niedziela, 27 października 2019

Część X b


Hanka postanawia znaleźć inną toaletę, w której nie natknie się na zUe licealne cheerleaderki, obgadujące niepopularną kujonicę w wielkich okularach.


Dostrzegam znak wskazujący drogę do innej toalety, trzeba tylko zejść piętro niżej po schodach wyłożonych dywanem. Tutaj niczego nie słychać, poza cichym brzęczeniem prądu. Muszę się przytrzymywać grubej poręczy, by nie stracić równowagi na obcasach.
Na dole przystaję. Na tym piętrze nie ma już dywanu, a korytarz prawie całkowicie tonie w ciemności. W Harbor Club byłam do tej pory dwukrotnie, za każdym razem z Fredem i jego matką. Moi rodzice nigdy do niego nie należeli, aczkolwiek teraz tata zastanawia się nad członkostwem. Fred twierdzi, że połowę interesów w naszym kraju załatwia się w klubach golfowych takich jak ten. Nie bez powodu — powiedział - prawie trzydzieści lat temu
Konsorcjum uznało golf za sport narodowy.


W sumie to nawet pasuje. Najnudniejszy sport na świecie (no, może obok curlingu) świetnie nadaje się dla pozabiegowych półzombiaków.


W idealnej partii golfa nie ma ani jednego zbędnego ruchu. Liczy się doskonała koordynacja, odpowiednia postawa i skuteczność. Dowiedziałam się tego wszystkiego od Freda.


Ojeju, jaki ten Fredzio mundry i fokle, już nigdy nie będziesz musiała myśleć za siebie. Taki mąż to skarb.

Hanka znajduje wreszcie drugą damską toaletę i doprowadza się do jako takiego porządku.


Teraz, gdy wiem, gdzie jestem, uświadamiam sobie, że mogę wrócić do sali balowej na skróty, skręcając w lewo zamiast w prawo po wyjściu z łazienki i kierując się w stronę wind. Po drodze dobiega mnie cichy pomruk głosów i szum telewizji. Przez otwarte do połowy drzwi widzę kuchnię. Wokół małego telewizora zebrało się kilku kelnerów: poluzowane krawaty, do połowy rozpięte koszule, fartuchy zdjęte i rzucone niedbale na stół. Jeden z nich siedzi z nogami opartymi o błyszczący metalowy blat.
- Daj głośniej — mówi mu kucharka i mężczyzna pochyla się z ciężkim westchnieniem, by sięgnąć pokrętła. Gdy na nowo sadowi się na krześle, dostrzegam wreszcie ekran: ukazuje falującą masę zieleni naznaczoną smużkami ciemnego dymu. Przez moje ciało przepływa elektryczny impuls i zastygam.
Głusza. To musi być Głusza.


Prezenter wiadomości oznajmia, że komanda pani Jadzi hasają po Stumilowym Lesie i polują na Odmieńców. Prezydent ogłosił, że rząd wreszcie jakimś cudem postanowił się ogarnąć i rozprawić się z problemem Odmieńców raz na zawsze.

To samo ujęcie co przedtem: kalejdoskop zieleni i szarości, dymu i roślin oraz małych, rozwidlonych języków ognia. A potem inny obraz: mnóstwo zieleni, wąska rzeczka wijąca się między sosnami i wierzbami. A potem jeszcze kolejny: tym razem miejsce, gdzie drzewa zostały spalone aż do gołej ziemi.
— To, co widzicie państwo teraz, są to zdjęcia z lotu ptaka wykonane w różnych miejscach na terenie całego kraju. Posłano tam nasze oddziały, by wypleniły ostatnie siedliska choroby...
Po raz pierwszy dociera do mnie, że według wszelkiego prawdopodobieństwa Lena nie żyje. To głupie, że nie pomyślałam o tym aż do teraz. Spoglądam na dym unoszący się ponad drzewami i wyobrażam sobie strzępy ciała Leny lecące razem z nim: paznokcie, włosy, rzęsy, wszystko obrócone w popiół. 

Dosyć makabryczne obrazy, ale rzęsy targane wiatrem to jest jakiś next level poezji. Serio, Hanka, serio?

