niedziela, 24 lutego 2019

Część XXVIII



Lenka udaje się do Nowego Jorku wzdłuż autostrady. Nie jeździ po niej wiele samochodów, jedynie czasem dostawczaki, więc dziewczyna  nie boi się, że ktoś ją zgarnie. Po kilku godzinach, gdy jest już ciemno, dociera wreszcie do miasta.

Portland otoczone było zwykłym drucianym ogrodzeniem, które miało być podłączone do prądu. W Nowym Jorku fragmenty granicy zbudowane są z betonu i pętli drutu kolczastego, z wysokimi wieżami strażniczymi, porozrzucanymi w pewnej odległości wzdłuż muru, i reflektorami rozjaśniającymi w ciemności sylwetki drzew po drugiej stronie, w Głuszy. Jestem wciąż jakieś dwieście metrów od granicy - jej światła są słabo widoczne, ledwo mrugają przez drzewa - ale przykucam i kieruję się powoli w stronę autostrady, nastawiając uszu. Wątpię, by po tej stronie były jakieś patrole, ale i w tej dziedzinie wszystko mogło się zmienić. Ostrożności nigdy nie za wiele.

Lenka ma zamiar zabawić się w superagentkę, by przekroczyć ową jakże świetnie chronioną granicę miasta. Polecam dla stworzenia klimatu włączyć sobie main theme z Mission Impossible.

Jakieś pięć metrów od autostrady znajduje się długi, płytki rów, wyściełany cienką warstwą gnijących liści i upstrzony kałużami z deszczu oraz topniejącego śniegu. Zsuwam się doń i przywieram ciasno do ziemi. Dzięki temu nie powinno mnie być widać z autostrady, nawet jeśli jest patrolowana. Czuję, jak wilgoć przesiąka przez spodnie od dresu, i uświadamiam sobie, że kiedy dotrę do Manhattanu, będę się musiała w coś przebrać. Nie uda mi się przejść przez ulice miasta w tym stroju bez wzbudzania podejrzeń. Ale o tym pomyślę później.

Lena wyczekuje w rowie na ciężarówkę. W końcu dostrzega reflektory. Nie ma jednak zamiaru porywać się na pierwszą lepszą. Najpierw upewnia się, że strażnicy nie są zbyt gorliwi i nie kontrolują samochodów dostawczych dokładnie. Dziewczyna móżdży, aż łeb jej paruje i obmyśla wreszcie swój superplan superbohaterki.

Przesuwam się bliżej granicy, trzymając się cały czas tuż przy ziemi, przemieszczając się tylko wówczas, gdy autostrada jest pusta i księżyc chowa się za jedną z ciężkich, masywnych chmur. Kiedy jestem jakieś dziesięć metrów od muru, znowu przykucam i czekam. Z tej odległości widzę nawet twarze strażników, gdy wyłaniają się co jakiś czas z budki strażniczej i okrążają przybyłe ciężarówki. Dochodzą mnie też strzępy rozmów: pytają o dowody, sprawdzają prawo jazdy i dokumenty rejestracyjne samochodu. Rytuał trwa nie dłużej niż trzy, cztery minuty. Będę musiała działać szybko.

Lena w końcu postanawia działać, tym bardziej, że niedługo wstanie nowy dzień i z osłony nocy nic nie zostanie. Do bramy podjeżdża śmieciarka. Podczas gdy strażnicy sprawdzają dokumenty kierowcy, Lena bierze kamień i rozbija nim jeden z reflektorów.

— Co się dzieje, do cholery? — mówi jeden z nich i rusza biegiem w stronę zniszczonego reflektora, zarzucając karabin na ramię. Modlę się, by drugi strażnik ruszył za nim. Ten jednak stoi niepewnie i tylko przekłada broń z lewej ręki do prawej, po czym spluwa.
No idź, idź, idź.
- Proszę zaczekać - mówi do kierowcy, a potem rusza w ślady kolegi.

No baaa, naszej merysójce musi się udać.

Oto moja szansa. Strażnicy zajęci są oglądaniem roztrzaskanego reflektora w odległości jakichś dziesięciu metrów od bramy.

I ta sobie stoją i się dziwią, zamiast zacząć przeszukiwać teren? W końcu reflektor sam się nie rozbił, ktoś musiał to zrobić. Wściekłe krowy, chowające się w krzakach? Może mają już dosyć bycia mylonymi z kartonami leków i postanowiły same zacząć robić ludziom psikusy?

Muszę się zbliżyć do ciężarówki od strony pasażera. Schylam się i kurczę tak, jak tylko potrafię. Nie mogę ryzykować, że kierowca dojrzy mnie w lusterku. Przez dwadzieścia straszliwych sekund jestem na drodze całkowicie odsłonięta, pozbawiona ochrony drzew i krzaków, które służyły mi za kryjówkę, i wtedy nagle dopada mnie wspomnienie pierwszego razu, gdy Alex zabrał mnie do Głuszy. Przypomina mi się, jaka byłam przerażona, przechodząc przez ogrodzenie, jak czułam się bezbronna i obnażona.

Pfff, daj spokój, wtedy nic się nie stało, teraz też tak będzie.

Jeszcze tylko dziesięć kroków, jeszcze pięć, dwa. Wreszcie podciągam się na drabinę, której zimny metal szczypie mnie w palce. Kiedy docieram na dach, przylegam do niego płasko brzuchem, na warstwie rdzy i ptasich odchodów. Nawet metal wydziela słodki, mdlący fetor gnijących śmieci - zapach, który musiał przeniknąć przez lata przez konstrukcję ciężarówki. Chowam twarz w rękawie, by powstrzymać kaszel. Dach jest nieco wklęsły i otoczony pięciocentymetrową metalową barierką, a więc przynajmniej nie będę się bała, że spadnę, gdy wreszcie ruszymy. W każdym razie taką mam nadzieję.
— Hej! — krzyczy kierowca w stronę strażników. — Możecie mnie przepuścić? Muszę się trzymać harmonogramu!
Na początku odpowiada mu cisza. Upływa wieczność, zanim słyszę powracające kroki i jeden ze strażników oznajmia:
— W porządku, proszę jechać.

Serio? No chłopaki przykładają się do tej roboty jak nie wiem. Pan kierowca też ma to wszystko w dupie i niczym się nie przejmuje. Pełen profesjonalizm z każdej strony. Może za mało im płacą, żeby obchodziły ich jakieś pierdoły.Oczywiście żaden ze strażników nie spogląda do góry, więc jest git.
 Lena wjeżdża na ciężarówce do miasta. Nikt nie zauważa Lenki przyssanej do dachu, zero zdziwienia z mojej strony. Owszem, jest wcześnie i na ulicach nie ma jeszcze wielu ludzi, ale to i tak nie miałoby wielkiego znaczenia, albowiem główność głównej bohaterki jest główna.

Gdy ciężarówka zatrzymuje się na światłach, schodzę po drabinie — rozglądając się wokół, by się upewnić, że nikt mnie nie obserwuje — i ląduję miękko na chodniku. Śmieciarka rusza dalej, a ja zaczynam tupać i chuchać na ręce, by przywrócić czucie w palcach. Siedemdziesiąta Druga Ulica. Julian mówił, że mieszka przy Charles Street, a to jest daleko na południe. Z natężenia światła wnioskuję, że musi być koło siódmej — a może trochę później, jako że gęsta warstwa chmur utrudnia dokładniejsze określenie czasu.
Nie mogę ryzykować, że ktoś mnie zobaczy w autobusie w takim stanie. Jestem przemoczona i ubłocona. Zawracam więc w stronę West Side Highway i ścieżki dla pieszych, która łączy północ z południem, przez długi, dobrze utrzymany park, biegnący równolegle do rzeki. Tutaj łatwiej będzie uniknąć ludzi. Wątpię, by ktoś wybrał się na poranny spacer w taki deszczowy dzień. Z niewyspania czuję piasek pod powiekami, a moje stopy wydają się z ołowiu. Każdy krok jest męczarnią. Ale jednocześnie każdy krok przybliża mnie do Juliana i do dziewczyny, jaką pragnę się stać.

