niedziela, 15 grudnia 2019

Część XIII



LENA


Świt wydaje się podwójny, bliźniaczy: zasnuty dymem blask na horyzoncie, a za nami, ponad linią drzew, drugi, gdzie ogień wciąż się tli. Chmury i kłęby czarnego dymu są niemal nie do odróżnienia.

Podziwiam stalowe nerwy, ja chyba jednak nie dałabym rady spać, gdyby niedaleko mnie płonęły sosny.

W ciemności, w całym tym zamieszaniu, nie zorientowaliśmy się, że nie ma wśród nas dwóch członków grupy: Pike'a i Henley.

Pod moją poprzednią analizą Siberian tiger zwrócił mi uwagę, że wymieniając Odmieńców zapomniałam o jeszcze jednej niemowie – Henley. Było to oczywiście z mojej strony przeoczenie, ale jak widać słusznie nie zawracałam sobie nią głowy, skoro Oliver pozbyła się owej damy z obsady, nie ofiarowując jej w pożegnalnym prezencie bodaj jednej linijki tekstu.

Dani chce wrócić i odszukać ich ciała, ale ogień to uniemożliwia. Nie ma szans, byśmy wrócili nawet po puszki z jedzeniem czy rzeczy, które mogły przetrwać pożar.

Ja tam nadal chciałabym się dowiedzieć, co się stało z tymi z porządkowych, którzy przeżyli nalot. Wrócili do domu? Usmażyli się? Postanowili przeczekać kryzys, mocząc zadki w rzece?

Swoją drogą, widzę, że ogień także podlega tutejszym prawom zakrzywienia czasoprzestrzeni; choć po kilku godzinach las nadal płonie w najlepsze, płomienie nie dosięgają naszych aniołeczków.

Więc gdy tylko niebo się rozjaśnia, ruszamy naprzód. Idziemy w ciszy, jedno za drugim, ze spuszczonymi głowami. Musimy się dostać do obozu w Waterbury jak najszybciej - nie ma mowy o okrążaniu czegokolwiek, o odpoczynku, o przeszukiwaniu ruin zniszczonych miast, i tak już dawno temu wyczyszczonych z wszystkiego, co mogłoby się przydać.

Primo: ja rozumiem, że wam śpieszno, ale biorąc pod uwagę, że jak do tej pory okrążaliście tylko te tereny, na których można było spotkać Hieny/panią Jadzię, poważnie zastanowiłabym się, czy prucie ślepo naprzód jest najlepszym z możliwych wyborów.

Secundo: moglibyście napotkać w ruinach nawet zupki w proszku z trzystuletnią datą ważności, miotacz ognia i żółtą łódź podwodną, a i tak nic by wam to nie pomogło; biorąc pod uwagę wasze niesamowite ogarnięcie, zupki najprawdopodobniej wyrzucilibyście do śmieci, miotacz przerobili na stojak do parasoli, a łodzi podwodnej w ogóle nie zauważyli.

Możemy się uważać za szczęściarzy pod jednym względem: mapę Raven mieli przy sobie Julian i Tack, dzięki czemu nie spłonęła razem z całym naszym dobytkiem.

Mówimy o tej samej mapie, na której identycznie oznacza się kościoły i dęby i z której nie jesteście nawet w stanie wywnioskować, czy powinniście iść na północ, czy na południe?

I dlaczego żaden z tych geniuszy nie zabrał ze sobą plecaka, uciekając przed porządkowymi?! Mieliście dosyć czasu, by przedyskutować plan działania, ale nie znaleźliście dodatkowych trzech sekund na założenie szelek?

Obaj maszerują na czele grupy, zatrzymując się tylko od czasu do czasu, by sprawdzić naniesione na mapie notatki. Mimo tragicznych wydarzeń ubiegłej nocy rozpiera mnie duma, gdy widzę Tacka konsultującego się z Julianem.

Nie no, być nie może! Spójrzcie tylko – Juleczek najwyraźniej został zaakceptowany przez szefostwo i w dodatku jego wybranka serca nie pomiata nim w wewnętrznym monologu! Ciekawe, jak długo potrwa ta dobra...

Mam też satysfakcję, ponieważ wiem, że Alex również to zauważył.

...nieważne.

Alex, rzecz jasna, idzie na samym końcu z Coral.

Zapewne dyskutując o tym, że spodnie strasznie opinają ci się na tyłku, czy nie tak, Leno?

Wręcz trudno uwierzyć, że ledwie kilka godzin temu nas zaatakowano - tyle że w pomruku rozmów brakuje głosów Pike'a i Henley.

Czy Henley w ogóle umiała mówić? A co do Pike'a, naprawdę nie sądzę, żeby komukolwiek brakowało jego uwag, biorąc pod uwagę, że wypowiedzi tego męża – jakkolwiek ciężko w to uwierzyć – miały jeszcze mniejszą wartość merytoryczną niż przemyślenia Raven i Plastikowej Simorośli razem wzięte.

Julian idzie przede mną. Alex za mną. Więc przyspieszam (...)

Jestem przekonana, że Oliver nie zrobiła tego celowo, ale ten cytat wprost idealnie podsumowuje osobowość Leny w tym tomie: nie tylko używa chłopa jako życiowego punktu odniesienia, najpierw ustalając, gdzie znajduje się każdy z tru loffów, po czym dostosowując się do ich położenia, ale w dodatku przekłada nowego ukochanego nad starego tylko po to, aby utrzeć eksowi nosa.

Waterbury, jak powiedziała nam Lu, jest zalążkiem nowego porządku. Poza murami granicznymi wyrósł ogromny obóz, a wielu mieszkańców miasta uciekło. Niektóre dzielnice zostały zupełnie ewakuowane, inne zabarykadowano z lęku przed buntownikami.

...Zaraz, zaraz. Wszyscy stop. Obóz Odmieńców...wyrósł sobie tuż za murami Oliverversum? A porządkowi, zamiast zrównać ów camping z ziemią przy błogosławieństwie Małego Brata...zamknęli miasto ze strachu przed tą grupą społeczną, której członków zgodnie z obowiązującymi prawami mogą wystrzelać jak kaczki?!

Naprawdę – co tu się wyrabia?

Lu słyszała też, że obóz sam w sobie przypomina miasto: ludzie pracują z zapałem na rzecz wspólnego dobra, pomagają reperować szałasy, polują na zwierzynę i noszą wodę.

No...to zasadniczo tak samo, jak wy (wspólną płaszczyznę porozumienia możecie znaleźć zwłaszcza na tle tej ostatniej czynności), choć słowem – kluczem może tu być „z zapałem”.