— Wyłączcie to — wyrywa mi się.
Kelnerzy odwracają się równocześnie. Natychmiast podrywają się z krzeseł, poprawiają krawaty i zaczynają wkładać koszule do spodni.
— Czy możemy coś dla pani zrobić? — pyta uprzejmie jeden z nich, starszy mężczyzna. Inny sięga i wyłącza telewizor. Cisza, która teraz nastała, aż dzwoni w uszach.
— Nie, ja tylko... — Kręcę głową. — Próbowałam znaleźć drogę do sali balowej.
Starszy kelner mruga oczami, jego twarz jest beznamiętna. Wychodzi na korytarz i wskazuje na windy znajdujące się trzy metry dalej.

Hanka wraca na salę balową w idealnym momencie. Goście akurat wznoszą toast za przyszłą żonę Fredzia. Hania macha i uśmiecha się sztucznie, gdy wszyscy biją brawo.

W samochodzie w drodze powrotnej Fred milczy. Nalegał na to, żeby jechać tylko ze mną, odesłał swoją matkę oraz moich rodziców wcześniej, z innym kierowcą. Przypuszczałam, że ma mi coś do powiedzenia, ale na razie nie odezwał się ani słowem. Siedzi z założonymi na piersi rękoma i opuszczoną głową. Wygląda, jakby spał. Ale ja znam tę pozę: widziałam ją już u jego ojca. Oznacza to, że Fred intensywnie nad czymś myśli.
— To był bardzo udany wieczór — odzywam się, kiedy cisza staje się nie do zniesienia.
— Mhm. — Przeciera oczy.
— Jesteś zmęczony?
— Nic mi nie jest. — Podnosi głowę, po czym nagle pochyla się i puka w szybę oddzielającą nas od kierowcy. — Tom, zatrzymaj się na chwilę, okej?
Tom momentalnie zjeżdża na pobocze jezdni i wyłącza silnik. Jest ciemno i nie widzę dokładnie, gdzie się znajdujemy. Po obu stronach samochodu widzę ścianę ciemnych drzew. Gdy Tom wyłącza reflektory, ciemność staje się prawie nieprzenikniona. Jedynym źródłem światła jest teraz lampa uliczna kilkanaście metrów przed nami.

Źle, Oliver, źle, źle, źle! Takie sceny powinny odbywać się podczas burzy przy wtórze błyskawic i grzmotów, żeby maniakalny śmiech złola dobrze się komponował ze scenerią!

— Co my...? — zaczynam, ale Fred nie pozwala mi dokończyć.
— Pamiętasz, jak wyjaśniałem ci zasady gry w golfa? — pyta, odwracając się do mnie.
Jestem tak wystraszona zarówno nerwowością w jego głosie, jak i dziwacznością pytania, że mogę tylko kiwnąć głową.
— Mówiłem ci wtedy, jak ważna jest osoba nosząca za zawodnikiem kije. Jest zawsze krok za graczem: jego niewidzialny sprzymierzeniec, tajna broń. Bez dobrego pomocnika nawet najlepszy golfista może się pogrążyć.
— Pamiętam. — W samochodzie robi mi się nagle za ciasno i za gorąco. Oddech Freda śmierdzi kwaśno alkoholem.

Aha, no i Fredek powinien trzymać świecę czy ewentualnie latarkę (żeby było nowocześnie) poniżej twarzy, żeby rzucała złowrogie cienie.

Staram się po omacku otworzyć okno, ale nie daję rady. Przy wyłączonym silniku szyby automatycznie się blokują. Fred z podnieceniem przesuwa ręką po włosach.
— No więc chcę, żebyś wiedziała, że jesteś właśnie takim moim pomocnikiem. Rozumiesz? Oczekuję od ciebie, wręcz wymagam, że będziesz stała za mną murem...
— I tak jest. — Odpowiadam, a potem przełykam ślinę i powtarzam: I tak jest.
— Jesteś pewna? — Pochyla się bliżej i kładzie mi rękę na nodze. — Będziesz mnie wspierać zawsze, nieważne, co się stanie?
— Tak. — Gdzieś w środku zapala się iskra niepewności, a pod nią strach. Nigdy przedtem nie widziałam u Freda takiej zaciętości. Ściska moje udo tak mocno, że boję się, iż zostawi ślad. — Właśnie po to dobiera się ludzi w pary. — Spogląda na mnie jeszcze przez chwilę. A potem nagle mnie puszcza. - Dobrze - mówi. Ponownie jakby od niechcenia stuka w szybę oddzielającą nas od kierowcy, co Tom bierze za sygnał, by odpalić samochód. Fred opiera się o siedzenie, jak gdyby nigdy nic. - Cieszę się, że się rozumiemy. Cassie n i g d y mnie nie rozumiała. Nie słuchała. To był z nią największy problem. — Samochód rusza.
- Cassie? — Serce wali mi mocno w piersi.
- Cassandra. Moja pierwsza żona. - Fred uśmiecha się krzywo.

