nie jest teren leżący za górami, za lasami, o którym wspominać można w tkliwym tonie, towarzyszącym bajaniu o czasach i miejscach dawno minionych – to dystopiczna machina leżąca (dosłownie) o rzut kamieniem, machina, która nadal może w każdej chwili zrównać z ziemią niewyleczone niedobitki. Dzieciak urodzony na terenie Głuszy powinien od małego być uczony, kim jest Mały Brat i pani Jadzia, dlaczego są niebezpieczni i dlaczego mamusia i tatuś postanowili przeprowadzić się do boru – bo taka wiedza, jak widać na załączonym obrazku, może oznaczać różnicę między życiem i śmiercią. Spójrzcie jeszcze raz na ten cytat: Pike najwyraźniej nie rozumie, na czym polega deliria i walka z nią i dlaczego miejsce śmierci niewyleczonych uznaje się za „zagrożenie biologiczne”.

I ostatnia rzecz: skoro dzieci urodzone w Głuszy najwyraźniej nie wiedzą nawet nawet tak podstawowej rzeczy jak to, w jaki sposób rząd zwalcza swoich wrogów (bo przecież kwarantanny i Krypty to bezpośrednie następstwo delirii), to jak właściwie prezentuje się ich wiedza o życiu jako takim? Jak reagują na zdobycze cywilizacji przesyłane przez Wieśków, jak np. płyn do zmywania? Czy wiedzą, czym są samochody, elektronika, komputery? W końcu – czy nie kusi ich, by przedostać się do cywilizacji, choćby tylko po to, by obejrzeć te wszystkie cuda, które od czasu do czasu mogą podejrzeć wśród grup uciekinierów mających kontakt ze światem zewnętrznym? I dlaczego w ogóle odczuwają jakąkolwiek motywację, by siedzieć w lesie, skoro remedium to dla nich najwyraźniej abstrakcyjny koncept?

Naprawdę, drodzy czytelnicy - postawcie się na chwilę w sytuacji takiego osobnika. Macie przed sobą dwie opcje: życie w lesie, znaczone przez znój i brud, lub też życie w jakimś magicznym miejscu, gdzie (jeśli wierzyć doniesieniom imigrantów), woda płynie ze ściany – i to od razu ciepła! – jedzenie jest zawsze na wyciągnięcie ręki i ma się na własność wygodne łóżko. Wprawdzie uciekinierzy wspominają coś o „braku miłości” i przymusowym leczeniu, ale szczerze mówiąc, nie bardzo łapiecie cały ten koncept; a nawet, jeśli faktycznie można kogoś zmusić do nieodczuwania miłości, to, no cóż, nie możecie oprzeć się wrażeniu, że brak porywów serca to nie aż tak wysoka cena za pozbycie się strachu przed śmiercią z wycieńczenia.

Ludzie zakażeni nie są grzebani w ziemi — odpowiada Alex. — Albo robi się to gdzieś na odludziu, na przykład na więziennych podwórzach, albo pali się ich ciała.

Rzekłabym, że trudno o większe odludzie, niż Głusza, nie bardzo zatem rozumiem, po co ten cały cyrk z oznaczaniem terenu.

Przez chwilę oczy Aleksa spotykają się z moimi. Jestem tutaj jedyną osobą, która wie, że ciało jego ojca zostało pochowane na małym więziennym dziedzińcu Krypt, gdzie nawet nie postawiono mu nagrobka. Jestem jedyną osobą, która wie, że przez lata Alex odwiedzał ten prowizoryczny grób i wypisał nazwisko ojca markerem na kamieniu, aby ocalić je przed zapomnieniem.

Ja tam wolę wierzyć, że wie o tym także cały personel Krypt, na czele z Hipolitem i dyrektorem pijącym poranną kawę z kubka „I <3 liścioludek” (dochód ze sprzedaży firmowych gadżetów został przeznaczony w całości na remont więziennych murów).

To prawda, Raven? — pyta ostrym tonem Tack. Raven otwiera usta, a potem znowu je zamyka. Przez chwilę wydaje mi się, że zaprzeczy. Ale wreszcie oświadcza zrezygnowanym tonem:
Wygląda to na porządkowych.

A ten czego się znów wścieka? I dlaczego Tack w ogóle szuka potwierdzenia u Raven, skoro sam działa w RO i doskonale wie, jak się sprawy mają?

Porządkowi... — powtarza Julian. — Ale to oznacza...
Ze Głusza nie jest już bezpieczna — kończę za niego. W mojej piersi narasta panika. — Głusza nie jest już nasza.

Bezpieczna Głusza to oksymoron sam w sobie, a co do dzielenia się terenem – jeśli wierzyć naszym czytelnikom, tuż za rogiem ukrywa się całkiem sporo nieszablonowych postaci ;)

Zadowolony? — pyta Raven, rzucając Aleksowi wściekłe spojrzenie.
Mają prawo wiedzieć — odpowiada szorstko.

O co chodzi z całą tą bezpodstawną agresją? Najpierw Tack naskakuje na Raven, jakby to ona była winna wizycie pani Halinki, teraz z kolei Raven czepia się Plastikowej Simorośli, ponieważ...czy ja wiem... potrafi dodać dwa do dwóch?

Okej. — Tack podnosi ręce. — Uspokójcie się. Czy to cokolwiek zmienia? Wiedzieliśmy już przecież, że Hieny wyruszyły na polowanie. Musimy po prostu być bardziej czujni. Pamiętajcie, porządkowi nie znają Głuszy. Nie są przyzwyczajeni do poruszania się wśród dzikiej przyrody i walki na otwartym terenie. To jest nasze terytorium.