Na razie nie trzeba się też obawiać odwetu. W Waterbury nie został już nikt, kto mógłby się mścić. Budynki urzędu miasta zostały zniszczone, a burmistrz i jego doradcy — przegnani.

Przez kogo?

Pytam poważnie, autorko – przez kogo? Tych niezwykle groźnych Odmieńców, z bronią w postaci wiader wypełnionych deszczówką? Czy ty naprawdę próbujesz nam wmówić, że wyjęci spod prawa uciekinierzy, którzy nie posiadają nic poza jedną parą gaci na tyłku, stanowili zagrożenie dla miasta leżącego na terenie państwa Małego Brata i w związku z tym z całą pewnością chronionego przez armię porządkowych?!

Sama nie wiem, jak to skomentować. To mniej więcej ten sam poziom absurdu, co Maxon Schreave wysyłający parę dopiero co skazanych przestępców na autobusową wycieczkę. Tego po prostu NIE DA się wziąć na poważnie.

Aha – w Waterbury może i nie ma już żywej duszy, ale nadal istnieje ktoś, kto mógłby chcieć odpłacić Odmieńcom pięknym za nadobne za cały ten bajzel; nazywa się Mały Brat i ma całkiem spore możliwości, jeśli chodzi o dokuczanie politycznym przeciwnikom.

Tam i my zbudujemy szałasy z gałęzi i cegieł pozostałych po zburzonych domach, i wreszcie znajdziemy dla siebie miejsce.

Tak, szałas z gałęzi to mniej więcej ten poziom technologicznego zaawansowania, jakiego bym się po was spodziewała w kontekście budowania docelowej bazy.

Na drodze naszej zaradnej inaczej brygady pojawia się coraz więcej pamiątek po blitzu w postaci fragmentów dachu czy drogi, Lena dochodzi zatem do wniosku, że są już niedaleko.

Nikt nie chce spędzić kolejnej nocy w Głuszy, pod gołym niebem, nawet jeśli udało nam się zgubić porządkowych.

Ale...wy nadal będziecie w Głuszy. Postawienie chatki Kłapouchego niczego nie zmieni w tej kwestii.

(I tak, mniej więcej w ten sposób wyobrażam sobie przyszłe mieszkanka drużyny Raven):



Nagle słychać jakiś krzyk; Lena, której widok zasłaniają stojący przed nią koledzy z zespołu, pyta Juleczka, co jest grane:

Chyba... chyba dotarliśmy na miejsce.
Jeszcze zanim skończył mówić, udaje mi się przepchać między ludźmi i zobaczyć to na własne oczy.
Na drugim końcu parkingu teren gwałtownie się obniża. W dół prowadzi kilka ostrych serpentyn, a na ich końcu znajduje się naga, bezdrzewna połać ziemi. Obóz w niczym nie przypomina tego, co sobie wyobrażałam. Myślałam, że będą tu prawdziwe domy albo przynajmniej solidne konstrukcje porozstawiane między drzewami.

Przed chwilą wspominałaś coś o szałasach z gałęzi...No, chyba że to była taka subtelna forma samozaorania, której celem było podkreślenie a) waszej galopującej niekompetencji i b) faktu, że jesteście tak odrzucający, że inni Odmieńcy nie tylko nie podzieliliby się z wami dachem nad głową, ale w dodatku z przyjemnością patrzyli, jak zamarzacie na śmierć w swoich zabawnych schronieniach.

A to po prostu rozległe, zatłoczone pole, patchwork koców i odpadków, pomiędzy nimi zaś setki, po prostu setki ludzi: wszystko to wygląda jak fala napierająca na mur okalający miasto, czerwieniejący w świetle gasnącego słońca. (…) Przypominają mi się nagle okaleczeni ludzie z podziemia, których spotkaliśmy z Julianem, kiedy próbowaliśmy uciec Hienom, oraz ich brudny, zadymiony świat. Nigdy nie widziałam tak wielu Odmieńców. Nie, poprawka. Nigdy nie widziałam tak wielu ludzi. Czuć ich nawet tutaj.

A niech to, wygląda na to, że nowi sąsiedzi też nie spełniają wymagań estetycznych Leny. A swoją drogą, czego ta dziewczyna się spodziewała? Eleganckiego osiedla domków jednorodzinnych? Kupiłabym jeszcze podobną naiwność w wykonaniu Juleczka, ale panna Haloway na tym etapie naprawdę powinna już doskonale wiedzieć, czym się je życie w Zakazanym Lesie.

Co to w ogóle jest? — szepcze zduszonym głosem Julian. Chciałabym go jakoś pocieszyć, powiedzieć mu, że wszystko będzie dobrze, ale sama jestem przytłoczona, otępiała z rozczarowania.
I to ma być to? — Dani wypowiada na głos to, co pewnie myśli każdy z nas. - To jest to nasze wielkie marzenie? Nowy porządek?

Okej, liczba współlokatorów faktycznie może robić wrażenie – nie mówiąc już o tym, że w takich warunkach z pewnością ciężko będzie utrzymać higienę – ale to powszechne rozczarowanie wszystkich wydaje się być nieco nieproporcjonalne do realiów Głuszy i tego, co Odmieńcy zwykli uważać za normalne warunki do życia. Powtórzę: jedynym naprawdę zszokowanym może w tej sytuacji być Julek; reszta powinna co najwyżej zakląć pod nosem, że nie spodziewali się aż tylu sąsiadów. Przypominam, że dawnych, znacznie bardziej sielskich czasach PŚ był JEDYNYM, który w swoim obozowisku cieszył się przywilejem posiadania nie-płóciennego dachu nad głową, a mimo to Lena jakoś nie wypominała mu tej jawnej niesprawiedliwości ani nie płakała nad losem jego pobratymców.

Przynajmniej mamy tutaj przyjaciół — mówi cicho Hunter. Ale nawet on nie jest w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu. Przejeżdża ręką po włosach, które zaczynają sterczeć na wszystkie strony. Twarz ma bladą. Cały dzień wycinał nam przejście przez las. Widać, że jest wykończony, jego oddech stał się chrapliwy i nierówny. — Zresztą i tak nie mamy wyboru.

Biedny Hunter. I dlaczego sam machał tą maczetą? Co w tym czasie zajmowało resztę towarzystwa?

Mogliśmy iść do Kanady, jak mówił Gordo.

A właśnie, jak już przy tym jesteśmy: jak w tym uniwersum wygląda kwestia Kanady i Ameryki Południowej? Też wierzą w delirię, ale nie mają na tym punkcie aż takiej paranoi? Nie wierzą w delirię? Akceptują wszystkich uchodźców jak leci? W ramach umowy dżentelmeńskiej z Małym Bratem deportują każdego nielegalnego emigranta z Oliverversum? Autorko, jesteśmy na etapie ostatniego tomu; ja naprawdę nie powinnam dumać nad podobnymi zagadnieniami.