Lena bez problemu znajduje Chateau Fineman.

Domu Finemanów nie da się pomylić z żadnym innym: jest największy w dzielnicy, a do tego jako jedyny otoczony wysokim kamiennym murem. Żelazna brama, obwieszona ciemnymi gniazdami bluszczu, odsłania widok na frontową ścieżkę i mały brązowy ogród, który teraz zamienił się w błoto. Mijam dom, szukając śladów ludzkiej obecności, ale wszystkie okna są zasłonięte, a jeśli jacyś ochroniarze pilnują Juliana, to muszą być w środku. Czuję wielki przypływ satysfakcji na widok graffiti nabazgranego na kamiennym murze: MORDERCA. Raven miała rację — z każdym dniem ruch oporu rośnie w siłę.
Jeszcze jedna runda po okolicy i tym razem obserwuję całą ulicę, notując w myślach każdy szczegół, wypatrując ewentualnych świadków czy wścibskich sąsiadów, szukając potencjalnych problemów i dróg ucieczki. Chociaż przemokłam do suchej nitki, cieszę się, że pada. To mi ułatwia zadanie. Przynajmniej ludzie siedzą w domach.

I absolutnie nikt nigdy nie wygląda przez okno. Ok.
W bramie domu jest cyfrowy zamek, który wymaga znajomości PIN-u.

Julian mówił, że w bramie lub gdzieś wokół niej jego rodzina chowa wskazówki mające przypominać, jaki jest kod do wejścia. Nie zabiera mi dużo czasu odgadnięcie pierwszych trzech cyfr. Nad bramą przypięto małą metalową tablicę z wyrytym cytatem z Księgi SZZ:  SZCZĘŚLIWI, KTÓRZY ZNAJĄ SWOJE MIEJSCE; MĄDROŚCI PEŁNI, KTÓRZY PODĄŻAJĄ WŁAŚCIWĄ ŚCIEŻKĄ; BŁOGOSŁAWIENI, KTÓRZY SŁUCHAJĄ SŁOWA. To znana sentencja, pochodząca akurat z Lamentacji, części Księgi SZZ,  którą dobrze znam. Jej bohaterka Maria Magdalena jest moją imienniczką. Dawniej przetrząsałam te strony, szukając śladów mojej mamy, motywów, jakie nią kierowały, i przesłania, jakie chciała mi przekazać. Księga 9, sentencja 17. Wystukuję na klawiaturze 917: jeśli dobrze strzelam, potrzebna mi jeszcze jedna cyfra. Już mam zamiar zacząć wstukiwać ją na oślep, kiedy coś w ogrodzie przyciąga mój wzrok. Nad gankiem wiszą cztery papierowe lampiony z logo AWD, powiewając na wietrze. Jeden z nich zerwał się częściowo ze sznurka i teraz zwisa dziwacznie, jak do połowy odcięta głowa, stukając o frontowe drzwi. Gdyby nie logo AWD, lampiony wyglądałyby jak dekoracje z urodzinowych kinderbalów. W ogóle nie pasują do masywnego kamiennego ganku i ponurego ogrodu. To musi być celowe. To musi być znak. 9174. Brama klika, zamki chowają się i oto jestem w środku.

Eee... serio? Super złol, bardzo ważny człowiek systemu, Thomas Fineman, zamiast wymagać od wszystkich upoważnionych zapamiętania jednego prostego PIN-u, pozwolił na zainstalowanie wskazówki, jak wejść do jego domu w zajebiście widocznym miejscu? Cytat to przecież prościzna, lampiony z kolei to straszny idiotyzm, ale nawet jak ktoś nie ogarnie, że mają jakieś znaczenie, to i tak ma już 3 cyfry, a ta ostatnia to jedna z 9, więc żaden problem próbować do oporu. No chyba że zamek działa jak karty płatnicze, wpisze się zły PIN 3 razy, a zza bluszczu wyskakuje wywijająca giwerą pani Hermenegilda, ciotka pani Jadzi, dorabiająca jako bodyguard Finemanów. 

Szybko wślizguję się do ogrodu i zamknąwszy za sobą furtkę, rozglądam się wokół, by zapamiętać, co tylko się da. Pięć pięter, wliczając w to położoną poniżej poziomu ziemi piwnicę. Wszystkie zasłony zaciągnięte, wszędzie ciemno.

Żadnej ochrony, rottweilerów, kamer, niczego? Tomcio serio myślał, że wysoki mur i jeden zamek wystarczy, żeby powstrzymać rewolucjonistów lub główną bohaterkę słabej książki YA?

Nawet nie podchodzę do drzwi frontowych. Na pewno będą zamknięte, a jeśli są tu jacyś ochroniarze, bez wątpienia czekają w hallu.

No to by był cud.

Obchodzę więc dom i odnajduję betonowe schody wiodące w dół do drewnianych drzwi — wejścia do piwnicy. W ceglanym murze jest małe okienko, ale ciężkie drewniane żaluzje całkowicie zasłaniają widok na wnętrze domu. Będę musiała wejść w ciemno i modlę się, by chociaż przy tym wejściu nie było ochroniarzy.

Jako że optymizm Finemana seniora jest niesamowity i nawet do głowy mu nie przyjdzie, że ktoś chciałby się do niego włamać, drzwi do piwnicy są tak stare, że otwarcie ich nożem nie sprawia Lence żadnego problemu. W piwnicy znajduje się pralnia. Lena myśli o bracie Juliana i zastanawia się, czy tutaj właśnie umarł. Odpędza jednak od siebie te myśli, by skupić się na zadaniu.

Przechodzę przez suszarnię, nurkując pod kilkoma parami męskich slipów wiszących na sznurku. W głowie błyska myśl, że jedne z nich mogą należeć do Juliana.

Priorytety, bitch, priorytety.
Lena wchodzi na piętro.

Na górze znajdują się drzwi. Nasłuchuję przez chwilę. W domu panuje cisza. Czuję w sercu niepokój i ciarki biegnące wzdłuż kręgosłupa. Coś tu nie gra. Za łatwo mi idzie.

Normalnie bym się zgodziła. Tzn. gdyby to była dobra książka. Ale to jest słabe czytadło z Mary Sue w roli głównej bohaterki. Lence musi się udać. Bo tak.

Powinni tu być ochroniarze i porządkowi. Powinnam słyszeć kroki, przytłumione dźwięki rozmów — wszystko, tylko nie tę martwą ciszę, wiszącą ciężko jak gruby koc. W chwili kiedy otwieram drzwi i wychodzę na korytarz, dociera do mnie brutalna prawda: wszyscy już pojechali. Przybyłam za późno. Musieli odwieźć Juliana na zabieg wczesnym rankiem i dlatego teraz dom jest pusty. Mimo to czuję wewnętrzny przymus, by sprawdzić każdy pokój. Panika narasta — spóźniłam się, Juliana już nie ma, jest po wszystkim. Próbuję stłamsić to uczucie, by mieć siłę iść dalej, przemieszczać się bezszelestnie po miękkich dywanach i przeszukiwać każdą szafę, jak gdyby w środku miał się nagle objawić Julian.