Jego pierwsza żona, która zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach, bo ewidentnie Oliver postanowiła wrzucić wszystkie podstawowe klisze zUego męża, żeby nie było zbyt subtelnie. Coś mi się wydaje, że Fredek nie leje Hanki kablem od żelazka tylko dlatego, że a) jeszcze nie są małżeństwem, b) nie chce sobie zapocić nowej koszuli.  

- Nie rozumiem.
Fred nie odpowiada. Odzywa się dopiero po chwili:
- Wiesz, jaki był największy problem mojego ojca? -Domyślam się, że nie oczekuje ode mnie odpowiedzi, ale i tak kręcę głową. - Wierzył w ludzi. Wierzył, że wystarczy pokazać im właściwą drogę, drogę do zdrowia i porządku, do wolności od nieszczęścia, a dokonają właściwego wyboru. Będą posłuszni. Ale ojciec był naiwny. - Fred znowu się do mnie odwraca. Jego twarz jest pogrążona w ciemności. - Nie rozumiał, że ludzie są uparci i głupi. Postępują irracjonalnie. Mają skłonności do destrukcji. I stąd to wszystko, nieprawdaż? To właśnie powód stworzenia remedium. Dzięki niemu ludzie nie są już w stanie niszczyć własnego życia. Nie są do tego zdolni. Rozumiesz?

Nie, nie rozumiem. Ale nikt tak naprawdę nie rozumie, jak niby działa remedium, a już szczególnie ałtorka. Co ma miłość do bycia upartym i głupim z tendencją do samozniszczenia? Wyłączenie jednego nie oznacza automatycznie, że ludzie nagle staną się zrównoważonymi i jakże rozsądnymi osobnikami. Głupota była, jest i będzie po wsze czasy. Amen.

- Tak. - Myślę o Lenie i zdjęciach przedstawiających Głuszę w ogniu. Zastanawiam się, co by teraz robiła Lena, gdyby została. Spałaby głębokim snem w porządnym łóżku, obudziłaby się jutro, by ujrzeć słońce wznoszące się nad zatoką.
Fred odwraca się do okna, jego głos staje się surowy.
- Byliśmy zbyt pobłażliwi. Pozwoliliśmy im na zbyt wiele, daliśmy zbyt wiele wolności, zbyt wiele możliwości do buntu. To się musi skończyć. Ja na to nie pozwolę. Nie będę patrzył z założonymi rękami, jak moje miasto, mój kraj jest pożerany od środka. Koniec z tym.
Chociaż Freda i mnie dzieli teraz niewielka odległość, boję się go tak samo jak przed chwilą, kiedy chwycił mnie za udo. Nigdy go takiego nie widziałam — zawziętego, obcego.
— I co zamierzasz? — pytam.
— Potrzebny nam nowy system — odpowiada. — Będziemy nagradzać ludzi, którzy przestrzegają reguł. To właściwie ta sama zasada, co przy tresowaniu psa.
Nagle staje mi przed oczami kobieta z przyjęcia i przypominają mi się jej słowa: „wygląda, jakby była w stanie dać sobie radę z całym miotem".
— I ukarzemy ludzi, którzy się nie dostosują. Nie chodzi mi o kary cielesne, rzecz jasna. W końcu to cywilizowany kraj. Planuję mianować Douglasa Fincha nowym szefem Departamentu Energii.
— Departamentu Energii? — powtarzam. Nigdy nie słyszałam o czymś takim.

- Och, to taka nowa jednostka. Chwilowo ma siedzibę w budynku Ministerstwa Dziwnych Kroków, ale niedługo dostaną własne lokum.