Nie dotarlibyśmy tam bez zapasów — odpowiada Hunter.
Tyle że nie stracilibyśmy ich, gdybyśmy od razu poszli na północ — odparowuje Dani.

Cóż jednak czynić, kiedy nikt z was nie umie prawidłowo czytać mapy...

Plastikowa Simorośl stwierdza, że co się stało, to się nie odstanie, po czym rusza w kierunku obozowiska.

No to jak? Idziecie? — Omiata spojrzeniem całą grupę. Gdy jego oczy spoczywają na mnie, czuję przepływający przeze mnie elektryczny impuls i momentalnie spuszczam wzrok. Przez ułamek sekundy wyglądał prawie jak mój Alex.

Wyjątkowo nie miał w oczach pogardy przemieszanej z żądzą mordu?

Raven i Tack ruszają naprzód. Alex ma rację co do jednego — teraz już nie mamy wyboru. Nie przeżyjemy w Głuszy kolejnych dni bez pułapek, zapasów czy naczyń do gotowania wody.

Biorąc pod uwagę wasze ogar...Ech, nie chce mi się już nawet po raz kolejny żartować z tych niemot; ile można?

Chodź. — Sięgam po rękę Juliana.
Chłopak cofa się. Oczy ma ciągle utkwione w rozległą, zadymioną równinę rozciągającą się w dole, bury patchwork koców i prowizorycznych namiotów. Przez chwilę wydaje mi się, że nie pójdzie. A potem konwulsyjnym ruchem, jak gdyby przepychał się przez niewidzialną barierę, rusza przede mną w dół.

Biedny, biedny, biedny Julian. Lena naprawdę nie zasłużyła sobie na podobne oddanie. Pomyślcie tylko, co ten widok musi oznaczać dla Finemana:

- przez cały okres tułaczki Julian był traktowany lekceważąco nie tylko przez innych członków grupy, ale także swoją dziewczynę; ta podróż pod względem psychicznym musiała być dla niego znacznie cięższa niż dla reszty. Pewne pocieszenie stanowił dla niego zapewne fakt, że gdzieś tam czeka na nich mityczny ląd, gdzie będą mogli osiąść na stałe i zbudować z Leną poważną relację. Teraz widzi, że kłopoty bynajmniej się nie skończyły; 

- Odmieńcy są przyzwyczajeni do spartańskich warunków – Julek spędził dzieciństwo i młodość otoczony luksusami. To, co dla innych jest irytującą niedogodnością, dla niego może być znaczącym brakiem; skoro nawet zaprawieni buntownicy reagują przerażeniem na widok nowego domu, jak musi się on prezentować w oczach Finemana juniora?

- Lena porównała owe zbiorowisko do towarzystwa z kanałów – tych samych ludzi, którzy w jej i Juleczka jaźni muszą być nieuchronnie powiązani z Hienami; Hienami, które w swoim czasie torturowały Julka. Obawiam się zatem, że Julianowi może w tej chwili dolegać coś znacznie poważniejszego poza zwykłym dyskomfortem.

I co robi nasz bohater? Zbiera się w sobie i dołącza do swojej partnerki. Prawda, nie ma zbyt wielu alternatyw – ale w świetle tego, co wiemy o jego sytuacji nadal twierdzę, że ów niepozorny krok był jednym z największych aktów prawdziwego oddania i odwagi w tej serii.

Lu wpatruje się w znajdujące się tuż za murami, wymarłe miasto; dołącza do orszaku dopiero po nawoływaniach Leny.

Jednak zanim rusza za resztą, rzuca jeszcze jedno spojrzenie na mur. Na jej twarzy maluje się niepokój. Waterbury, przynajmniej z daleka, wygląda na miasto wymarłe: z kominów fabryk nie unosi się dym, z ciemnych, przeszklonych wież nie biją światła. To pusta skorupa miasta, prawie taka sama jak ruiny, które mijamy w Głuszy. Tyle że tym razem ruiny są po drugiej stronie muru. Zastanawiam się, co w tym widoku wywołuje w Lu lęk.

Może zastanawia się, dlaczego, u diabła, wszyscy tłoczą się na polanie, ochraniani wyłącznie przez kartonowe pudełka, skoro trzy kroki dalej znajduje się eleganckie, opuszczone miasto pełne budynków czekających na zagospodarowanie – i dochodzi do wniosku, że coś tu nie gra. Wiem w każdym razie, że moje myśli biegłyby mniej więcej takim torem.

Gdy docieramy na sam dół, fetor staje się niemal nie do zniesienia: to odór tysięcy niemytych ciał i wyziewów z głodnych ust, a do tego smród uryny, starego palonego oleju i tytoniu. Julian kaszle i mruczy: „o, Boże". Ja przykładam rękaw do ust, starając się przezeń oddychać.

Moje pytanie o opuszczone miasto nadal pozostaje jak najbardziej otwarte.

A swoją drogą, dlaczego ci wszyscy ludzie tłoczą się akurat na tym drobnym skrawku Głuszy, skoro warunki są tak godne pożałowania? Ach, racja, Lena wspominała coś o rodzinnej atmo...

Na obrzeżach obozu porozstawiane są wielkie metalowe beczki i stare, zardzewiałe kubły na śmieci, w których palą się ogniska. Wokół nich gromadzą się ludzie, gotując coś na nich albo ogrzewając ręce. Gdy ich mijamy, spoglądają na nas spode łba. Od razu widać, że nie jesteśmy tu mile widziani.

...hmmm, wygląda na to, że jednak pudło.

Nawet Raven nie wygląda zbyt pewnie. Trudno stwierdzić, w którą stronę powinniśmy się udać, z kim porozmawiać, czy obóz w ogóle jest zorganizowany.

Rzekłabym, że raczej nie, co po raz kolejny każe mi się zastanawiać, co – poza Imperatywem z Rzyci – skłania tych wszystkich ludzi do siedzenia na kupie.

Szałasy zostały skonstruowane naprędce z kawałków blachy falistej i skrawków metalu. Niektórzy zrobili prowizoryczne namioty z brudnych prześcieradeł. A jeszcze inni leżą zbici w gromady na ziemi, pod gołym niebem, przyciskając się jedno do drugiego, by zapewnić sobie odrobinę ciepła.

Plastikowa Simorośl będzie się czuć jak w domu!