Ale po co? Przecież skoro nikogo nie ma, to jego też nie będzie. Nie czas na zwiedzanie. Lena jest jednak zdeterminowana pooglądać nowoczesny dom Finemanów. Dziewczyna zatrzymuje się na chwilę w pokoju Julka, żeby poangstować. W sypialni pana i pani domu Lena dostrzega swoje odbicie w lustrze. Wygląda okropnie, więc postanawia podprowadzić ciuchy pani Fineman.

Przeszukuję garderobę pani Fineman i wybieram z niej miękki kaszmirowy sweter oraz parę czystych, ciemnych dżinsów. Są na mnie za szerokie, ale gdy zapinam się paskiem, wyglądają prawie normalnie. Wyciągam nóż i owijam ostrze w podkoszulek, bym mogła go bezpiecznie nieść w kieszeni wiatrówki. Resztę swoich ubrań zwijam w kłębek i wpycham na sam tył szafy, za stojak na buty. Zerkam na zegarek przy stoliku nocnym. Ósma trzydzieści.
W drodze na dół mój wzrok pada na regał z książkami stojący we wnęce w korytarzu oraz na małą figurkę koguta na najwyższej półce. Nie wiem, co mnie nachodzi ani co mi przyjdzie z tej wiedzy, ale ciekawa jestem, czy Thomas Fineman dalej trzyma tu klucz do drugiego gabinetu. Jest takim typem człowieka, który byłby do tego zdolny nawet po tym, jak syn odkrył jego tajemnicę.

Czyli idiotą?

Może wierzył, że bicie okaże się wystarczającym środkiem odstraszającym. Mógł też zrobić to w ramach testu i drażnienia się, tak żeby Julian przy każdym spojrzeniu na tę głupią figurkę przypominał sobie swój czyn i żałował.

Czyli bezdusznym idiotą.

Regał nie jest jakoś szczególnie duży, a ostatnia półka nie znajduje się wysoko. Jestem pewna, że teraz Julian sięgnąłby do niej bez trudu, ale ja muszę stanąć na stołku. Gdy przesuwam porcelanową figurkę w swoją stronę, słyszę, jak coś grzechocze jej w brzuchu. Odkręcam głowę koguta i wysypuję na rękę metalowy kluczyk.



I w tej samej chwili dochodzi mnie przytłumiony odgłos kroków i słowa: „Tak, tak, dokładnie". Serce mi staje: to głos Thomasa Finemana. W odległym końcu korytarza widzę, jak klamka frontowych drzwi zaczyna się poruszać, gdy klucz przekręca się w zamku. Natychmiast zeskakuję ze stołka, wciąż ściskając w ręku kluczyk, i odwracam się w stronę drzwi do gabinetu. Trafiam kluczem do dziurki dopiero po kilku sekundach i w tej samej chwili słyszę szczęk zamków, a drzwi frontowe powoli się uchylają. Zamieram przerażona.
Wtedy Fineman mówi:
— Cholera. — Chwila ciszy. — Nie, Mitch, to nie było do ciebie. Upuściłem coś.
Rozmawia przez telefon. W  czasie gdy schyla się po to, co upuścił, udaje mi się wreszcie trafić kluczem do zamka i wślizguję się szybko do zakazanego gabinetu, zamykając drzwi na ułamek sekundy przed tym, gdy trzaskają drzwi frontowe, jedne po drugich, jak uderzenie serca.
Potem kroki rozlegają się w korytarzu. Cofam się od drzwi, jak gdyby Thomas Fineman mógł wyczuć mój zapach. W pokoju jest bardzo ciemno. Ciężkie aksamitne zasłony nie są do końca zasunięte, dzięki czemu do środka wpada smuga szarego światła. Góry książek i albumów piętrzą się aż do sufitu niczym plemienne totemy. Wpadam na stół i w ostatniej chwili łapię ciężki, oprawny w skórę tom, zanim uderzy z hukiem o podłogę. Fineman przystaje przed drzwiami gabinetu, a ja jestem bliska omdlenia. Ręce mi się trzęsą. Nie pamiętam, czy odłożyłam głowę koguta na miejsce. Błagam, błagam, błagam, idź dalej.

Thomas co prawda nie idzie dalej, ale tylko dlatego, że musi ładnie przypomnieć Lence, o której Juleczkowi zrobią krzywdę. W tym celu musi być wszak w zasięgu jej słuchu.

— Mhm — mówi do telefonu. Jego głos jest zimny i szorstki.
Nie ma w nim tej spokojnej uprzejmości, którą znam z wywiadów radiowych i spotkań AWD. — Tak, dokładnie. O dziesiątej rano. Postanowiono już. — Kolejna chwila ciszy, a potem: — Zresztą czy było inne wyjście? Jak by to wyglądało, gdybym złożył apelację?

Tomciu, przeczytaj sobie poprzednią analizę Mary, może wtedy ogarniesz, jak bardzo strzelacie sobie w stopę. A teraz jeszcze grzecznie nam powiedz, gdzie to fiasko się odbędzie.

Jego kroki wędrują w górę schodów i oddycham z ulgą, chociaż wciąż jestem zbyt przerażona, by się ruszyć.

Halo, panie Fineman, gdzie???

 Boję się, że znowu na coś wpadnę i przewrócę któryś stos książek. Czekam więc w bezruchu, aż Thomas Fineman znowu zejdzie na dół.
— Mam — mówi, a jego głos cichnie. Wychodzi. — Róg Osiemnastej i Szóstej. Northeastern Medical.

Ok, dzięki stary, świetnie zgrałeś to w czasie.
Thomas wychodzi, niebezpieczeństwo, którego tak naprawdę nie było, zażegnane. 
BTW, jakim cudem utytłana, zabłocona, mokra i śmierdząca śmieciarką Lena nie zostawiła po sobie żadnych śladów w tych wszystkich zapewne wyczyszczonych na błysk pomieszczeniach? Thomas powinien od razu ogarnąć, że coś tu jest nie tak.

Ręce mam tak spocone, że z trudem odkładam książkę na miejsce. To opasłe tomisko, opisane złotymi literami, leżące na stole obok kilkunastu podobnych książek. Biorę je za encyklopedię, dopóki mój wzrok nie pada na słowa: WSCHODNIE WYBRZEŻE, NOWY JORK - TERRORYŚCI, ANARCHIŚCI I ODSZCZEPIEŃCY, wyryte na jednym z grzbietów. Nagle czuję, jakbym dostała prosto w brzuch. Przykucam, przyglądając się teraz tytułom uważniej. To nie są książki, lecz archiwa: ponumerowana lista najniebezpieczniejszych przestępców osadzonych w amerykańskich więzieniach, podzielonych według terytorium i systemu więziennictwa.

A czemu Fineman ma te archiwa? Wszak nie jest szefem więziennictwa czy też Małym Bratem, tylko głową AWD. Co to ma do rzeczy? Tzn. ja wiem, a Wy zaraz się dowiecie, ale to bardzo dziwne hobby i nie ma raczej większego sensu.