Eee... Owszem, zmienia. Sam to powiedziałeś, Tack: do tej pory musieliście martwić się tylko jednym wrogim ugrupowaniem, teraz są już dwa, przy czym to drugie zapuściło się do lasu konkretnie po to, by was wszystkich wyeliminować. A co do czucia się pewnie na własnym terenie...Nie chcę cię martwić, pyszczku, ale umiejętność chowania się pośród paproci może okazać się średnio przydatna, jeżeli pani Halinka pewnego dnia machnie ręką na półśrodki i wjedzie do Głuszy czołgiem.

Wiem, że Tack robi, co może, żeby podnieść nas na duchu, ale myli się co do jednego: coś się jednak zmieniło. Co innego bombardować nas z wysokości. Teraz porządkowi przedostali się przez granicę, prawdziwą czy mentalną, oddzielającą nasze światy. Przedarli się przez niewidzialną, ukrywającą nas przez lata tkaninę.

I to jest twoim zdaniem zła rzecz? Jesteś zmartwiona, bo porządkowi kręcą się po lasach, najwyraźniej licząc na łut szczęścia podczas polowania na Odmieńców, zamiast od razu zrównać was wszystkich z ziemią, przeprowadzając drugi blitz?!

...Nic dziwnego, że rząd nie bardzo wkłada serce w całą tę czystkę; przy podobnej logice wykończycie się samodzielnie w ciągu najbliższych kilku lat.

Przypomina mi się sytuacja, gdy kiedyś wróciłam do domu i znalazłam szopa, który jakoś przedostał się do wnętrza, poprzegryzał pudełka z płatkami śniadaniowymi i porozrzucał okruszki w każdym pokoju. Dopadliśmy go wreszcie w łazience. Wujek William zastrzelił go, twierdząc, że pewnie przenosi chorobę. Zwierzę zostawiło też okruszki w mojej pościeli, było zatem w moim łóżku. Prałam pościel aż trzy razy, zanim byłam w stanie w niej spać, ale nawet wtedy śniły mi się małe pazurki wbijające mi się w skórę.

Nie, ten cytat nie ma żadnego wpływu na fabułę; zamieściłam go tylko dlatego, że przez chwilę światła reflektorów zatrzymały się na moim ulubionym Felicjanie Dulskim Oliverversum, znanym też jako William Tiddle, którego można by spokojnie określić mianem statysty, gdyby nie to, że statyści czasem jednak przewijają się gdzieś w tle.

Ogarnijmy trochę ten bałagan — mówi Tack. — Upchamy w środku tylu ludzi, ilu się zmieści. Reszta rozbije obóz na zewnątrz.

No proszę, są jednak jakieś wymierne korzyści całego tego brutalnego wymordowania niewinnej rodziny – nasze gołąbeczki nie będą spać na gołej ziemi (bo chyba nikt tu nie ma wątpliwości, komu przypadnie miejscówka pod dachem)!

Julian nieśmiało protestuje, że niestosownie jest nocować w miejscu, w którym niedawno ktoś wyzionął ducha:

Niestosowny byłby powrót do Głuszy, kiedy mamy dach nad głową, spiżarnię pełną jedzenia i pułapki lepsze niż ten złom, którego używaliśmy dotychczas — odpowiada ostro Tack. — Porządkowi już tu byli. I nie wrócą. Zrobili swoje za pierwszym razem.

Primo: Jesteście w Głuszy. Wstępując do Pałacu Kultury nie przestaję przebywać w Warszawie.

Secundo: Pani Halinka zrobiła swoje, pani Halinka może odejść. Niech ktoś wytłumaczy tym nieborakom, że porządkowi mogą mieć tysiące powodów, aby powrócić – albo też najzwyczajniej w świecie zgubić się w lesie (który, jak stwierdził sam Tack, jest dla nich obcym terenem), zatoczyć koło i trafić tu ponownie przez przypadek.

Julian spogląda na mnie błagalnym wzrokiem, prosząc o wsparcie. Ale znam Tacka zbyt dobrze, zbyt dobrze znam też Głuszę. Kręcę głową. Nie ma sensu się sprzeciwiać.

Biedaczysko. Autorko, czy celem, który przyświecał ci podczas pisania 'Requiem' było wzbudzenie w czytelnikach jak największego współczucia wobec Julka? Bo jeśli tak, to gratuluję, misja wykonana, nieustannie trzymam kciuki za to, by ktoś wyciągnął nieszczęśnika z tego bagna.

Tack i Raven zarządzają sprzątanie nowej miejscówki, PŚ zgłasza gotowość do rozpalenia ogniska.

Śmieci wyrzucamy za domem. Staram się nie przyglądać roztrzaskanym talerzom i połamanym krzesłom ani nie myśleć o tym, że pół roku temu siedziałam na nich syta i ogrzana. Szorujemy podłogę octem znalezionym w kredensie, a Raven zbiera z podwórka trochę wysuszonej trawy i pali ją w kątach, by wygnać mdły zapach zgnilizny.

Biorąc pod uwagę, że najwyraźniej zostaliście bez mebli, też zadbałabym o to, żeby podłoga, z której będziecie jeść, była umyta na błysk.

Lena i Julian wyruszają na polowanie; dziewczyna spędza kilka akapitów, zachwycając się pięknem przyrody. Po rozłożeniu pułapek Juleczek prosi wybrankę serca, by nie wracali jeszcze do obozowiska:

W porządku. — Podnoszę się i wycieram ręce o dżinsy. Mnie też tam nie ciągnie. Nie chodzi tylko o dom. Chodzi o Aleksa. Ale i o grupę, o ich ciągłe kłótnie i podziały, wzajemną niechęć i przepychanki. To jest tak zupełnie różne od tego, co zastałam w Głuszy na samym początku: tam wszyscy byli jak rodzina.

jak rodzina

jak rodzina

RODZINA



Z drugiej strony, może nie powinnam się śmiać; patologiczna rodzina nadal pozostaje rodziną.