Dojeżdżamy do świateł na skrzyżowaniu — jednych z niewielu działających jeszcze w tej części miasta. Fred wskazuje na nie ręką.
— Energia nie bierze się znikąd. Prąd nie jest darmowy. Dlatego nie będziemy go dawać wszystkim. Elektryczność, światło i ogrzewanie będą dostarczane tylko tym, którzy sobie
na nie zasłużą.

Ludzie będą zbierać naklejki za dobre zachowanie jak w przedszkolu? 10 gwiazdek oznacza dostęp do prądu na cały tydzień?

Przez chwilę nie wiem, co powiedzieć. Kilkugodzinne przerwy w dostawie prądu w nocy zawsze się zdarzały, a w biedniejszych dzielnicach, zwłaszcza teraz, wiele rodzin obywa się bez pralek i zmywarek. Są po prostu zbyt drogie w utrzymaniu.
Każdy jednak zawsze miał p r a w o do elektryczności.
— Ale jak...? — udaje mi się wydusić z siebie po chwili.
Fred bierze moje pytanie dosłownie.
— To właściwie dziecinnie proste. Sieć elektryczna już istnieje, a wszystko jest teraz skomputeryzowane. To tylko kwestia gromadzenia danych i naciśnięcia kilku klawiszy. Jedno kliknięcie włącza prąd, drugie go wyłącza. Właśnie Finch będzie to nadzorował. A weryfikację lojalności możemy robić na przykład co pół roku. Chcemy, by wszystko odbywało się sprawiedliwie. Jak powiedziałem, to w końcu cywilizowany kraj.

Jestem ciekawa, jak będą to robić i ile pójdzie na to pieniędzy, których podobno nie ma chociażby na elektryczność właśnie. No i czy nie należałoby tej lojalności pilnować cały czas, a nie tylko raz na pół roku? Bo co, przyjdzie taki Smith na weryfikację, wyrecytuje wierszyk o miłości do Małego Brata i starczy?  Masz pan gwiazdki do zeszytu, do zobaczenia za pół roku?

— To wywoła zamieszki.

I tak zamieszki wybuchają co chwila w różnych miejscach, to co was robi jeszcze trochę zamieszek? No wiesz, gwałt niech się gwałtem odciska i tak dalej. Ważne, żeby Fredek rozpostarł skrzydła swego zUego charakteru. W sumie chyba nawet wolę jego evil plany od tego bezjajecznego Małego Brata, który nie umie w dystopię.

Fred wzrusza ramionami.
— Spodziewam się pewnego oporu na samym początku. Dlatego tak ważne jest, żebyś stała u mego boku. Gdy tylko uda nam się przeciągnąć na swoją stronę właściwych ludzi, liczących się ludzi, cała reszta się dostosuje. Nie będą mieli wyjścia. — Fred wyciąga rękę i ujmuje moją dłoń. Ściska ją. — Nauczą się, że wszczynanie zamieszek i zabawy w bunt tylko
pogarszają sprawę. Potrzebna nam polityka „zero tolerancji".
W głowie mi się kręci. Brak energii oznacza brak światła, brak działających lodówek i kuchenek. I piecyków grzewczych.
— Do czego posuną się ludzie, by zapewnić sobie odrobinę ciepła? — wyrzucam z siebie wstrząśnięta.



Fred śmieje się z zadowoleniem, jak gdybym była psiakiem, który nauczył się nowych sztuczek.
— Lato już wkrótce — mówi. — Nie sądzę, by ogrzewanie było problemem.
— Ale co się stanie, gdy będzie chłodniej? — W naszym stanie zimy często trwają od września do maja. W zeszłym roku spadł śnieg na dwa metry. Myślę o chudziutkiej
Grace z kościstymi łokciami, z łopatkami jak złożone skrzydła.
-Co wtedy zrobią?
— Pewnie się dowiedzą, że wolność nie ogrzewa — mówi i po jego glosie słyszę, że się uśmiecha. Pochyla się i znowu puka w szybę oddzielającą nas od kierowcy. - Włączysz jakąś muzykę? Posłuchałbym sobie czegoś. Czegoś wesołego. Co ty na to, Hana?