Powinnam już iść. Czas ucieka, a muszę znaleźć Juliana, nawet jeśli jest już za późno, by mu pomóc. Tyle że to pragnienie jest równie silne - ją też chcę odnaleźć, zobaczyć jej imię. Pragnę sprawdzić, czy znalazła się na tej liście, chociaż wiem, że musiało tak być. Moją mamę trzymano przez ponad dziesięć lat na Oddziale Szóstym, w karcerze, w miejscu przeznaczonym dla najgroźniejszych działaczy ruchu oporu i politycznych wichrzycieli.

Tak, Thomas Fineman ma całe regały wypełnione aktami więźniów systemu tylko po to, żeby Lenka mogła znaleźć informacje o swojej matuli.

Nie wiem, dlaczego tak mi na tym zależy. W końcu mama uciekła. Przez ponad dziesięć lat ryła w murze jak zwierzę, aż wydrążyła w nim tunel.

Błagam, nie przypominaj mi tej dziury w napisie „LOVE”, bo nie chcę, żeby mnie znowu przepona rozbolała od śmiechu.

A teraz przebywa na wolności. Nie wiem gdzie, ale widziałam ją w swoich snach: w Głuszy zawsze skąpanej w słońcu i zieleni, tam gdzie jedzenia jest zawsze pod dostatkiem. A mimo to muszę zobaczyć jej nazwisko. Odnalezienie księgi z napisem WSCHODNIE WYBRZEŻE, MAINE-CONNECTICUT nie zajmuje mi dużo czasu. Lista więźniów politycznych, którzy zostali osadzeni w Kryptach w ciągu ostatnich dwudziestu lat, zajmuje pięćdziesiąt stron. Nazwiska nie są ułożone alfabetycznie, ale według daty. Strony zapisane są ręcznym pismem, mniej lub bardziej czytelnym. Ta księga najwyraźniej przeszła przez wiele rąk.

I nie znajduje się gdzieś na terenie, którego dotyczy, gdzie miałaby sens być, tylko u Finemana, bo... patrz wyżej.

Bez trudu odnajduję rok, kiedy uwięziono moją mamę — skończyłam sześć lat, gdy myślałam, że zmarła. To rozdział złożony z jakichś pięciu lub sześciu stron, pewnie ze dwieście nazwisk. Przebiegam palcem w dół strony i czuję, jak kręci mi się w głowie. Wiem, że ją tu odnajdę. I wiem, że teraz jest bezpieczna. Ale mimo to muszę to zobaczyć. Jakaś cząstka niej została zamknięta w wyblakłych śladach atramentu, którym wypisano jej nazwisko. Te pociągnięcia piórem zabrały jej życie — i moje życie również.
I wtedy oddech więźnie mi w gardle. Jest. Jej nazwisko nakreślone zostało równym pismem, dużą, elegancką kursywą, jak gdyby osoba, która wówczas była w posiadaniu archiwum, znajdowała przyjemność w tworzeniu krzywizn tych wszystkich „1" i „a". Annabel Gilles Haloway. Krypty. Oddział Szósty, karcer. Wichrzyciel ósmego stopnia. Tuż obok widnieje wypisany starannie numer porządkowy więźnia: 5996. Nagle przestaję widzieć cokolwiek wokół, tak jakby te cyfry oświetlał ogromny strumień światła. Wszystko inne jest ciemnością, mgłą.

DUN DUN DUN!!!
Macie dokładnie jedną szansę na odgadnięcie, skąd Lenka zna ten numer i dlaczego jej musk robi teraz reset systemu.

5996. Wyblakły zielony numer wytatuowany na szyi kobiety, która uratowała mnie z Ocalenia, kobiety w kominiarce. Mojej mamy.

Brawo, zgadliście. Niestety, nie mam dla Was żadnej nagrody, bo to było za proste pytanie. No, może słodkiego psiaka na pociesznie:


Teraz impresje z tamtego spotkania wracają do mnie

Pytanko do pani tłumacz, naprawdę nie dało się znaleźć synonimu słowa impresje, który nie brzmiałby straszliwie pompatycznie i sztucznie? Wrażenia, doznania, coś w tym stylu?

ale chaotycznie, jak kawałki układanki, które nie do końca do siebie pasują: jej cichy głos, w którym była desperacja, ale i jeszcze coś. Może prośba? Smutek? Sposób, w jaki wyciągała rękę, jak gdyby chciała dotknąć mojej twarzy, zanim ją odepchnęłam. Sposób, w jaki powtarzała moje imię. Jej wzrost - w mojej pamięci zawsze była wysoka, ale tak naprawdę jest niska jak ja, pewnie nie ma więcej niż metr sześćdziesiąt. Kiedy widziałam ją po raz ostatni, miałam sześć lat. Nic dziwnego, że wydawała mi się wysoka.

Dziwne zachowanie kobiety mogło dać Lence do myślenia, ale nie będę się za bardzo czepiać, że nie wpadła od razu na to, że buntowniczka to jej matka. Wszak wiele ostatnio przeszła i była pod wpływem stresu, a do tego jest lotna jak pingwin, więc niech będzie.

Wybuchają we mnie dwa słowa, a każde z nich jest jak gorąca dłoń szarpiąca moje wnętrzności: „niemożliwe" i „mama". Żal i niedowierzanie rozdzierają mnie na części. Nie rozpoznałam jej. Zawsze myślałam, że rozpoznałabym ją od razu. Wyobrażałam sobie, że będzie taka jak mama z moich snów - spowita delikatną mgłą, rudowłosa, roześmiana. Wyobrażałam sobie, że będzie pachnieć mydłem i cytrynami, że jej dłonie będą miękkie i gładkie od kremu. Teraz dopiero dociera do mnie, jakie to było głupie. Spędziła ponad dziesięć lat w Kryptach, w karcerze. Zmieniła się, stwardniała.

Cóż, Lenka zawsze spotykała matkę w MARZENIACH, więc to normalne, że widziała ją jako wyidealizowaną postać ze snów. Teraz do Leny dociera przykra prawda, że nie tylko może na zawsze zaprzepaściła szansę spotkania z matką, ale też jej matka zamiast wyjawić, kim jest, postanowiła odejść i ponownie zostawić Lenę.

Niedobrze mi. Idę przez korytarz chwiejnym krokiem i wychodzę na zewnątrz, na mżawkę. W głowie mam pustkę, z trudem oddycham. Dopiero gdy docieram do Szóstej Alei, kilka przecznic dalej, przenikliwy chłód zaczyna rozwiewać mgłę zasnuwającą mi umysł. Uświadamiam sobie wtedy, że ciągle ściskam w ręku klucz do zakazanego gabinetu. Zapomniałam go zamknąć. Być może nawet zostawiłam otwarte drzwi frontowe. Teraz nie ma to już znaczenia. Teraz nic nie ma znaczenia. Jest za późno, by pomóc Julianowi. Jedyne, co mi pozostaje, to patrzeć, jak umiera.

Czy to naprawdę koniec? Czy załamana Lenka podda się i zostawi Juleczka na pewną śmierć? Czy może wpadnie na salę jak rycerz na białym koniu, by uratować ukochanego numer 2? Dowiecie się w następnym odcinku.
Do zobaczenia!
Beige

niedziela, 10 lutego 2019

Część XXVII


Reszta dnia upływa mi na niczym. Snuję się z kąta w kąt, widzę kierujące się w moją stronę wyczekujące, uśmiechnięte twarze, które jednak odwracają się szybko, kiedy widzą, że nie zwracam na nie uwagi. Pewnie wszyscy ci ludzie należą do ruchu oporu.