Dani chce wiedzieć, co dalej; Raven już ma jej odpowiedzieć, gdy zostaje potrącona przez jednego z uczestników tej uroczej sceny:

Ty zawszony kundlu! - drze się [starszy mężczyzna], rozbryzgując wokół ślinę. — Zabiję cię!
Chyba na głowę upadłeś! — Głos małego buldoga jest zaskakująco piskliwy. — Co ty sobie, do cholery...
Ukradłeś mi tuńczyka! No, przyznaj się! Ukradłeś mi tuńczyka! — W kącikach ust starego zbierają się bąbelki śliny. Oczy ma szeroko otwarte, dzikie. Obraca się dookoła i rozgląda po tłumie. A potem wyjaśnia podniesionym głosem: — Miałem całą puszkę tuńczyka, nieotwartą. Schowałem ją głęboko w swoich rzeczach. A ten bydlak mi ją ukradł.
Puknij się w głowę. Nawet jej nie tknąłem. — Buldog kieruje się do wyjścia. Mężczyzna w wystrzępionym płaszczu wydaje z siebie ryk furii.
Kłamca!
I skacze. Przez chwilę wydaje się, że zawisł w powietrzu, płaszcz powiewa za nim jak wielkie skórzane skrzydła nietoperza, a potem ląduje na plecach chłopaka i przygniata go do ziemi. W jednej chwili tłum się ożywia, krzyczy, przepycha, zagrzewa ich do walki. Chłopak przetacza się na wierzch, siada na okrakiem na napastniku i zaczyna okładać go pięściami. Stary zrzuca go z siebie i przyciska twarzą do ziemi. Trudno zrozumieć, co wykrzykuje. Po chwili chłopak przewraca się na plecy i udaje mu się zrzucić starego, który uderza o metalową beczkę i wydaje z siebie okrzyk bólu. Ogień pali się już pewnie od dłuższego czasu, metal musi być rozgrzany.

Okej, Oliver, rozumiem; trafiliśmy do siódmego kręgu piekielnego. A teraz na poważnie: o co właściwie chodzi w tym wątku, poza próbą nakręcenia nowej dramy?

Ci ludzie żyją w bardzo specyficznym środowisku, gdzie brak współpracy równa się śmierci. Zrozumiałabym podobne ataki agresji, gdyby Odmieńcy byli zmuszeni współegzystować na niewielkiej przestrzeni, ale Głusza jest ogromna i naprawdę nie ma żadnego powodu, żeby wszystkie te typy trzymały się razem, skoro – jak widać na załączonym obrazku – nie tylko nie mogą na sobie polegać, ale w dodatku chętnie wbiją sąsiadowi nóż w plecy przy każdej nadarzającej się okazji. Pójście za instynktem stadnym ma sens wtedy, gdy wspólne bytowanie łączy się z jakimikolwiek benefitami (dostęp do pożywienia/bezpieczeństwo/wsparcie emocjonalne). Tu mamy natomiast nienawistny tłum, dla którego walka o resztki zapasów to najwyraźniej chleb powszedni – i nikt nie wpadł na to, by poszukać szczęścia w jakiejś mniejszej grupce, za murami okalającymi opuszczone miasto? Albo przynajmniej na jakiejś polance znajdującej się trzy kilometry od owego chaosu?

Tłum kipi teraz ze złości: głosy i ciała zlewają się w jedno, przypominają ciemne odmęty wody, w których panoszy się wielogłowy, wieloręki potwór. To nie jest wolność. To nie jest nowy świat, jaki sobie wyobrażałam. To jakiś koszmar.

Hej, Leno, mam dla ciebie ćwiczenie, które z pewnością poprawi ci humor: za każdym razem, gdy będziesz przerażona otaczającą cię rzeczywistością pomyśl sobie, że to, co w tej samej chwili przeżywa Julek, musi być przynajmniej dziesięć razy gorsze.

Julian i Lena przeciskają się przez morze ciał w stronę Tacka, Raven, PŚ i Coral; po chwili dołączają do nich Lu, Hunter, Bram i Dani.

Gromadzimy się w zbitym kręgu i czekamy na innych.

Jakich znowu „innych”? Brakuje zaledwie...

Lustruję tłum w poszukiwaniu Gordo, jego długiej do piersi brody, ale wszystko jest rozmazane, twarze co chwila zlewają się i rozdzielają za oparami oleistego dymu.

...Gordo, który najwyraźniej został wyznaczony na kolejne najsłabsze ogniwo. Cóż, to miło ze strony autorki, że najpierw eliminuje tych, o których nie da się dosłownie nic powiedzieć – znacznie ułatwia to lekturę.

Nikt więcej się nie zjawia. W końcu musimy przyznać, że ich zgubiliśmy. Raven oznajmia bez przekonania, że na pewno nas namierzą.

Jakich znowu „ich”, na litość?! TU NIE MA NIKOGO WIĘCEJ! Autorko, przestań używać podobnie nędznych fabularnych wytrychów by sugerować czytelnikom, że stworzyłaś całą armię istotnych dla fabuły postaci – jeżeli tak ci zależy na ich istnieniu, to po prostu je napisz.

A teraz musimy znaleźć jakieś miejsce, gdzie będziemy mogli bezpiecznie się ulokować, i kogoś, kto podzieli się z nami jedzeniem oraz wodą.

Proponuję pana od tuńczyka, dobrze mu się patrzy z oczu.

Pytamy kilku osób, ale dopiero za piątym razem udaje nam się trafić na osobę skłonną nam pomóc.

Za piątym? W tym siedlisku występku? Zaskakujące, że dotarliście tak daleko; spodziewałabym się, że już trzecia nagabywana przez was osoba spróbuje ugotować was na wolnym ogniu.

Dziewczynka — ma pewnie nie więcej niż dwanaście, trzynaście lat, ubrana jest w rzeczy tak brudne, że zlewają się w jeden szarobury łachman — radzi nam porozmawiać z Pippą i wskazuje na część obozu oświetloną jaśniej niż reszta. Gdy ruszamy we wskazanym kierunku, dziewczynka odprowadza nas wzrokiem. Odwracam się, by jeszcze raz na nią spojrzeć. Naciągnęła koc na głowę, po jej twarzy przemykają migoczące cienie. Widok jej ogromnych, błyszczących oczu przywodzi mi na myśl Grace i wspomnienie to wywołuje ostry ból w piersi.

Oliver, te wstawki zawsze były dosyć niesmaczne w obliczu tego, jaki los zgotowała bliskim Lena, ale w świetle ostatnich doniesień o jej rodzinie stają się po prostu wstrętne. Odpuść.