Och, Fredzio, mój ty promyczku w całym tym nudnym badziewiu! Owszem, pan burmistrz jest karykaturą straszną, a jeszcze do końca się nie rozwinął, ale wolę go tysiąckrotnie niż wszelkie zawirowania na osi Lenka-Liściostfur-Juleczek-Coral. Mogę bez problemu czytać, jak Fredek stoi w półmroku w jakimś tajnym pomieszczeniu Departamentu Wielkiego Czerwonego Guzika i naciska ten guzik z szaleńczym chichotem, odcinając kolejne domy od prądu w środku zimy. Wszystko tylko nie miłosne dywagacje Lenki. Dzięki Fred za odrobinę rozrywki, bo już mam szczerze dosyć całej reszty bohaterów. Buziaki.

I dla Was, drodzy Czytelnicy, też buziaki. Do zobaczenia!

Beige

niedziela, 6 października 2019

Część X a


Na początek ogłoszenie: jako że prawdziwe życie i związane z nim obowiązki niespodziewanie zaatakowało analizatorki, tym razem zdecydowałyśmy się podzielić jeden punkt widzenia na dwie części ;)


HANA


Zaczynamy z przytupem: wybuchy, światła, dym. Czy to obława? Kolejna akcja rebeliantów? Nic z tych rzeczy - to pokaz fajerwerków, związany z jakże radosnym wydarzeniem:

Fred został oficjalnie burmistrzem Portland.

Serdecznie gratulujemy; mam nadzieję, że w programie wyborczym zawarte zostało znalezienie środków na usprawnienie systemu penitencjarnego.

Ale, ale; skoro impreza organizowana jest na jego cześć, to oznacza, że...

Hana! — Zmierza w moim kierunku, z uśmiechem na twarzy, wszędzie wokół rozbłyskują flesze.

Tak! Fred Hargrove dołącza na stałe do obsady – i cóż to za niezwykły okaz w naszej kolekcji literackich dziwoludków!

Widzicie, drodzy czytelnicy, tak się składa, że mam prawdziwą słabość do Freda. W przeciwieństwie bowiem do Finemana seniora, który swoją rolę antagonisty realizował metodą a'la Clarkson – snując się gdzieś w tle i nie robiąc nic ponad to, czego oczekiwałoby się od osobnika na podobnym stanowisku – Fred zdaje się czerpać z najlepszych wzorców YA, przez które rozumiem tu Mrocznego Grzesia i Podstępnego Marida. Jego zło jest tak karykaturalne, że aż urocze; nie mam pojęcia, co sobie myślała Oliver, tworząc tę postać, ale efekt końcowy jest na tyle kuriozalny, iż mam wrażenie, że nawet Kiera Cass, spod której klawiatury wyszedł Gregory „Różowy Pamiętniczek” Illea, rzuciwszy okiem na szkic 'Requiem', oznajmiłaby naszej Lauren: „Kochanie, nie uważasz, że nieco przesadziłaś?”.

Hana gratuluje lubemu:

Tak się cieszę twoim szczęściem.
Naszym szczęściem — poprawia mnie. Włosy, starannie uczesane i ułożone na żelu, w trakcie wieczoru nieco wymknęły się spod kontroli i teraz pojedynczy pukiel spada mu na prawe oko. Na ten widok zalewa mnie fala szczęścia. To właśnie moje życie i moje miejsce na ziemi: tutaj, obok Freda Hargrove'a.
Twoje włosy — szepczę.
Fred podnosi rękę i przesuwa niesforny kosmyk na miejsce.
Dziękuję — mówi.
W tym samym momencie kobieta, która, jak kojarzę, pracuje dla redakcji „Portland Daily"
przeciska się w stronę Freda. (...) Fred odwraca głowę i mówi do mnie bezgłośnie: przepraszam. Daję mu ręką znak, że nic nie szkodzi, rozumiem.

Nacieszcie oczy tym fragmentem i przedstawioną w nim życzliwą relacją między narzeczonymi; to jedna z ostatnich chwil, zanim Fred zamieni się w czarny charakter rodem z kiepskiej kreskówki.

Po pokazie towarzystwo wraca do sali balowej, aby kontynuować przyjęcie.

To cudowny wieczór, czas świętowania i nadziei. W przemowie inauguracyjnej Fred obiecał przywrócić porządek w naszym mieście oraz wyplenić sympatyków i buntowników, którzy — jak się wyraził — zagnieździli się pośród nas niczym termity i powoli próbują podkopywać podstawę struktury naszego społeczeństwa i naszych wartości.