Julian nieoczekiwanie pyta Lenę, czy ta pamięta ich pierwsze spotkanie; dziewczyna sądzi, że chodzi mu o przebudzenie w celi, ale Fineman precyzuje, że miał na myśli zebranie AWD. Lenka popada w zadumę nad tym, jak to Julian – szef młodzieżówki w niczym nie przypominał steranego młodzieńca, którego obecnie ma przed oczami.

Zostawiłaś rękawiczkę. Weszłaś do sali i przyłapałaś mnie na oglądaniu zdjęć...
Pamiętam. Zdjęcia z inwigilacji, tak? Powiedziałeś wtedy, że szukacie obozów Odmieńców.
Kłamałem. — Julian zawstydzony kręci głową. — Chodziło o to, że po prostu... lubiłem patrzeć na tę przestrzeń. Na ten bezmiar, wiesz? Ale nigdy nie wyobrażałem sobie, nawet kiedy marzyłem o Głuszy i miejscach poza murami, że to naprawdę mogłoby tak wyglądać.

I dobrze, bo rozczarowanie byłoby tym większe; urocze widoczki na slajdach nijak mają się do ponurej rzeczywistości, w której przyszło ci żyć.

Oczy Juliana są dzisiaj czystym błękitem, to kolor lata. Czasem stają się szare jak ocean o świcie, innym razem są blade jak poranne niebo. Powoli poznaję wszystkie ich odcienie.

O, patrzcie, powrót Błękitnego Yin Finemana Juniora dla Złocistego Yang Plastikowej Simorośli! Już dawno nie wspominaliśmy o ślepkach Juliana; czyżby to znaczyło, że nastąpi jakiś przełom?

Wygląda na to, że tak, bowiem atmosfera staje się napięta:

Coś się stało? — pytam, starając się, by mój głos dalej brzmiał pogodnie.
Nic. — Sięga po moją drugą dłoń. — Nic złego. Chcę tylko... chcę ci coś powiedzieć.
Nie — chcę zaprotestować, ale słowo to rozpływa się w histerycznej potrzebie śmiechu, podobnej do tej, która ogarniała mnie tuż przed egzaminami. Julian rozmazał sobie kawałek ziemi na policzku i na widok tego zaczynam chichotać. (…)
Lena — mówi to z taką siłą, że wreszcie milknę. — Próbuję ci powiedzieć coś ważnego, okej? Przez chwilę stoimy w ciszy, spoglądając tylko na siebie. (…) Julian bierze głęboki oddech. A potem, jednym tchem, oświadcza:
Kocham cię - dokładnie w tym samym momencie, kiedy ja wyrzucam z siebie:
Nie mów tego.

...Ojej.

Kolejna chwila ciszy.
Co? — odzywa się wreszcie zaskoczony Julian.
Chciałabym cofnąć te słowa. Chciałabym powiedzieć zamiast nich: ja też cię kocham. Ale one trzepoczą tylko w mojej piersi jak ptaki w klatce.
Julian, musisz wiedzieć, jak wiele dla mnie znaczysz. — Próbuję go dotknąć, ale on odsuwa się gwałtownie.
Daruj sobie — mówi. Odwraca wzrok. Między nami rozciąga się cisza.

Tak! Brawo, Juleczku! Walcz! Ratuj tę resztkę dumy, jaka ci pozostała...

To przez niego, tak? — Wreszcie przerywa milczenie, ponownie spoglądając mi w oczy. — Przez Aleksa.
Chyba pierwszy raz Julian wymawia jego imię.
Nie — odpowiadam ze zbytnią emfazą. — Nie chodzi tylko o niego. Między nami już wszystko skończone. — Julian kręci głową. Wiem, że mi nie wierzy. —Błagam — mówię. Wyciągam do niego rękę i tym razem pozwala mi przesunąć dłonią wzdłuż swojej brody. Wspinam się na palce i całuję go. Nie odsuwa się, ale też nie oddaje pocałunku. — Po prostu daj mi trochę czasu.

… Wow.

Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem; przeżyłam Bellę Swan i Americę Singer, więc protagonistki igrające z uczuciami mężczyzn i biegające jak z pieprzem w zadzie od jednego tru loffa do drugiego nie robią już na mnie specjalnego wrażenia. Ale Magdalena Haloway ustanowiła nowy rekord: chyba żadna z dotychczasowych bohaterek YA nie była tak bezczelna w swej manipulacji. Spójrzcie sami: Lena najpierw okłamuje Julka, że PŚ to już zamknięty rozdział (co, jak wszyscy wiemy, nie jest prawdą) po czym widząc, jak mało przekonujące jest jej bajanie, zaczyna brać Juleczka na litość, by ostatecznie przejść do grania na jego uczuciach przez pocałunki.

Naprawdę, wielkie brawa.



A wiecie, co jest w tym wszystkim najsmutniejsze? To działa.

Wreszcie się poddaje. Ujmuję jego ręce i owijam je wokół swojego ciała. Julian całuje mnie w nos, potem w czoło, a potem wędruje ustami do mojego ucha.
Nie miałem pojęcia, że to będzie tak wyglądało — szepcze. A potem dodaje: — Boję się.

Biedny, wygłodzony emocjonalnie chłopak. Pomyślcie tylko: pierwsze wyznanie miłości to chwila, która może być stresująca sama w sobie – a Julek musiał pokonać nie tylko zwykły, ludzki strach przed odsłonięciem swego serca, ale także lata indoktrynacji, które zakodowały w jego mózgu, że podobne słowa to największe z bluźnierstw. I jaki jest efekt owego wysiłku?