Wygląda na to, że obóz podzielony jest na różne strefy wpływów. Gdy przepychamy się w stronę kilku mniejszych ognisk, zaznaczających najwyraźniej początek terytorium Pippy, jesteśmy świadkami dziesiątków kłótni, których przyczyną jest właśnie podział granic i własności.

Ach, czyli jednak istnieją tu mniejsze podgrupki? Ponawiam pytanie – czy nie mogłyby się rozlokować w nieco większej odległości od siebie, skoro Odmieńcom rzekomo nic nie grozi ze strony rządu, a koegzystencja zdaje się generować więcej problemów, niż ułatwień?

Nagle Raven wydaje z siebie radosny okrzyk.
Twiggy! — krzyczy i rzuca się do biegu. Widzę, jak pada w ramiona jakiejś kobiety.

Rany koguta, co się stało Raven?

Pierwszy raz widzę Raven obejmującą z własnej woli kogoś innego niż Tack.

O, Lena się ze mną zgadza. Dla kronikarskiego porządku chciałabym wszelako zaznaczyć, że Raven obejmująca Tacka to także nieczęsty widok; ci dwoje wolą spędzać wspólne chwile, warcząc na siebie.

Gdy się odsuwa, obie zaczynają naraz śmiać się i mówić jedna przez drugą.

Mój losie, to chyba pierwszy raz w tej serii, gdy widzimy śmiejącą się Raven. Sama nie wiem, co o tym myśleć.

Tack — mówi Raven — pamiętasz Twiggy? Była z nami... ile to już minęło? Trzy lata temu?
Cztery — poprawia ją kobieta ze śmiechem.
Ma jakieś trzydzieści lat, a jej pseudonim, Gałązka, jest wyjątkowo ironiczny. Jest zbudowana jak mężczyzna: ogromna, o szerokich ramionach i bez żadnego wcięcia w talii. Włosy ma przycięte tuż przy skórze. Jej śmiech jest również męski, głęboki i gardłowy. Od razu czuję do niej sympatię.

Ale jak to? Pomimo męskiego wyglądu? Żadnych złośliwych komentarzy z twojej strony? Doprawdy, dobrze być znajomą istoty trzymającej Lenę na psychologicznej smyczy.

Okazuje się, że Twiggy i Pippa to ta sama osoba:

Teren, na którym rządzi Pippa, jest większy i lepiej zorganizowany niż wszystko, co do tej pory widziałam w tym obozie. Znajduje się tu prawdziwy szałas: Pippa skonstruowała albo przywłaszczyła sobie wielką drewnianą szopę z dachem, ze ścianami z trzech stron. W środku mieści się kilka prymitywnie zbitych ławek, parę latarenek na baterie, stosy koców i dwie lodówki — jedna wielka, kuchenna, a druga miniaturowa — obie zamknięte na łańcuch i kłódkę. Pippa wyjaśnia nam, że tu właśnie trzyma zgromadzone jedzenie, lekarstwa i środki opatrunkowe. Do tego zwerbowała kilka osób, żeby stale doglądali ognisk, gotowali wodę i odstraszali złodziei.
Nie uwierzylibyście, co ja tutaj widziałam — mówi. — W zeszłym tygodniu ktoś został zabity z powodu głupiego papierosa. To jakieś szaleństwo. — Kręci głową z niedowierzaniem. — Nic dziwnego, że zombie nawet nie fatygują się, by nas zbombardować. To tylko strata amunicji. Jak tak dalej pójdzie, sami się pozabijamy.

I tkwicie w tym grajdole, nieustannie narażając się na to, że ktoś poderżnie wam gardło w celu zdobycia zapasów (dwie lodówki!), bo...? Chyba już wiem, po kim Raven odziedziczyła taktyczny geniusz.

Chyba nigdzie się nie wybieracie. Załatwię wam coś do jedzenia, chociaż nie ma go dużo. Spodziewałam się, że wkrótce zjawi się ktoś z ruchu oporu z dostawą, ale coś musiało pójść nie tak.

Przyznaję, to mogłoby być pewne wyjaśnienie – Pippa i jej ludzie siedzą na rzyci, bo właśnie tu od czasu do czasu zrzucane są zapasy – ale jak się za moment przekonamy, RO nie zawraca sobie głowy karmieniem całej tej społeczności, Pippa nie powinna mieć zatem problemu z umówieniem się po odbiór dostawy w innym miejscu. I znów: skoro za murami ciągnie się opuszczone miasto, nie moglibyście się tam przeprowadzić albo przynajmniej ustanowić punktu obioru dóbr, coby nie musieć dzielić terenu z dziesiątkami niestabilnych psychicznie osób?

Patrole — odzywa się Alex. — Niedaleko, na południe stąd kręcili się porządkowi. Natknęliśmy się na nich.
Pippa nie wydaje się zaskoczona. Musiała już wiedzieć, że Głusza została naruszona przez drugą stronę.

I w ogóle jej to nie rusza? Przecież jeżeli pani Jadzia przekaże centrali, że jakieś 3/4 populacji Odmieńców urządziło sobie obóz w jednym punkcie, to za chwilę zostanie po nich mokra plama.

Julian się nie odzywa. Jest spięty. Rozgląda się, jak gdyby się spodziewał, że ktoś nagle zaatakuje go z ciemności. Teraz, w pobliżu ognisk, w cieple i świetle, reszta obozu wygląda jak mroczna, ruchliwa plama, tętniąca nieludzkimi odgłosami. Mogę sobie tylko wyobrazić, co musi myśleć o tym miejscu, co musi myśleć o nas. To jest wizja świata, przed którą zawsze nas ostrzegano: świat choroby jest światem chaosu i brudu, egoizmu i nieporządku.

Nie da się ukryć. To co, może go jakoś wesprzesz? Zapewnisz go, że wszystko jakoś się ułoży, a najważniejsze, że jesteście razem i się kocha...

Jestem na niego zła, zupełnie bez powodu. Jego obecność i jego niepokój są przypomnieniem, że istnieje różnica między ludźmi jego a moimi.





...aha.

Nawet nie wiem, jak to skomentować. W tym cytacie zawiera się wszystko; jakiekolwiek uwagi są zbędne. Powtórzę tylko – po raz tysięczny – że bardzo, ale to bardzo żal mi tego nieboraka.

Tack i Raven zajęli jedną z ławek, Lu, Dani, Hunter i Bram tłoczą się na drugiej. Julian i ja siadamy na ziemi. Alex stoi. Coral siada przed nim, a ja staram się nie zwracać uwagi na to, że dziewczyna opiera się plecami o jego golenie, a jej głowa dotyka jego kolan.

Julian, masz tu kilkaset kobiet: rozejrzyj się porządnie, dużo gorzej i tak nie trafisz.