Primo: ciekawam, czy do owych porządków zalicza się generalny remont więziennych murów.

Secundo: obawiam się, Hano, że druga część obietnicy to typowa kiełbasa wyborcza, albowiem cokolwiek wykracza ona poza kompetencje Hargrove'a.

Owszem, Fred może powziąć pewne kroki, gdy w grę wchodzi zarządzanie miastem, które zostało mu oddane pod opiekę, ale rebelianci to problem globalny, nie lokalny. Głusza nie podlega żadnemu okręgowi ani dystryktowi, to ziemia niczyja Oliverversum (to, że jest to rozwiązanie logicznie ujemne, to inna para kaloszy), więc Fredzio nie bardzo może tu cokolwiek zrobić bez konsultacji z większymi od siebie. Zakładając nawet, że Mały Brat da mu wolną rękę – jak właściwie chciałby rozwiązać problem Odmieńców? O ile jeszcze sympatyków kręcących się po Portland można powsadzać do mamra z którego i tak uciekną, skoro połowa ścian rozpadła się w pizdu, a druga połowa jest dziurawa jak szwajcarski ser na skutek rycia broszką w ścianach, o tyle jedyną stuprocentowo skuteczną metodą pozbycia się buntowników byłoby zbombardowanie Stumilowego Lasu – rozwiązanie z pewnością widowiskowe, mniemam jednak, że należałoby je wcześniej przedyskutować chociażby z burmistrzem Bostonu, któremu może być nie w smak cały ten hałas po sąsiedzku.

Koniec z tym — oświadczył i wszyscy zaczęli bić brawo.
Tak właśnie ma wyglądać przyszłość: szczęśliwe pary, życie wśród jasnych świateł i przyjemnej muzyki, elegancko udrapowane obrusy i miłe rozmowy. Willow Marks i Grace, rozpadające się domy Deering Highlands, poczucie winy, które wygnało mnie wczoraj z domu i kazało wsiąść na rower — wszystko to wydaje się teraz jak zły sen.

Czyżby Fred zamierzał między innymi pozbyć się dzielnicy slumsów? No, to już jest jakiś pomysł; nie wiem wprawdzie, co uczyniłby z wszystkimi tymi wyrzutkami, którzy z jakiegoś powodu mogli przebywać przez lata na wolności pomimo bycia a) sympatykami lub b) niespełna rozumu po nieudanym zabiegu, ale hej, dlaczego by nie upiec dwóch pieczeni na jednym ogniu i nie zapędzić ich wszystkich do przymusowej pracy przy remoncie Krypt?

Przypomina mi się spojrzenie Willow, smutek na jej twarzy i słowa: ciebie też dopadli. Nie dopadli mnie, powinnam była odpowiedzieć. Tylko ocalili. (…) Przez chwilę stoję jeszcze na tarasie, rozkoszując się porządkiem otaczającego mnie świata: przystrzyżoną równo trawą, starannie zaprojektowanym krajobrazem, tym, że po dniu zawsze przychodzi noc, a po niej znowu dzień, przewidywalną przyszłością, życiem bez cierpienia.

Wiecie co? Zatrzymajmy się na chwilę przy tym fragmencie.

Pod koniec analizy „Delirium” podzieliłam się z Wami moimi przemyśleniami na temat tego, że seria Oliver jest bardzo tendencyjna, gdy w grę wchodzi kwestia miłości; niby próbuje filozofować na temat tego, czy motyle w brzuchu są ważniejsze od życiowej stabilizacji, ale owe pseudo wątpliwości kompletnie tracą na znaczeniu, kiedy gołym okiem widać, dla której drużyny gra sama autorka. Od początku bowiem wiadomo, że mamy kibicować Plastikowej Simorośli i śmiać się z przegrywa Briana, co świszcze przez nos; wyleczeni portretowani są jako zakłamane zombie, świat po remedium traci barwy, a siostra Leny nie ma nawet ochoty jej przytulić. O ile ktoś z definicji nie podchodzi do treści książki z pewną dozą nieufności – jak czynimy to my, analizatorki, i jak zapewne nie czynią przeciętne nastoletnie czytelniczki – nietrudno przyjąć za dobrą monetę pogląd, że życie ze złotowłosym Adonisem w ciemnym lesie jest lepszą opcją niż gotowanie kalarepy pocącemu się młodzieńcowi.