Odrzucenie, nie będące jednakże ostatecznym zerwaniem; trzeba wszak zatrzymać przy sobie koło zapasowe, toteż Lena, uświadomiwszy dość brutalnie Juleczkowi, że nie życzy sobie jego miłosnych wyznań, rzuca się go całować, coby przypadkiem nie obraził się na dobre i nie zostawił jej na lodzie.

A najgorsze jest to, że trudno się dziwić Juleczkowi, że zgadza się na podobne pomiatanie swoją osobą – bo jaki właściwie ma wybór? Wrócić do cywilizacji? Niepodobna, zostałby z miejsca skazany. Odmieńcy ewidentnie go nie lubią, Plastikowa Simorośl zapewne z trudem powstrzymuje się przed uduszeniem rywala – Lena, jakkolwiek niedoskonała, to jedyne, co mu w życiu zostało. Nie jest w związku z tym zaskakujące, że Julian bierze za dobrą monetę te grubą nicią szyte banialuki o czasie, co leczy wszystkie rany – co innego mu pozostało?

Czuję przez warstwy naszych ubrań, jak bije jego serce. Nie wiem dokładnie, do czego odnosiły się jego słowa — do Głuszy, do ucieczki, do bycia ze mną, miłości - ale ściskam go mocno i kładę głowę na jego piersi.
Wiem — odpowiadam. — Ja też się boję.

...że kiedyś w końcu przejrzysz na oczy, a PŚ zdąży w tym czasie zakochać się w Coral i zostanę starą panną!



A wtedy z oddali dobiega nas głos Raven:
Podano żarcie! Kto późno przychodzi, sam sobie szkodzi!
Spłoszone jej krzykiem stado ptaków podrywa się i z wrzaskiem kołuje po niebie. Wiatr wzmaga się, a Głusza ożywa na nowo szelestem, tupotem, trzaskami — swym nieustannym dziwnym bełkotem.
Chodź — mówię i prowadzę Juliana z powrotem do domu umarłych.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: na scenie wreszcie pojawia się Fred – po raz pierwszy we własnej, mrocznej osobie.

Zostańcie z nami!

Maryboo

niedziela, 1 września 2019

Część VIII


HANA

Hanka budzi się rano i natychmiast sięga po podręcznik pt. „Po remedium”, gdzie szuka informacji na temat snów po zabiegu. Okazuje się, że niewielki odsetek, czyli ok. 5% wyleczonych miewa sny mimo podania im remedium i nie ma w tym nic niepokojącego. Hanka dochodzi więc do wniosku, że musi być wśród tych 5%, co ją uspokaja.


Od razu robi mi się lepiej. Zamykam książkę i podejmuję niespodziewaną decyzję.
Pojadę dziś na rowerze do domu Leny. Nie byłam na Cumberland Avenue od miesięcy. W ten sposób oddam hołd naszej dawnej przyjaźni i — mam nadzieję — pozbędę się złych przeczuć, które zalęgły się we mnie, od kiedy ujrzałam Jenny. Lena może i uległa chorobie, ale w końcu była to po części moja wina. To pewnie dlatego ciągle o niej myślę. Remedium nie tłumi w końcu w s z y s t k i c h uczuć,


Cóż, w sumie nawet szanowna ałtorka nie ma zielonego pojęcia, jak to jest z tymi uczuciami po remedium, więc nie dziwię się, ze Hanka też tego do końca nie ogarnia.


 a najwyraźniej poczucie winy nie daje się tak łatwo zepchnąć pod powierzchnię.


Widzisz, Hanuś, tobie nawet po remedium zostało poczucie winy, a taka Lenka jest niewyleczona, a jednak nie przejmuje się takimi pierdołami. No popatrz tylko.


Przejadę na rowerze obok jej dawnego domu, sprawdzę, czy wszystko jest w porządku, i od razu poczuję się lepiej. Wina potrzebuje rozgrzeszenia, a ja nie rozgrzeszyłam się za swój udział w jej zbrodni. Może wezmę ze sobą kawę. To ulubiony napój Carol, ciotki Leny.
A potem wrócę do swojego życia.


Och, słodka naiwności. Żeby tylko pozbywanie się poczucia winy było takie proste, jak przejechać się do kogoś z kawusią…


Ochlapuję twarz wodą, wkładam dżinsy oraz moją ulubioną bluzę z polaru, mięciutką po wielu latach suszenia w suszarce, i zawiązuję włosy w prowizoryczny kok. Lena zawsze robiła zrozpaczoną minę, gdy układałam włosy w ten sposób. To niesprawiedliwe — mówiła. Jeśli ja spróbowałabym zrobić coś takiego, wyglądałoby to, jakby ptak uwił sobie gniazdo na mojej głowie.
— Hana? Wszystko w porządku? — woła mnie mama z korytarza. Jej głos jest dziwnie zatroskany. Otwieram drzwi.
— Tak, a co?
Mama patrzy na mnie podejrzliwie.
— Czy ty... czy ty śpiewałaś?
Musiałam nieświadomie mruczeć coś pod nosem. Zalewa mnie gorąca fala wstydu.
— Próbowałam sobie przypomnieć tekst jednej z piosenek, którą puszczał mi Fred - odpowiadam szybko. - Ale pamiętam tylko kilka słów.
Na twarzy mamy maluje się ulga.
— Jestem pewna, że znajdziesz ją w BAMF — mówi.


Przypominam tylko, że BAMF to niestety Bibioteka Autoryzowanej Muzyki i Filmów, a nie Badass Motherfucker. Smuteczek.