Pippa ściąga klucz z szyi i otwiera dużą lodówkę. W środku znajdują się całe rzędy puszek z jedzeniem oraz opakowania ryżu. Na dolnych półkach leżą bandaże, pudełka maści anty-bakteryjnej i butelki z ibuprofenem.

Pippa musi naprawdę lubić życie na krawędzi.

Pippa, ani na chwilę nie przystając, opowiada nam o obozie i o zamieszkach w Waterbury, które doprowadziły do powstania obozu.
Zaczęło się na ulicach — wyjaśnia, wrzucając ryż do wielkiego, sfatygowanego garnka. — Głównie od dzieciaków. Niewyleczonych. Część z nich została podpuszczona przez sympatyków, a do tego kilku naszych dbało o podgrzewanie emocji.

A Mały Brat spokojnie patrzył, jak gówniarze rozwalają system od środka, zamiast skierować ich wszystkich na przymusowy wcześniejszy zabieg, tak, tak.

Wkrótce Pippa stawia kilka garnków na jednym z ognisk na obrzeżach swojego terytorium. Zalatuje do nas dym niosący z sobą smakowity zapach jedzenia. W otaczającej nas ciemności natychmiast daje się wyczuć poruszenie: wokół zbiera się krąg ludzi, ściana ciemnych, głodnych oczu. Dwóch ludzi Pippy wyciąga noże i staje na straży garnków.

I tych dwóch typów z nożami ma powstrzymać setki zdesperowanych, głodnych osób czających się kilka metrów dalej?



Oliver, czy ty w ogóle wiesz, czym jest głód i do czego są w stanie posunąć się ludzie, którzy od dawna nie mieli nic porządnego w ustach? Lodówka Pippy już dawno powinna zostać wyczyszczona ze wszelkich zapasów.

Jemy ryż z fasolą ze wspólnego garnka, rękami.

Głodujący awanturnicy to jedno, ale wiemy, ze w obozie znajdują się też dzieci. Hej, Leno! Pamiętasz tę dziewczynkę, która przypominała ci Grace? Może jakieś przemyślenia na temat tego, ile podobnych jej dzieciaków nie zje dzisiaj ryżu z fasolą? Jakiś lekki niepokój? Smutek? Cokolwiek? Nic? Okej, idziemy dalej.

Przysłał mnie tu ruch oporu — [Pippa]odpowiada na pytanie Raven, jak to się stało, że znalazła się w Waterbury. — Po zamieszkach, jakie wybuchły w mieście, pomyśleliśmy, że to dobra okazja, by zorganizować jakiś protest na większą skalę. W obozie jest teraz, plus minus, dwa tysiące osób. To niezły potencjał ludzki.

Mam dziwne wrażenie, że te obdarte, chorujące tłumy, które dzień w dzień obserwują, jak trzymasz pod kluczem żarcie i leki mogą mieć pewne zastrzeżenia co do projektu współpracy.

I jak idzie? — pyta Raven.
Pippa przykuca przy ognisku i spluwa.
Nie widać? Jestem tu od miesiąca i znalazłam może z setkę ludzi, którzy przejmują się sprawą i gotowi są walczyć. Reszta jest zbyt przerażona, zbyt zmęczona lub załamana. Albo po prostu ma to gdzieś.

Hmm...no to może...na przykład...spróbujcie ich jakoś zachęcić? Na przykład...czy ja wiem...ORGANIZUJĄC POMOC NA WIĘKSZĄ SKALĘ?!

Przecież to jest jakieś kuriozum. RO przysłał na te tereny samotną kobietę, zapewnił jej tylko tyle zapasów, by mogła wykarmić siebie i swoich pomagierów – po czym kazał jej rekrutować wśród osobników, którzy dzień w dzień głowią się, co wsadzić do garnka? Ktoś naprawdę wierzył, że to może przynieść jakikolwiek skutek? Gdyby przynajmniej Pippa znajdowała się w tej samej sytuacji co reszta, może udałoby jej się podburzyć lud do walki hasłami o nierówności i niesprawiedliwości Małego Brata – ale trudno porwać tłumy na podobne hasła, gdy samemu trzyma się pod kluczem liczne medykamenty dla prywatnego użytku.

Więc co zamierzasz zrobić?
Pippa rozkłada ręce.
A co mogę zrobić? Nie mogę ich zmusić, żeby się zaangażowali w sprawę, nie mogę też mówić ludziom, co mają robić. W końcu to nie Zombieland, prawda?

No to... po co właściwie siedzisz w tym bagnie, narażając życie, skoro ani nie pomagasz tym nieszczęśnikom, ani nie jesteś w stanie ich przekonać, by dołączyli do buntowników? Lubisz kłaść się spać ze świadomością, że ktoś może cię udusić pod osłoną nocy, czy jak?

Nie mam pieniędzy, więc nie mogę ich przekupić. Nie dysponuję żadną siłą, żeby im zagrozić. Nie jestem w stanie ich przekonać, jeśli mnie nie słuchają. Witamy w wolnym świecie. Dajemy ludziom prawo wyboru. Mogą nawet wybrać źle. Cudowne, nieprawdaż?

Mój losie, nie dziwota, że Raven tak uwielbia tę babę. Spójrzcie tylko na powyższą logikę: to wina tego głupiego motłochu, że nie rozumie, iż moje pomysły są genialne, mimo że nie robię absolutnie nic, by przekonać ich do swojej wizji!

Nie wiem, co się stanie. Czekam na rozkazy z góry. Może lepiej iść dalej, zostawić to miejsce samemu sobie. Ale przynajmniej na razie jesteśmy tu bezpieczni.

Pippa ma bardzo dziwną definicję bezpieczeństwa.

A nie boicie się ataków? — pyta Tack. — Że władze miasta wezmą odwet?

Brawo, Tack, to chyba pierwszy rozsądny tekst w tym rozdziale.

Pippa kręci głową.
Większość miasta została ewakuowana po zamieszkach. — Jej usta układają się w dziwny uśmiech. — To ze strachu przed zarażeniem: boją się, że deliria rozprzestrzenia się po ulicach, zamieniając nas wszystkich w zwierzęta.

Nie. To nie ma najmniejszego sensu. Deliria jest przenoszona przez ludzi. Znikają nosiciele = znika kłopot. Zamiast ewakuować całe miasto (bo i po diabła?), władze powinny były zrobić najlogiczniejszą w świecie rzecz: usunąć z powierzchni ziemi wichrzycieli. A biorąc pod uwagę, że owi wichrzyciele siedzą dosłownie po drugiej stronie muru, naprawdę nie byłoby to szczególnie trudne zadanie.