I nikogo z nich nie kojarzysz? Jakim cudem? Przecież sama działałaś w RO, byłaś wtyką w młodzieżówce; nigdy nie spotkałaś się z jakimikolwiek innymi buntownikami? Nie mieliście żadnych tajnych zebrań? Nawet, jeżeli przyjmiemy, że Tack i Raven uznali cię za zbyt smarkatą, byś brała udział w dyskusji z dorosłymi (swoją drogą, fantastyczne podejście, gdy w grę wchodzi walka z dystopicznym Małym Bratem) – co z okresem przeprowadzki do NY? Ktoś przecież musiał was ulokować w nowym mieszkanku, przekazać dokumenty itp.

...A swoją drogą, to rodzi kolejne pytanie – skoro Lena nie kojarzy nikogo poza Raven i Tackiem, to wychodzi na to, że nasza dwójka świrów to jedyni członkowie obozu, którzy bawią się w rebelię. Co w takim razie z takim Bramem czy Hunterem? To młodzi, zdrowi, silni mężczyźni, a rewolucja to nie zajęcia dodatkowe, na które chodzi się z nudów. Jeżeli RO naprawdę myśli poważnie o przewrocie, to powinni stawać na głowie, aby dołączyło do nich tylu ludzi, ile tylko możliwe. Dlaczego wyłącznie Tack i Raven zaangażowali się w walkę z systemem?

Rozpoznaję tylko jednego z nich, faceta w wieku Tacka, który zjawił się raz w Ocaleniu, żeby dostarczyć nam nasze nowe dokumenty.

No proszę, a więc jednak ktoś się z wami kontaktował! Wprawdzie nadal chciałabym się dowiedzieć, gdzie zrobiliście sobie słit focie do dokumentów, skoro facet przyniósł wam już gotowe fałszywki, ale lepszy rydz, niż nic.

Lena wypatruje tajemniczej kobiety, ale ta najwyraźniej ulotniła się już z obiektu.

Snuję się i słucham. Wnioskuję, że jesteśmy trzydzieści kilometrów na północ od Nowego Jorku i na południe od miasta o nazwie White Plains. Pewnie od nich właśnie podkradamy elektryczność: mamy światło, radio, nawet ekspres do kawy.

Niech zgadnę – szwagier pana Wiesia pracuje w elektrowni? Bo obawiam się, że w innym przypadku jakiś praworządny obywatel mógłby się zainteresować, dlaczego cenne zasoby (przypominam, że z prądem w Oliverversum cieniutko) są ciągnięte na lewo do jakiejś zapyziałej dziury z dala od cywilizacji.

Tack i Raven przygotowali nas już do wyprowadzki. Nie mam pojęcia, ilu członków ruchu do nas dołączy. Przypuszczalnie przynajmniej kilku z nich zostanie.

Dołączy...gdzie? Do waszego pożal się Boże schronu zimowego sąsiadującego z terenami, na których grasują Hieny? Bo przypominam, że wasza docelowa miejscówka została zrównana z ziemią.
...A nie, zaraz, Raven wspominała wszak, że upatrzyła już nowe mieszkanko. Wszystko fajnie, ale moje pytanie nadal pozostaje aktualne – po diabła członkowie RO mieliby dołączyć do naszych nieporadnych Odmieńców i tułać się z nimi po lesie? Robią sobie urlop od partyzantki, czy jak? Jeżeli już, to głównodowodzący ruchu (kimkolwiek by nie był), powinien przykazać Raven, by przeszmuglowała przez granicę jak najwięcej świeżego mięsa do kolejnych akcji. Z jakiej racji tak po prostu wypuszczają ich na piknik? Rewolucja w toku, a...

...a...a.

...Zaraz, moment. Oliver, czy ty próbujesz nam powiedzieć, że ta prześmieszna akcja z AWD to koniec walki?! Akcja, która – jak udowodniłam w poprzedniej analizie – była nie tylko bezsensowna, ale w dodatku nie uderzyła nawet w Małego Brata jako takiego? Julian się zakochał, więc wszyscy mogą się rozejść, misja zakończyła się sukcesem?



Nie myślałam, że kiedykolwiek to powiem, ale wygląda na to, że niewłaściwie osądziłam buntowników z „Selekcji”; w porównaniu z RO działania Miecia i Henia jawią się jako niezwykle logiczne, a plan Marida Illei to już w ogóle szczyt przebiegłości i myślenia perspektywicznego.

Pomijając składany stół i krzesła oraz pokój pełen łóżek polowych, w ogóle nie ma tu mebli. Radio i ekspres do kawy leżą bezpośrednio na betonowej podłodze pośrodku plątaniny kabli.

Cóż, może i nie wiem, kto stoi na szczycie RO, ale mam za to stuprocentową pewność, kto odpowiadał za wystój wnętrz przy urządzaniu kryjówki.

Radio jest włączone przez większość dnia, jego trajkotanie przenika przez ściany i gdziekolwiek się udać, nie da się przed nim uciec.
Julian Fineman... szef młodzieżowej sekcji Ameryki Wolnej od Delirii i syn przewodniczącego organizacji...
... sam padł ofiarą choroby...
W każdej stacji jest to samo, wszystkie opowiadają tę samą historię.


Thomasie Finemanie, dlaczego?! Ja naprawdę chciałam ci kibicować! Dlaczego pozwoliłeś, żeby prasa dowiedziała się o tym fiasku?! Na litość, jesteś jedną z potężniejszych osobistości w tym kraju, powinieneś doskonale wiedzieć, jak wyciszać wszelakie polityczne burze!

Ale nie załamujmy się, zawsze istnieje nadzieja, że Fineman zapoznał się z moimi propozycjami zażegnania kryzysu i owo upublicznienie klęski to wyłącznie uwertura do scenariusza przekuwającego wizerunkową porażkę w sukces.

... odnaleziony dzisiaj...
... obecnie przebywa w areszcie domowym...
... Julian zrezygnował ze stanowiska i odmówił przyjęcia remedium...

Oczywiście, że odmówił – jak zapewne każdy inny zakochany nastolatek w Oliverversum. Nie bardzo jednakowoż rozumiem, dlaczego ktokolwiek, z jego tatulem na czele, miałby się przejąć tym faktem. Zwiążcie go powrozem i zawleczcie siłą do laboratorium – co w tym takiego skomplikowanego? Julian nie ma tu wszak nic do gadania.
No, chyba że Fineman senior stwierdził, że skoro gówniarz jest taki uparty, to proszę bardzo, niech zdycha z miłości w Kryptach. Nie ukrywam, iż byłoby mi trochę przykro, liczyłam bowiem na to, że Thomas wykaże się rozsądkiem i zmusi szczyla do zabiegu, dzięki czemu miałby szansę nie tylko odzyskać potomka w formie praworządnego obywatela, ale w dodatku wkupić się w łaski Małego Brata, gdyby wyleczony Julian zaczął sypać. No, ale nic to, opcja ze zrobieniem z Julka zwierzątka w ZOO, które będzie służyć reszcie młodzieży za przestrogę też nie jest taka najgorsza; Thomasie, masz jeszcze resztkę mojego zaufania, nie zepsuj tego.

Rok temu o czymś takim nawet by nie wspomniano. Sprawa zostałaby zatuszowana, tak samo jak stało się po śmierci z bratem Juliana, którego istnienie było bez wątpienia powoli i systematycznie wymazywane z publicznych archiwów.

Dlaczego, ach dlaczego akcja tej książki nie może toczyć się rok wcześniej, kiedy Mały Brat najwyraźniej miał jeszcze odrobinę rozsądku?