Na dole tata chodzi po kuchni, ubrany jak do pracy, brakuje mu tylko krawata. Wystarczy mi rzut oka na jego włosy, by stwierdzić, że oglądał przed chwilą wiadomości. Od ubiegłej jesieni, kiedy rząd wydał pierwsze oświadczenie potwierdzające istnienie Odmieńców, tata puszcza wiadomości niemal na okrągło, nie wyłącza ich nawet wtedy, gdy wychodzimy z domu. A gdy je ogląda, nerwowo bawi się włosami.
W telewizji kobieta z ustami pomalowanymi pomarańczową szminką oświadcza:
— Oburzeni mieszkańcy miasta zaatakowali dziś rano komisariat policji przy State Street, domagając się wyjaśnień, jak to się stało, że Odmieńcy byli w stanie bez przeszkód poruszać się po ulicach i roznosić ulotki z pogróżkami...


Ci spokojni, beznamiętni wyleczeni rzucają się do ataku? Remedium nie ma sensu - część dalsza.


Pan Roth, nasz sąsiad, siedzi przy kuchennym stole i obraca w rękach kubek kawy. Jest już stałym bywalcem w naszym domu.
— Dzień dobry, Hana — mówi, nie odrywając wzroku od ekranu.
— Dzień dobry, panie Roth.
Mimo że Rothowie mieszkają naprzeciwko nas, a pani Roth ciągle mówi o nowych ciuchach, które kupiła dla swojej starszej córki Victorii, wiem, że mają sporo problemów. Żadne z ich dzieci nie dostało dobrej pary, głównie z powodu skandalu związanego z Victorią. Podobno została zmuszona do wcześniejszego zabiegu po tym, jak przyłapano ją poza domem po godzinie policyjnej. Kariera pana Rotha stanęła w martwym punkcie i najwyraźniej dotknęły ich też problemy finansowe: nie używają już swojego samochodu, aczkolwiek wciąż stoi lśniący u nich na podjeździe. Do tego wcześnie gaszą światła — muszą oszczędzać prąd. Podejrzewam, że pan Roth wpada do nas tak często, ponieważ ich telewizor już nie działa.


Cóż, nawet ludzi mieszkających w dobrej dzielnicy dopadła klątwa samochodowego krasnala ogrodowego. To i tak cały czas słabe represje ze strony Małego Brata, ale on nigdy nie był dobry w te totalitarne klocki.


— Cześć, tato — mówię, mijając stół w kuchni.
Tata odburkuje mi coś w odpowiedzi, bawiąc się kosmykiem włosów. Prezenterka kontynuuje:
— Ulotki znaleziono w kilkunastu różnych rejonach miasta, zostały nawet podrzucone do szkół i na place zabaw.
Materiał filmowy pokazuje teraz tłum ludzi stojących na schodach ratusza. Napisy na ich transparentach głoszą: ODDAJCIE NAM NASZE MIASTO oraz AMERYKA
WOLNA OD DELIRII. AWD zyskała wielu zwolenników po tym, jak przewodniczący organizacji Thomas Fineman został zabity w zeszłym tygodniu. Już teraz jest traktowany jak męczennik, a pomniki poświęcone jego pamięci rosną w całym kraju jak grzyby po deszczu.


Cóż, przynajmniej Mały Brat jest w stanie przekształcić blamaż z Finemanem z korzyścią dla swojej propagandy.


— Dlaczego nikt nic nie robi, by zapewnić nam bezpieczeństwo? — mówi jakiś mężczyzna do mikrofonu. Musi przekrzykiwać inny protestujących. — Władze miasta powinny nas chronić przed tymi szaleńcami. Tymczasem oni chodzą po naszych ulicach jak gdyby nigdy nic, drwiąc sobie z policji i porządkowych!


Pani Jadzia i jej ekipa, czyli najbardziej kompetentni porządkowi/pracownicy warzywniaka/reporterzy NatGeo cały czas latają po chaszczach, kręcąc dokument „Życie seksualne takiego jednego nudnego trójkąta (tfu czworokąta) Odmieńców”. To kto ma utrzymywać porządek w mieście, hę? Chcecie mieć ten film, czy nie? Jakieś priorytety muszą być.


Przypominam sobie, jak gorączkowo próbowałam pozbyć się ulotki ubiegłej nocy, jak gdybym mogła w ten sposób zaprzeczyć jej istnieniu. Ale najwyraźniej Odmieńcy nie obrali sobie za cel tylko nas.


Przepraszam, pączuszku, ale chyba nie myślałaś, że Odmieńcy zaczaili się specjalnie na ciebie, bo ewidentnie nie mają co robić ze swoim czasem?

Ojciec Hanki jest wściekły, jego zdaniem Narodowa Agencja Bezpieczeństwa jest do rzyci i nic nie robi. Pan Roth próbuje go uspokoić, ale nie udaje mu się to.


— A ty gdzie się wybierasz?
Ustawiam się w taki sposób, żeby nie widział kawy.
— Pomyślałam, że przejażdżka rowerem dobrze mi zrobi — silę się na beztroski ton.
— Przejażdżka rowerem? — powtarza.
— Sukienka ślubna robi się trochę za ciasna. - Ekspresyjnie gestykuluję kromką. - Chyba stres wzmaga mi apetyt. - Przynajmniej moje umiejętności w dziedzinie kłamstwa nie zmieniły się po remedium.
Tata marszczy brwi.
— Tylko trzymaj się z daleka od centrum, dobrze? Ostatniej nocy Odmieńcy znowu zaatakowali...
— To był zwykły akt wandalizmu - mówi pan Roth. -Nic więcej.
Teraz telewizja pokazuje materiał filmowy ze styczniowych zamachów terrorystycznych: ziarnisty obraz zawalenia się wschodniej części Krypt uchwycony przez kamerę, ratusz w płomieniach, ludzie wylewający się z zatrzymanych autobusów i biegający po ulicach w panice i popłochu, kobieta stojąca w morzu, w falującej na wodzie sukience, krzycząca, że nadszedł dzień sądu, masy pyłu unoszone przez wiatr po całym mieście, pokrywające wszystko kredową bielą.
— To dopiero początek - odpowiada tata z zawziętością.
— Najwyraźniej ta wiadomość miała być ostrzeżeniem.
— Nic nie osiągną. Są słabo zorganizowani.