Jej uśmiech szybko gaśnie.
Powiem wam coś. Po tym, co tu widziałam... boję się, że mogą mieć rację.

Kobito, zlituj się, co ma piernik do wiatraka? Tutejszym zgromadzeniem nie rządzą porywy serca i namiętności, tylko walka o przetrwanie; gdyby zamknąć w podobnych warunkach wyleczonych, gwarantuję, że zachowywaliby się niewiele lepiej.

Bierze stos koców i podaje je Raven.
Masz. Będziecie musieli się jakoś podzielić. O koce chyba nawet trudniej, niż o garnki.

Leki i jedzenie są przynajmniej zamykane są na klucz; sądząc z opisu, koce po prostu leżą sobie w szopie. I nikt nie zaczaił się na ów deficytowy towar?

Przygotujcie sobie posłania, gdzie chcecie, gdzie tylko będzie miejsce. Ale nie oddalajcie się za daleko. Krążą tutaj różne świry. Widziałam już wszystko: ludzi po spartaczonych zabiegach, wariatów, przestępców: do wyboru, do koloru.

Byli też tacy, co bełkotali coś o choćby resztkach jedzenia dla dzieci i łyżeczce syropu dla chorej żony, ale szczerze mówiąc nie zwracałam większej uwagi, co tam mruczą pod nosem.

Zmęczona Lena tupta za Julianem do stóp klifu, by tam umościć się na noc:



Gdy Julian kładzie się przy mnie i otula kocem nas oboje, jestem już gdzie indziej: w naszym dawnym azylu, w infirmerii. Jest tam też Grace, mówi do mnie, powtarza ciągle moje imię. Ale jej głos zagłusza trzepotanie czarnych skrzydeł i gdy podnoszę wzrok, widzę, że dach został zniszczony przez bomby porządkowych, a zamiast sufitu widać tylko ciemne nocne niebo i tysiące, tysiące nietoperzy krążących na tle księżyca.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: Hana wypytuje Freda o jego byłą i dzieli się z czytelnikami bardzo istotną tajemnicą.

Zostańcie z nami!

Maryboo

niedziela, 24 listopada 2019

Część XII


HANA



Dzisiejszy odcinek to taka mini-analiza, bo fragment Hanki jest mega krótki.



Boże, wybacz mi, bo zgrzeszyłam. Oczyść mnie z namiętności, gdyż zarażeni zostaną strąceni w otchłań, a tylko czyści dostaną się do nieba.


Mieszanie religii i Biblii z delirką (jeden z moich ulubionych fragmentów jeszcze przed nami) nie przestaje mnie bawić. Nie prościej byłoby postarać się totalnie wyeradykować wiarę w chrześcijańskiego Boga (już nie wspomnę o innych religiach, bo Oliver sobie tym głowy długo nie zaprzątała poza małą wzmianką), bo „Bóg jest miłością”  to delirka, zamiast przepisywać Biblię, którą ludzie starsi będą jeszcze pamiętać? W Biblii jest wystarczająca ilość cytatów, które jeżą włos na głowie i świetnie nadają się na antyreligijną propagandę. Dwie pieczenie przy jednym ogniu. A jak pamiętamy z pierwszego tomu, Mały Brat stwierdził, że stare religie oparte na miłości to rzeczywiście zUo, więc doklejmy trochę nauki i modlitwy do pierwiastków, to będzie miodzio.


Ludzie nie powinni się zmieniać. Na tym polega piękno parowania — można złączyć ich ze sobą, sprawić, że ich zainteresowania się spotkają, a różnice między nimi zostaną zminimalizowane. To właśnie obiecuje remedium. Ale to kłamstwo.


Może nie tak do końca, tobie się, ptysiu, po prostu trafił naczelny złol wszystkich złoli. Jako najlepsza psiapsiółka głównej bohaterki miałaś na to zawsze bardzo duże szanse, albowiem ponieważ drama. Jak to mawia moja mama, gdy jęczę, że pacjenci mnie wyprowadzają z równowagi – „dziecko, taka praca”.


Fred nie jestem Fredem — a przynajmniej nie jest tym, kim myślałam, że jest. I ja nie jestem Haną, którą powinnam być. Nie jestem Haną, którą — jak wszyscy mówili — miałam się stać po zabiegu. Uświadomienie sobie tego przynosi rozczarowanie — ale i ulgę.


Jeżeli to miał być dramatic reveal, to nie wyszło. To, że magiczne PING nie podziałało na Hankę, było oczywiste od samego początku.


W poranek po zaprzysiężeniu Freda wstaję i biorę prysznic, a moje zmysły są wyostrzone i wyczulone na wszystko. Dociera do mnie ze zdwojoną mocą jasność świateł, dochodzące z dołu pikanie automatu do kawy oraz dudnienie ubrań w suszarce. Energia, energia: jest wszędzie wokół nas, wszystko nią pulsuje.

Pan Roth znowu do nas wpadł obejrzeć wiadomości. Jeśli będzie grzeczny, być może szef Departamentu Energii przywróci mu dostęp do prądu, a wtedy nie będę go musiała oglądać co rano. Powinnam porozmawiać o tym z Fredem.


Ale, że co, chcesz, żeby Fredek się za nim wstawił, żeby miał znów prąd szybciej, czy zlecił jego egzekucję, żebyś już naprawdę nie musiała więcej oglądać jego mordy?


Na samą myśl o tym o mało nie parskam śmiechem.


Cóż, druga opcja nawet by mnie rozweseliła.


Przeglądam dobrze zaopatrzone półki w kredensie, przebiegam palcami po pudełkach płatków i ryżu, identycznych słoikach masła orzechowego i kilku rodzajów dżemu.

Rzecz jasna, muszę zachować ostrożność i nie kraść zbyt dużo naraz. 


Hanka podpierdziela, co może, w tym wlaną do butelki po mleku benzynę z garażu i udaje się na Wynnewood Road, żeby zobaczyć się  z Grace.


Znowu czuję w powietrzu słaby zapach dymu.Zastanawiam się, ile z tych domów jest zamieszkanych i jakie rodziny zostały zmuszone do przeprowadzki tutaj, do życia w skrajnej nędzy. Nie wiem, jak przetrwają zimę. Nic dziwnego, że Jenny, Willow i Grace mają takie blade i ściągnięte twarze — to cud, że w ogóle jeszcze żyją.


Raz na ruski rok pojawia się w tej książeczynie jakiś przebłysk nienajgorszej dystopii. Szkoda, że tak rzadko.


Myślę o tym, co powiedział Fred: będą musieli się nauczyć, że wolność nie ogrzewa.