Ale wszystko zmieniło się od Incydentów. Raven ma rację co do jednego: teraz to jest wojna, a armie potrzebują symboli.

Trwa wojna = położenie Małego Brata staje się niepewne = promujemy sukcesy buntowników, jeszcze bardziej podkopując swoją pozycję = profit???

A poza tym...Oliver, jaka znów wojna? Czyżbym coś przespała?

Nie, naprawdę, pytam serio – jaka wojna? Czytam uważnie tę książkę – jeden ze smutniejszych obowiązków analizatora w przypadku złych powieści YA – i doprawdy nie wiem, która z dotychczasowych scen miałaby sygnalizować wielki przewrót w kraju. Zresztą powiedzcie sami, drodzy czytelnicy: czy w którymkolwiek momencie lektury poczuliście, że w Oliverversum toczy się WOJNA?

Niby co miałoby na to wskazywać? Te wszystkie rozdziały – nie rozdziały, kiedy to Lena siedziała w Głuszy, a jej jedynym kontaktem ze światem zewnętrznym były dary od pana Wiesia?
Ucieczka skazanych z rządowego więzienia (nawiasem mówiąc, ilu z Was w ogóle pamięta, że coś takiego się wydarzyło?), wspomniana mimochodem w narracji i nie mająca jak na razie (niemal) żadnego wpływu na właściwą fabułę? A może nasza pocieszna Intryga, która w żaden sposób nie uderza we właściwy rząd?

Naprawdę – gdzie ta rzekoma wojna?

Podpowiem Wam: nie istnieje. Oliver najwyraźniej uznała, że dystopia z prawdziwego zdarzenia musi zawierać Mary Sue walczącą z opresyjnym systemem, sęk w tym, że liczne opisy przedzierania się przez las zajęły tyle stron, że najwyraźniej nie starczyło już miejsca, by dopisać wątek faktycznego działania na szkodę owego systemu. Już nawet buntownicy z serii Cass stanowili bardziej realne zagrożenie dla illeańskiej monarchii, a mówimy wszak o bandzie, która rzucała się z widłami na gwardzistów uzbrojonych w broń palną. W „Pandemonium” nie ma NIC wskazującego na osłabienie Małego Brata i systemu jako takiego – RO w swych dalekosiężnych planach ogranicza się do rozkochiwania małolatów należących do organizacji pozarządowych. To ma być niby ta walka z dystopiczną władzą i sukcesy rebeliantów?

... Komisja Regulacyjna Nowego Jorku zwołana w trybie pilnym wydała natychmiastowe orzeczenie... Wyrok zostanie wykonany przez podanie śmiertelnego zastrzyku jutro o dziesiątej rano...
... niektórzy uznali podjęte kroki za zbyt drastyczne... Odzywają się głosy protestu przeciwko AWD i KRNJ...



… że co?

...Autorko, proszę, powiedz, że żartujesz. Żaden z moich scenariuszy nie zakładał tak idiotycznego plot twistu.

Oczywiście, że ludzie protestują przeciwko tej decyzji – zrobiłabym to samo, bynajmniej nie dlatego, że szkoda mi Juleczka. To rozwiązanie jest po prostu tak bezsensowne, że w tym momencie pozostaje mi tylko wywiesić białą flagę i ostatecznie przestać wspierać Thomasa Finemana, który najwyraźniej postanowił strollować wszystkich czytelników i przy okazji samego siebie – to, albo Fineman nie jest jednak tak wszechmocny, jak lubi to przedstawiać autorka, i musiał ugiąć się pod decyzją KRNJ. Tak czy inaczej...

...ŚMIERTELNY ZASTRZYK?! Z jakiej racji?! Juleczek nie rożni się niczym od innych ogłupiałych z miłości nieletnich (patrz: Rachel). Dlaczego najzwyczajniej w świecie nie zaaplikować mu remedium? Problem rozwiąże się samoistnie – albo Julek wyjdzie z gabinetu zabiegowego jako przykładny obywatel, albo zginie tak czy inaczej, bez wywoływania niepotrzebnej burzy. A jeżeli już z niewidomego powodu dajemy mu nadzwyczajne prawo decydowania o swoim losie...to na gwizdek go ubijać? Zamknijcie go w mamrze i pokazujcie szkolnym wycieczkom, co deliria robi z porządnymi ludźmi, zyskacie w ten sposób chociaż kilka punktów propagandy; wszak nawet mama Leny, jednostka anormalna, została skazana „tylko” na dożywocie.
W dodatku jest to rozwiązanie bezsensowne z poziomu czysto fabularnego – jak już wspominałam, zmuszenie Julka do przyjęcia remedium zadziałałoby równie dobrze, skoro Lena jest w pełni świadoma, że jej luby może nie przeżyć operacji. Po co w takim razie pogrywać z własnym kanonem, skoro istnieje inna, bardziej logiczna droga?

Julian jutro umrze. A ja się do tego przyczyniłam. Taki był plan od samego początku. Marną pociechę daje myśl, że jeśli zostałby poddany zabiegowi i tak pewnie by umarł.

Oliver, właśnie stajesz się własną metą, nie idź tą drogą.

... oficjalne oświadczenie Thomasa Finemana...
... AWD popiera decyzję Komisji Regulacyjnej. Nasz kraj znajduje się teraz na zakręcie historii i nie może dłużej tolerować tych, którzy chcą nas skrzywdzić... musimy ustanowić precedens...

Ale...ale w ten sposób NIC nie zyskujecie...ale...




Poddaję się. Wygląda na to, że Thomasa Finemana dopadła typowa dla YA Klątwa Złoli, polegająca na tym, że czarny charakter musi w pewnym momencie wykazać się wyjątkową bezmyślnością, aby Mary Sue mogła błyszczeć na jego tle odwagą/bystrością/wstaw tu jakąkolwiek inną pożądaną cechę.

„Musimy ustanowić precedens”?! Zrozumiałabym jeszcze, gdyby Julian był oskarżony o bycie buntownikiem/sympatykiem i kara miała być przestrogą dla wrogów Małego Brata – ale nigdzie w tekście nie pada nic podobnego! Spójrzcie tylko na jeden z poprzednich cytatów: .. sam padł ofiarą choroby...”. Juleczek ZARAZIŁ SIĘ DELIRIĄ – a więc, zgodnie z nauką Oliverversum, złapał świństwo, które wyleczyć może jedynie remedium i którego NIE BYŁ W STANIE KONTROLOWAĆ. Pozbawić go stanowiska (przynajmniej do ozdrowienia) – tak, wysłać na obowiązkowy zabieg – jak najbardziej. Zabijać...po diabła? Niby przed czym ma to być straszak? Przed delirią? Znakomita większość społeczeństwa już i tak boi się jej jak diabeł święconej wody, że tak przypomnę tylko Lenę z początków „Delirium”. W ten sposób AWD nie tylko nie zyska nowych członków, ale w dodatku może skutecznie zniechęcić dotychczasowych – kto chciałby należeć do organizacji, która miast chronić obywateli przed siłami zła (co przecież należało do tej pory do głównych założeń AWD, lobbującego za przyśpieszeniem zabiegu), zamierza dodatkowo karać ich za podłapanie wirusa miłości? Remedium to przecież z perspektywy przeciętnego mieszkańca Oliverversum jedyne i skuteczne wybawienie od cierpienia związanego z posiadaniem emocji – a zabicie Juleczka za motyle w brzuchu może co najwyżej sprawić, że spanikowani ludzie w ogóle przestaną zgłaszać się na wcześniejsze zabiegi. Bo co, jeżeli ktoś uzna, że ich pośpiech wynika z chęci zatarcia śladów po przestępstwie, jakim jest miłość i rozkaże przykładowo ich rozstrzelać?