Na pewno co poniektórzy, już nie będę wskazywać palcami…


— To samo wszyscy mówili w zeszłym roku, a skończyło się na wyrwie w Kryptach, śmierci burmistrza i psychopatach krążących po mieście. Wiesz, ilu więźniów uciekło tamtego dnia? Trzystu.
— Od tamtego czasu wzmocniono ochronę — upiera się pan Roth.
— Co jednak nie przeszkodziło Odmieńcom w zabawieniu się w listonoszy ubiegłej nocy. Kto wie, co może się zdarzyć? — Wzdycha i przeciera oczy. A potem odwraca się do mnie. — Nie chcę, żeby moją córkę rozerwało na kawałki.


Hanka obiecuje, że nie pojedzie do centrum, po czym wychodzi. Zakłada okulary przeciwsłoneczne i czapkę baseballówkę na wszelki wypadek, gdyby kręcili się gdzieś jacyś paparazzi.


Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz byłam w domu Leny, ale jedyne, co odnajduję w pamięci, to zlepek zgromadzonych przez lata obrazów, zapach sklepowych pierogów i mleka w proszku. Lena wstydziła się tego ciasnego domu i swojej rodziny. Wiedziała, co mówili ludzie. Ale ja lubiłam do niej przychodzić. Trudno mi powiedzieć dlaczego. Przypuszczam, że przemawiał do mnie tamtejszy bałagan: łóżka ściśnięte w pokoju na górze, sprzęt domowy, który nigdy nie działał jak trzeba, ciągle wysiadające bezpieczniki, rdzewiejąca pralka używana tylko do składowania zimowych ubrań. Mimo że minęło już osiem miesięcy, odnajduję drogę bez problemu, pamiętając nawet o prowadzącym do Cumberland Avenue skrócie przez parking.
Przez całą drogę zdążyłam się spocić, zatrzymuję więc rower kilka metrów przed domem państwa Tiddle'ôw, po czym zdejmuję czapkę i przejeżdżam ręką po włosach, żeby doprowadzić się do porządku. W pobliżu rozlega się trzask drzwi i jakaś kobieta ukazuje się na ganku zawalonym uszkodzonymi meblami, wśród których znajduje się, o dziwo, pokryta rdzawymi zaciekami deska klozetowa. Kobieta trzyma w rękach miotłę i zaczyna zamiatać w kółko niewielką powierzchnię ganka, nie spuszczając ze mnie wzroku.


Okolica podupadła i to mocno. W wielu budynkach okna i drzwi są zabite dechami, a bieda aż piszczy. Hanka jest obserwowana zza zasłonek pozostałych domów. Mieszkańcy okolicy są wyraźnie wrogo nastawieni do obcych i to nie bez powodu, o czym dziewczyna zaraz się przekona.


Ale skoro dojechałam aż tutaj, nie ma sensu zawracać, zresztą wreszcie dostrzegam to, czego szukałam: numer 237, dawny dom Leny. Gdy doprowadzam rower pod bramę, nie mam wątpliwości, że budynek jest od dawna niezamieszkany. W dachu brakuje dachówek, a okiennice zabito deskami. Ktoś wymalował wielki czerwony „X" na drzwiach wejściowych: znak, że dom był siedliskiem choroby.
- Czego tu szukasz?
Odwracam się. Kobieta na ganku przestała zamiatać. Trzyma miotłę w jednej ręce, a drugą osłania oczy przed słońcem.
- Szukam państwa Tiddle'ów - wyjaśniam. Na pustej ulicy mój głos rozlega się zbyt donośnie. Kobieta nie spuszcza ze mnie wzroku. Wbrew sobie przeprowadzam rower na drugą stronę ulicy, pod jej dom, chociaż coś we mnie się temu sprzeciwia, każe mi zawrócić. To nie jest mój świat.
- Tiddle’owie wyprowadzili się ostatniej jesieni - oznajmia kobieta i wznawia zamiatanie. - Nie byli tu mile widziani. Nie po tym, jak... - Nagle przerywa. - No cóż. Bywa. Nie wiem, co się potem z nimi stało, zresztą niewiele mnie to obchodzi. Jak dla mnie to mogą nawet zgnić na tych Deering Highlands. Zepsuli nam opinię, utrudnili wszystkim życie...
- To tam się wyprowadzili? - Chwytam się tej informacji jak tonący brzytwy. - Na Deering Highlands?
Kobieta nagle staje się podejrzliwa.
- A ciebie co to w ogóle obchodzi? - pyta. - Jesteś ze straży młodzieżowej czy co? To jest dobra, porządna dzielnica. - Dźga ganek tą swoją miotłą, jak gdyby próbowała wybić niewidzialne insekty. — Czytam Księgę  każdego dnia i przeszłam weryfikację jak wszyscy. Ale ludzie ciągle węszą, wywlekają stare brudy...
— Nie jestem z AWD — uspokajam ją. I nie chcę na nikogo sprowadzać kłopotów.
— No to o co ci chodzi? — Przygląda mi się bacznie i widzę w jej oku błysk, jak gdyby coś w jej pamięci zaskoczyło. — Zaraz, zaraz... Byłaś już kiedyś w okolicy?
— Nie — odpowiadam szybko i zakładam czapkę na głowę. Tutaj niczego więcej się nie dowiem.
— Jestem pewna, że skądś cię znam — ciągnie kobieta, gdy wsiadam na rower. Wiem, że w każdej chwili może jej się zaświecić lampka: to ta dziewczyna, którą sparowano z Fredem Hargrove'em.
— Na pewno nie — odpowiadam i zjeżdżam z powrotem na ulicę.