Więc nieposłuszeństwo powoli ich zabije. Jeśli uda mi się znaleźć dom państwa Tiddle'ów, zostawię im jedzenie i butelkę z benzyną. To niewiele, ale zawsze coś. Gdy tylko skręcam w Wynnewood Road — zaledwie dwie przecznice od Brooks Street — znowu widzę Grace, tym razem przykucniętą na chodniku tuż przed starym zniszczonym domem. Rzuca kamienie w trawę, jak gdyby puszczała kaczki na wodzie.

Biorę głęboki oddech i wychodzę spomiędzy drzew.

Grace zastyga momentalnie.

— Nie uciekaj - mówię delikatnie, ponieważ mała wygląda tak, jakby miała zerwać się do biegu. Ostrożnie robię krok, a ona podnosi się, więc przystaję. Nie odrywając wzroku od jej oczu, zdejmuję plecak z ramion. - Pewnie mnie nie pamiętasz. Byłam przyjaciółką Leny. — Jej imię z trudem przechodzi mi przez gardło i muszę przełknąć ślinę. — Nie zrobię ci krzywdy.


Mała trochę się rozluźnia, gdy widzi, że Hanka wyciąga z plecaka prowiant.


- Przyniosłam ci kilka rzeczy. — Powoli sięgam do środka i wyciągam to, co zabrałam z domu: owsiankę, grysik, dwa opakowania makaronu z sosem serowym, kilka puszek zupy, warzywa i tuńczyka w puszce oraz paczkę ciastek. Wykładam to wszystko po kolei na chodnik. Grace robi mały krok naprzód.

Na końcu wyjmuję butelkę po mleku napełnioną benzyną.

- To także dla ciebie. Dla twojej rodziny. - Z niepokojem dostrzegam poruszenie w oknie na górze. Ale to tylko brudny ręcznik udający zasłonę powiewa na wietrze.

Nagle Grace rzuca się do przodu i wyrywa mi z rąk butelkę.

- Ostrożnie. To benzyna. Trzeba z nią bardzo uważać. Pomyślałam, że moglibyście jej użyć do podpałki - kończę mało przekonująco.

Grace nie odpowiada. Próbuje pozbierać całe jedzenie, które przyniosłam. Kiedy przykucam, by jej pomóc, łapie paczkę ciastek i przyciska ją do piersi jak skarb.

- Spokojnie — mówię. - Chcę ci tylko pomóc.


Całkiem niezły opis zabiedzonego dziecka, które traktuje paczkę ciastek jak największy skarb. Widzisz, Oliver, jak chcesz, to potrafisz. Takie opisy jeszcze bardziej uzmysławiają to, jak bardzo Lenka ma w dupie swoją rodzinę. Wszak nie dość, że to ona jest powodem, dla którego Tiddle’owie są w takiej sytuacji, a w dodatku tak szybko o nich zapomniała, że aż strach. No ale ważniejsze są miłosne wielokąty i to, że Alex posmyrał Coral nogą po nodze.


Mała kręci nosem, ale pozwala mi zebrać i ułożyć w stos puszki z warzywami i zupą. Z tej odległości czuję jej oddech, kwaśny i głodny. Pod paznokciami widzę brud, na kolanach źdźbła trawy. Nigdy przedtem nie byłam tak blisko Grace i łapię się na tym, że szukam w jej twarzy podobieństwa do Leny. Nos małej jest ostrzejszy, jak u Jenny, ale dziewczynka ma te same wielkie brązowe oczy i ciemne włosy co Lena. Nagle coś ściska mnie głęboko w środku, echo powracające z innego życia, uczucia, które do tej pory powinny ucichnąć na zawsze. Nikt nie może się o tym dowiedzieć, nikt nie może niczego nawet podejrzewać.


Średnio ci chwilowo idzie udawanie obojętnej, musisz więcej ćwiczyć.


- Mam dla ciebie jeszcze więcej - dodaję szybko, gdy mała się podnosi, trzymając w swoich ramionach chybotliwy stos paczek i torebek wraz z plastikową butelką. -Wrócę tu niedługo. Mogę zabrać ze sobą tylko kilka rzeczy na raz.

Grace stoi nieruchomo, wpatrując się we mnie oczyma Leny.

- Jeśli cię tu nie zastanę, zostawię jedzenie w jakimś bezpiecznym miejscu. Gdzieś, gdzie... się nie zniszczy. - W ostatniej chwili powstrzymuję się przed powiedzeniem: gdzie nikt go nie ukradnie. - Znasz jakąś dobrą kryjówkę?

Dziewczynka odwraca się nagle i rusza przez zapuszczony skrawek trawnika obok szarego domu, zarośnięty wysokimi chwastami. Nie wiem, czy mam za nią iść, ale tak właśnie robię. Farba na budynku się łuszczy. Jedna z okiennic na drugim piętrze zwisa krzywo z framugi i postukuje na wietrze.

Mała czeka na mnie na tyłach domu, przy dużych drewnianych drzwiach w ziemi, które muszą prowadzić do piwnicy. Kładzie jedzenie ostrożnie na trawie, a potem chwyta zardzewiały metalowy uchwyt klapy i podciąga ją. Ukazuje się ziejąca ciemna dziura i drewniane schody wiodące w dół do małego pomieszczenia z ubitą podłogą. W środku jest pusto, nie licząc wypaczonych drewnianych półek, na których leżą latarka, dwie butelki wody i kilka baterii.

— To miejsce jest idealne - oznajmiam. Twarz Grace przez chwilę promienieje dumą.


Wiecie co, tak jak te książki strasznie mnie wkurzają, a bohaterów wystrzelałabym bez mrugnięcia okiem, tak Grace autentycznie mi żal. No i stanuję Juleczka, rzecz jasna. Oni mogą zostać, reszta won!


Pomagam jej znieść na dół jedzenie i poukładać na półkach. Butelkę z benzyną stawiam przy ścianie. Paczkę ciastek Grace przyciska mocno do piersi i nie chce jej oddać. Pomieszczenie wydziela ten sam zapach, co oddech małej: kwaśny i ziemisty. Witam z ulgą chwilę, kiedy wychodzimy z powrotem na słońce. Czuję na piersi ciężar, który nie chce ustąpić.

— Wkrótce tu wrócę - mówię do Grace.

Już prawie jestem za rogiem, kiedy mała się odzywa:

— Pamiętam cię — oświadcza głosem niewiele głośniejszym od szeptu. Odwracam się zaskoczona. Ale ona już biegnie szybko w stronę drzew i znika, zanim mam szansę jej odpowiedzieć.



I tym smutnym akcentem kończymy dziś mini-analizę. W następnym odcinku Waterbury.



Buziaki


Beige