Pomijając już fakt, że jest to rozwiązanie bezsensowne samo w sobie, jest ono też głupie w tym konkretnym przypadku – Juleczek zakochał się w dziewczynie, która (jak już zapewne musiano na tym etapie wykoncypować, nawet jeśli chłopak nie puścił pary z ust) jest buntowniczką/wspiera buntowników. Zabicie go oznacza, że tajemnice RO nigdy nie ujrzą światła dziennego; czy nie lepiej dla Małego Brata byłoby zmusić młodzieńca do gadania za pomocą tortur/wyczyszczenia mu dysku? Juleczek to w tym momencie wasz najcenniejszy nabytek, mogący przyczynić się do znacznego osłabienia wroga. Po diabła usuwać go z planszy?

To prawda. AWD i rząd nie mogą sobie dłużej pozwolić na pobłażliwość. Ruch oporu staje się zbyt potężny.

Te krowy w laboratoriach, to rozkochiwanie młodzieńców! Drżyj, Mały Bracie!

Rośnie w siłę — pod ziemią, w tunelach i norach, w ciemności, gdzie panoszy się wilgoć i chłód, a więc tam, gdzie władza już nie sięga.

Mówimy o tych wyrzutkach z kanałów, którzy nie mają najmniejszej ochoty obcować ze światem zewnętrznym? Ponownie – Mały Bracie, miej się na baczności!

Dlatego urządzą dla nas wszystkich krwawą pokazówkę, publicznie, w świetle dnia.

Pokazówkę pokazującą co najwyżej, że rząd nie do końca ogarnia, kto jest jego prawdziwym wrogiem – ale i tak bardziej bawi mnie to „publicznie, w świetle dnia” w obliczu tego, z czym przyjdzie nam się zmierzyć za jakiś czas.

Przy kolacji wreszcie udaje mi się coś przełknąć i chociaż dalej nie mogę patrzeć na Raven i Tacka, wiem, iż uznali moje jedzenie za znak, że zmiękłam.

Raven uznała, że Lena będzie tak zapiekła w swym gniewie, że zemdleje z głodu, ale nie tknie żarcia przygotowanego przez osoby, na które się dąsa?...W sumie nawet mnie to nie dziwi.

Zachowują się nienaturalnie radośnie, zbyt głośno, opowiadają dowcipy i zabawne historyjki kilku innym osobom zgromadzonym przy stole.

Zawsze sądziłam, że mam bogatą wyobraźnię, ale wizja Raven opowiadającej dowcipy to dla mnie jednak zbyt wiele.

A tymczasem głos z radia sączy się przez ściany jak syk węża:
Ani Julian, ani Thomas Fineman nie wydali żadnych nowych oświadczeń...

Cóż, ciężko, by przebywający w areszcie domowym chłopak, na którego w dodatku wydano wyrok śmierci, organizował własną konferencję prasową.

Lena udaje się do wychodka, przy okazji zauważając, że kryjówka znajduje się w starym magazynie:

A na południu, na tle różowawego wieczornego nieba dostrzegam mglisty, rozproszony blask, sztuczną koronę świateł — Nowy Jork. Musi być około siódmej wieczór, a więc jeszcze przed godziną policyjną i obowiązkowym wyłączeniem prądu.

Paaani, toż to bida aż piszczy w tym NY; w takim Portland przynajmniej nie trzeba było trzymać pod łóżkiem zapasu świec.

Julian gdzieś tam jest, między tymi światłami, w tej gęstwinie ludzi i budynków. Zastanawiam się, czy się boi. Zastanawiam się, czy myśli o mnie.

Lepiej, żeby jednak nie; jak się mocno zastanowi, to może jeszcze dojść do wniosku, że twoja rzyć na wolności to jednak zbyt wysoka cena za zastrzyk śmierci.

Myślę o naszym mieszkaniu na Brooklynie — pewnie już spakowanym, a może splądrowanym przez porządkowych i policję.

Zaraz...czyli władze już WIEDZĄ o waszym udziale w tym cyrku? I wy...tak spokojnie siedzicie sobie w budynku znajdującym się marne trzydzieści kilometrów od ośrodka władzy, opowiadając kawały?!

Zawsze, kiedy wydaje mi się, że niekompetencja buntowników nie jest już w stanie mnie zaskoczyć, przekonuję się, jak potężnym przeciwnikiem jest autorka.

A swoją drogą, skoro Małego Brata tak bardzo świerzbią rączki, to dlaczego postanowił sprzątnąć nieszczęsnego Juliana (który może jeszcze przydać się dla sprawy), miast zapolować na naszych rebeliantów? Sądzę, że tłuszcza wykazałaby się większym zrozumieniem dla działań rządu, gdyby postawili pod sąd szkodników społecznych (wszak dla mas Odmieniec = Hiena), miast chorego nastolatka.

Lena Morgan Jones nie żyje, tak jak rzekła Raven, a teraz zrodzi się nowa Lena, tak jak każdej wiosny natura wypuszcza nowe kwiaty i liście wyrosłe na starych, na śmierci i zgniliźnie. Zastanawiam się, kim będzie ta nowa dziewczyna.

Nie, proszę, tylko nie kolejne wcielenie Leny; jak do tej pory, każda transformacja kończyła się spektakularnym niepowodzeniem – i, spoiler alert, owa tendencja bynajmniej nie ulegnie zmianie.

Przez chwilę czuję bolesne ukłucie smutku. Musiałam poświęcić tak wiele, zrezygnować z tak wielu tożsamości i życiorysów.
 
No...jakby nie liczyć, całych dwóch.

Wyrosłam na gruzach mojego dawnego życia, rzeczy i ludzi, którzy byli dla mnie ważni: mamy, Grace, Hany, Aleksa.

Mhm. Zwłaszcza Grace, jej bezpieczeństwo i warunki życia są dla ciebie niezwykle istotne.

To właśnie wtedy tak naprawdę mnie to uderza, ta pewność jak betonowa ściana, która we mnie wyrasta: to nie tego chciałam. To nie po to przybyłam do Głuszy, nie dlatego Alex pragnął, żebym się w niej znalazła — nie po to, bym odwracała się plecami i grzebała ludzi, na których mi zależy, i nie po to, żebym budowała siebie twardą i nieczułą na stosie ich ciał, jak robi to Raven.

Leno, nie chcę cię martwić, ale skoro PŚ pragnął zakopać się z tobą w pokrzywach, to owszem, CHCIAŁ, żebyś wypięła się na swoją rodzinę.

Pozwoliłam, by zbyt wiele rzeczy w moim życiu się rozpadło. Ze zbyt wielu rzeczy musiałam zrezygnować.

Brzmię jak zdarta płyta, ale nie, naprawdę NIE musiałaś rezygnować z dachu nad głową, związku z sympatycznym młodzieńcem i ciepłego posiłku częściej niż raz na miesiąc – to był twój własny wybór, w dodatku podyktowany chucią.

Ciężarówka. Nie zwracałam baczniejszej uwagi na te odgłosy, ale teraz uświadamiam sobie, że pewnie znajdujemy się niedaleko autostrady. Musieliśmy przyjechać z Nowego Jorku, co oznacza, że da się tam też wrócić.