Hanka wie, że powinna dać sobie spokój, ale nie może. Postanawia pojechać do Deering Highlands. Nie była tam od czasu beztrosko nieodpowiedzialnych pikników z Leną i Liściostforem. Dziewczyna wspomina jak w dzieciństwie wyzywały się z koleżankami, żeby dotknąć murów opuszczonych budynków, skażonych jakoby delirką.  


Ubiegłego lata na Deering Highlands zrobiono nalot na nielegalną imprezę. Byłam tam. Steven Hilt pochylał się i szeptał mi czułe słowa, a jego usta dotykały mojego ucha.
To była jedna z czterech nielegalnych imprez, na które się wybrałam po ukończeniu szkoły. Pamiętam te dreszcze, kiedy przemykałam ulicami długo po godzinie policyjnej i serce podchodziło mi do gardła. Następnego dnia spotykałyśmy się z Angeliką Marston i ze śmiechem dzieliłyśmy się wrażeniami. Rozmawiałyśmy szeptem o całowaniu i twierdziłyśmy, że uciekniemy do Głuszy, jak gdybyśmy były małymi dziewczynkami rozmawiającymi o krainie czarów. I na tym to właśnie polegało. To były dziecięce zabawy. Jedna wielka zgrywa.
To nigdy nie miało się przytrafić mnie, Angie ani nikomu innemu. A już z całą pewnością nie Lenie. Po nalocie okolica została oficjalnie przejęta przez władze miasta i wiele domów zburzono. Plany zakładały zbudowanie tutaj tanich mieszkań dla pracowników służb miejskich, ale budowę wstrzymano po atakach terrorystycznych. Gdy więc wjeżdżam teraz na teren Deering Highlands, widzę jedno wielkie rumowisko: dziury w ziemi, zwalone drzewa z korzeniami zwróconymi w stronę nieba i rdzewiejące metalowe znaki ostrzegające o pracach budowlanych.


Hania nie jest pewna, czy w ogóle uda jej się znaleźć rodzinę Leny w tym rumowisku.  


A wtedy nagle dolatuje mnie woń dymu, słaba, ale nie do pomylenia z czymś innym, przeplatana innymi zapachami. Ktoś pali ognisko. Na kolejnym skrzyżowaniu skręcam w lewo, w Wynnewood Road. Oto Deering Highlands, jakie pamiętam z ubiegłego lata. Tutaj domy ciągle stoją: majaczą, posępne i zimne, za gęstym szpalerem starych sosen. Coś mnie łapie za gardło. Muszę być niedaleko Brooks Street 37. Nachodzi mnie nagły lęk, że mogłabym tam przypadkiem trafić. Wtedy postanawiam: jeśli natknę się na tamten dom, to będzie znak, że powinnam zawrócić i jechać do domu. Zapomnę o swojej absurdalnej misji.
I nagle słyszę śpiewny głos:
- Mamo, powiedz, proszę, jak do domu wrócić...
Staję jak wryta i przez chwilę stoję zupełnie nieruchomo, wstrzymując oddech i starając się zlokalizować, skąd dochodzi ten głos.
- Zgubiłam się w lesie, chciałam drogę skrócić... Słowa ze starej rymowanki o potworach, które rzekomo miały mieszkać w Głuszy. Wampiry. Wilkołaki. Odmieńcy.
Tyle że, jak się okazało, Odmieńcy istnieją naprawdę. Schodzę na trawnik i lawiruję pomiędzy otaczającymi ulicę drzewami. Idę powoli, najpierw staję na palcach, a dopiero potem kładę na ziemi całą stopę - ten głos jest tak cichy, tak wątły, że boję się go zagłuszyć. Wreszcie za zakrętem dostrzegam dziewczynkę przykucniętą na środku ulicy w wielkiej plamie słońca. Strąkowate ciemne włosy spadają jej na twarz jak zasłona. Mała jest chudziutka, to sama skóra i kości. Wystające rzepki kolanowe przypominają dwa spiczaste żagle. Dziewczynka trzyma w jednej ręce brudną lalkę, a w drugiej ostro zakończony patyk. Lalka ma włosy z żółtej włóczki, a oczy z czarnych guzików, z których jeden już ledwie się trzyma. Usta wyszyte są czerwoną włóczką, także wystrzępioną.
- Zatrzymał mnie wampir, miał krzaczastą brew...
Zamykam oczy i w pamięci staje mi reszta rymowanki:
Mamo, pomóż, proszę, chciałabym iść spać. Jestem  już półżywa, nie mam siły stać. Spotkałam Odmieńca, co  urzekł mnie wielce, Pokazał mi uśmiech i skradł moje serce. Kiedy znowu otwieram oczy, dziewczynka na moment podnosi wzrok, jednocześnie dźga powietrze swoim prowizorycznym kołkiem, jak gdyby chciała zabić wampira. Przez chwilę wszystko we mnie nieruchomieje. To Grace, młodsza kuzynka Leny. Jej najdroższa kuzynka. To Grace, która nigdy, przenigdy nie wypowiedziała do nikogo ani słowa, ani razu podczas tych sześciu lat, kiedy ją znałam.


Pragnę jeszcze raz przypomnieć pani ałtorce, że to Marcia, matka Jenny i Grace, jest kuzynką Leny, więc Lenka jest ciotką Grace. Ile razy można to powtarzać?


- Mamo, pomóż, proszę, chciałabym iść spać...
Chociaż w cieniu jest chłodno, czuję, jak między piersiami zbiera mi się kropla potu i spływa w stronę brzucha.
- Spotkałam Odmieńca, co urzekł mnie wielce...
Teraz bierze patyk i zaczyna wiercić nim dziurę w szyi lalki, jak gdyby chciała jej zrobić bliznę po zabiegu.
- SZZ to szczęście, zdrowie i zadowolenie... — mruczy pod nosem.
Teraz zmienia ton i mówi do lalki jak do małego dziecka.
- Ciii. Bądź grzeczną dziewczynką. Nie będzie bolało, zobaczysz.