Panie i panowie, Lena Haloway – przyszła członkini Mensy!

Nie potrzebuję Raven ani Tacka. I nawet jeśli Raven miała rację, że Lena Morgan Jones już nie żyje, to na szczęście ona także nie jest mi potrzebna.

...Słowo daję, to najpiękniejsze zdanie, jakie przeczytałam w tej serii. Leno, jestem ci w stanie wybaczyć nawet brak umiejętności kojarzenia podstawowych faktów, jeżeli miałoby to oznaczać, że już nigdy więcej nie będziemy musieli oglądać cię w towarzystwie tej psychopatki.

Wracam do magazynu. Raven siedzi przy stole i pakuje jedzenie do szmacianych tobołków, które przywiążemy do naszych plecaków, a po rozbiciu obozu, przed snem, zawiesimy je na gałęziach drzew, żeby nie dobrały się do nich dzikie zwierzęta.

Biorąc pod uwagę, jak wyglądała apteczka domowej roboty w wykonaniu tej pani, stawiam stówę, że w każdym woreczku znajduje się batonik, paczka żelek i puszka coli.

Hej. — Uśmiecha się do mnie, zbyt miło, tak jak przez cały wieczór. — Najadłaś się?

Swoją drogą, to naprawdę przygnębiające, że Raven zdobywa się na jakiekolwiek ludzkie odruchy wyłącznie wtedy, gdy gryzie ją poczucie winy z powodu zafundowania Lenie piekła na ziemi.

Bardziej niż ostatnimi czasy — odpowiadam i widzę na jej twarzy grymas.
Wiem, że odebrała to jako przytyk, ale to było silniejsze ode mnie.

No i bardzo słusznie, bowiem to powinien być przytyk. Leno, na litość, nawet nie próbuj czuć się winna z powodu drobnych uszczypliwości; mówimy o osobie, która bez namysłu wysłała cię do jaskini lwa.

Opieram się o stół, gdzie suszą się na szmatce małe ostre noże. Raven przyciąga kolano do piersi.
— Posłuchaj, Lena. Przepraszam, że nie powiedzieliśmy ci wcześniej. Myślałam... no cóż, myślałam po prostu, że tak będzie lepiej.
To był też bardziej wiarygodny test — mówię, a ona szybko podnosi wzrok. Pochylam się i dotykam rękojeści noża.

...Leno, mam szczerą nadzieję, że blefujesz, by uśpić jej czujność.

Raven wzdycha i znowu ucieka spojrzeniem.
Wiem, że musisz nas teraz nienawidzić — zaczyna, ale jej przerywam:
Nie nienawidzę was.
Prostuję się, porywając nóż, i wsuwam go do tylnej kieszonki spodni.

A Raven w ogóle nie reaguje? Ja tam na jej miejscu wolałabym, żeby Lena nie miała przy sobie żadnych ostrych narzędzi, zwłaszcza, kiedy jesteśmy same w pomieszczeniu...

Naprawdę? — Przez chwilę Raven wygląda na dużo młodszą, niż jest w istocie.
Naprawdę — odpowiadam, a ona uśmiecha się delikatnie, z wyraźną ulgą. Tym razem jest to szczery uśmiech.
Ale też nie chcę być taka jak wy — dodaję po chwili.
Jej uśmiech blaknie.

— Jak możesz?! Czy nie widzisz, że autorka zdaje się być zakochana we mnie jeszcze bardziej, niż w tobie, naszej docelowej pacynce?!

I w tej chwili dociera do mnie, że być może widzę ją po raz ostatni. Przeszywa mnie ostry ból, niczym nóż wbity w sam środek piersi. Nie jestem pewna, czy kiedykolwiek kochałam Raven, ale to ona dała mi życie tutaj, w Głuszy. Była mi zarówno matką, jak i siostrą. I jest kolejną osobą, którą będę musiała pochować.


Nie skomentuję tego. Nie zmusicie mnie.

Pewnego dnia zrozumiesz — mówi i wiem, że naprawdę w to wierzy. Spogląda na mnie okrągłymi oczami, w których widać pragnienie, bym pojęła, że czasem trzeba poświęcić bliskich dla sprawy, że to piękno może powstać tylko na stosie zbudowanym ze zmarłych. Ale tak naprawdę to nie jest jej wina. Raven sama bardzo wiele straciła i ona także pogrzebała siebie. Po drodze zostawiła skrawki swojego życia.

Wiecie co? Naprawdę chciałabym, żeby Lena dostrzegła wreszcie tę oczywistą prawdę: Raven nie poświęciła NICZEGO, a to, co straciła (Blue), straciła głównie przez własną głupotę, a nie w imię wyższych idei.

Chowam nóż do plecaka i upewniam się, czy dalej mam z sobą mały plik dowodów, które ukradłam Hienom. Na pewno się przydadzą.

Skoro porządkowi przeszukali waszą dziuplę na Brooklynie, to podejrzewam, że twoja facjata (jako podwójnej przestępczyni, zakładając, że ktoś wreszcie powiąże Lenę Morgan Jones z uciekinierką o identycznym imieniu, wyglądzie i wieku) zdobi większość listów gończych w kraju, więc fałszywe dokumenty przydadzą ci się jak łysemu grzebień.

Biorę wiatrówkę leżącą obok jednego z łóżek i z małej nylonowej torby spakowanej na jutro wyciągam batony muesli i kilka butelek wody.

Ha, trafiłam z tymi batonami!

A swoją drogą, sprawdziłam, że pod określeniem „wiatrówka” mogą kryć się rożne rodzaje broni, ale wyobraźnia z miejsca podsunęła mi to:

więc przez moment zafrasowałam się, jak też Lena zamierza z owym sprzętem pod pachą przedostać się do...A właśnie, dokąd ona właściwie zmierza?

Jeśli uda mi się pomóc Julianowi w ucieczce, będziemy musieli zwiewać ile sił w nogach, byle szybciej i dalej, a nie mam pojęcia, ile czasu minie, zanim natkniemy się na jakiś azyl.

W komentarzach pod analizami wspominałam, że ta powieść bynajmniej nie kończy się na ujawnieniu Wielkiej Intrygi. O nie, kochani czytelnicy, prawdziwa akcja zaczyna się dopiero teraz – czas na misję ratunkową!

Idę po cichu w stronę bocznych drzwi, które wychodzą na parking. Mijam po drodze tylko jedną osobę — wysokiego chudego mężczyznę z płomiennymi włosami, który zaszczyca mnie ledwie przelotnym spojrzeniem.

O, czyżby jakiś krewniak Plastikowej Simorośli?

To jest umiejętność, którą nabyłam w Portland i której nigdy nie zapomniałam: jak skurczyć się w sobie i stać się niewidzialną.

Jesteś obecnie głównym pionkiem w grze RO, więc przykro mi, ale jakoś nie bardzo wierzę w to, że Raven pozwoliłaby ci hasać bez nadzoru, zwłaszcza biorąc pod uwagę twoją wściekłość na towarzyszy broni.

Przemykam szybko przez pokój, gdzie siedzi większość członków ruchu oporu, w tym Tack. Rozparci wokół radia śmieją się i rozmawiają. Ktoś pali skręconego papierosa. Ktoś inny tasuje talię kart.

A czarna wołga pani Jadzi coraz bliżej...



Tack siedzi plecami do mnie i w milczeniu mówię w jego stronę: żegnaj.
A potem wymykam się w noc i oto jestem wolna.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: podróż do Nowego Jorku.

Zostańcie z nami!


Maryboo