Czyżby Grace pomieszało się w głowie od tych wszystkich nieszczęść zaserwowanych jej rodzinie przez Lenę?


Nie jestem w stanie dłużej na to patrzeć. Mała kłuje lalkę w miękką szyję, przez co głowa zabawki kołysze się w tył i w przód, jak gdyby potakiwała. Zbieram się na odwagę i wychodzę spomiędzy drzew.
- Gracie — przywołuję ją. Bezwiednie wyciągam jedną rękę, jak gdybym zbliżała się do dzikiego zwierzęcia.
Dziewczynka zastyga. Robię kolejny ostrożny krok w jej kierunku. Mała ściska patyk w ręku tak mocno, że knykcie jej bieleją.
- Grace. - Przełykam ślinę. - To ja, Hana. Jestem przyjaciółką. .. byłam przyjaciółką twojej kuzynki, Leny.





Ciotki, ciotki... 

Grace daje nogę. Hanka rusza za dziewczynką, ale mała jest bardzo szybka i znika bez śladu.


Za moimi plecami rozlega się chichot. Odwracam się: ani żywej duszy. Włosy stają mi dęba. Mam dziwne wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, i dociera do mnie, że jeśli mieszka tu rodzina Leny, muszą też mieszkać i inni. Dostrzegam tanie zasłony z tworzywa sztucznego wiszące w oknach domu naprzeciwko. Na trawniku przed nim leżą stare plastikowe zabawki, pojemniki i klocki, ale równo ułożone, jak gdyby ktoś niedawno się nimi bawił.


No to chyba oczywiste, że inne rodziny wyrzucone poza nawias społeczeństwa gdzieś musiały się podziać. Hanka, ruszaj mózgownicą trochę częściej, robisz się irytująca.


Zaczynam się czuć coraz bardziej nieswojo, więc wracam pomiędzy drzewa, nie spuszczając oczu z drogi, szukając na niej śladów ruchu.
- Mamy prawo tu być, wiesz o tym — słyszę szept tuż za plecami.
Odwracam się błyskawicznie tak przerażona, że przez chwilę nie jestem w stanie wydobyć z siebie słowa. Spomiędzy drzew wyłania się dziewczyna. Spogląda na mnie szeroko otwartymi brązowymi oczami.
— Willow? — udaje mi się wydusić po chwili.
Dziewczyna mruga powiekami. Jeśli mnie rozpoznała, nie widać tego po niej. Ale to z pewnością ona — Willow Marks, moja dawna koleżanka z klasy, która została wydalona ze szkoły tuż przed jej zakończeniem. Krążyły plotki, że została złapana z chłopakiem, niewyleczonym, w Deering Oaks Park po godzinie policyjnej.
— Mamy prawo — powtarza tym samym nerwowym szeptem. Zaplata długie, chude dłonie. — Ścieżka i wzór dla każdego... taka jest obietnica remedium...
— Willow. — Robię krok w tył i o mało się nie przewracam. — Willow, to ja. Hana Tate. Chodziłyśmy w zeszłym roku na matematykę. Do klasy pana Fillmore'a. Pamiętasz?
Mruga powiekami. Włosy ma długie i rozczochrane. Przypomina mi się teraz, jak farbowała je w różnokolorowe pasemka. Moi rodzice zawsze mówili, że ta dziewczyna aż prosi się o kłopoty. Mówili, żebym trzymała się od niej z daleka.


Willow ma problemy, żeby sobie przypomnieć Hankę czy pana Fillmore’a. Hana zauważa na jej szyi bliznę po zabiegu. Wygląda na to, że coś poszło nie tak, bo dziewczyna nie zachowuje się normalnie. Hanka postanawia jak najszybciej się wynosić.


Nagle Willow wyciąga rękę, obejmuje moją szyję i przyciąga mnie do siebie, jak gdyby chciała mnie pocałować. Z piersi wyrywa mi się krzyk i staram się uwolnić z jej uścisku, ale Willow jest zaskakująco silna. Jedną ręką zaczyna wędrować po mojej twarzy, dotykać policzków i podbródka, jak gdyby była niewidoma. Dotyk jej paznokci na mojej skórze przywołuje mi na myśl małe gryzonie z ostrymi pazurkami.
— Błagam. — Z przerażeniem odkrywam, że jestem bliska płaczu. W gardle narasta ucisk. Strach sprawia, że ciężko mi oddychać. - Błagam, puść mnie.
Jej palce natrafiają na moją bliznę po zabiegu. W mgnieniu oka traci cały rezon. Przez chwilę jej wzrok nabiera ostrości, a kiedy na mnie spogląda, widzę dawną Willow: bystrą, wyzywającą, tyle że pokonaną.
— Hana Tate — mówi smutno. - A więc ciebie też dopadli.
 I wtedy wypuszcza mnie, a ja wreszcie rzucam się do ucieczki.


Jestem ciekawa, czemu Willow nie wylądowała w Kryptach, skoro zabieg pomerdał jej w głowie. Wszak tam mieli trafiać nie tylko wrogowie systemu, ale również i ci, u których zabieg się nie udał lub wywołał działania niepożądane. Cóż, Hanka zaczęła dzień od uspokojenia sumienia dzięki podręcznikowi, ale teraz przypadek Willow powinien dać jej znowu do myślenia. Ale to już w następnych odsłonach historii Hanki.

A w następnym odcinku, czworokąta część dalsza, a ponadto nasi drodzy Odmieńcy dokonają bardzo nieprzyjemnego odkrycia.

Do zobaczenia

Beige