Oliver znowu to robi.

Nie jest to jeszcze szczytowy moment konfrontacji „My vs Oni” – ten nastąpi dopiero pod koniec tomu – ale już na tym etapie jest oczywiste, że to nie punkt widzenia panny Tate jest tym, z którym zdaniem autorki powinien sympatyzować czytelnik. Co bowiem mieliśmy okazję do tej pory zaobserwować w sekcji „Hana”?

  • samą Hanę, którą prześladują wewnętrzne demony i która nie potrafi do końca cieszyć się swoim nowym, eleganckim życiem
  • Freda, który wkrótce nie będzie nawet próbował udawać, że jest czymkolwiek więcej, niż chodzącą kliszą złego złola
  • matkę Hany – snobkę gardzącą biednymi i niewyleczonymi
  • Jenny i Grace, zepchnięte na sam dół drabiny społecznej przez zły system (oraz Lenę, ale ciii, o tym wspominać nie wolno, to bardzo brzydko wygląda w CV Mary Sue)
  • powszechne akty buntu uciskanej ludności wobec władzy.

Co widzimy obecnie? Hanę zachwyconą faktem, że jej narzeczony pragnie przywrócić ład i pokój w Portland.

Efekt? Czytelnik ma zapewne w tym momencie zakrzyknąć gromko: „Nie, nieszczęsna! Mylisz się! Życie w brudzie i głodzie z tru loffami jest lepsze od wszystkiego, co proponuje twój wybranek z piekła rodem”! I jakkolwiek zgadzam się, że nieco nieładnie byłoby planować masowe ludobójstwo – sorry, autorko, ale nie jest to tak oczywista kwestia, jak próbujesz ją malować w niniejszej powieści.

Weźmy chociażby pod lupę plany Fredzia dotyczące zaostrzonego rygoru; brzmi to wprawdzie dosyć ponuro, ale pragnę przypomnieć, że zaledwie kilka tygodni temu buntownicy wysadzili rządowe więzienie. Akt ten wzbudził, rzecz jasna, zachwyt u Leny i Raven – ale co tak naprawdę oznaczał on dla mieszkańców Portland?
Krypty to nie tylko areszt dla buntowników; zamknięci byli tam także zwykli przestępcy, złodzieje, a także osoby trzymane w odosobnieniu z racji poważnych problemów psychicznych. Rozwalając mury, Odmieńcy wypuścili na wolność masę niebezpiecznych osobników, z których tylko część stanowili ich sprzymierzeńcy. Pomyślcie sami – jak zapatrywalibyście się na całą tę akcję, będąc na miejscu matki Briana czy ojca Hany?

Nie ma nic złego w marzeniach o pokoju, o bezpieczeństwie, o świecie, w którym nie trzeba obawiać się ataków terroru – bo tym, z perspektywy przeciętnego zjadacza chleba w Oliverversum, byłoby chociażby brutalne zamordowanie Thomasa Finemana przez Raven. I dlatego tak bardzo męczy mnie narracja, w której z góry oczekuje się od nas przyjęcia konkretnego światopoglądu, zwłaszcza w tak złożonej, wielowarstwowej kwestii. A jeżeli myślicie, że nadinterpretuję, że może sny Hany o dostatnim życiu z powszechnie szanowanym, choć niekochanym mężem mają być akceptowalną alternatywą dla szlajania się z tru loffami po paprociach...Cóż, musicie poczekać do końca tej książki.

Hana wpada na tarasie na starego znajomego; przez chwilę ma problem z jego zidentyfikowaniem, ale w końcu przypomina sobie, że nazywa się Steven Hilt.

Zmienił się, to pewnie dlatego nie poznałam go od razu. Gdy odwraca głowę w stronę kelnerki, by odstawić na tacę kieliszek po winie, widzę bliznę po zabiegu.
Ale nie tylko to się zmieniło: przytył, elegancka koszula opina okrągły brzuch, a jego twarz zlewa się z szyją. Włosy zaczesuje na czoło, tak samo jak mój tata.

Rany koguta, biedny Steven; tego rodzaju niefortunne metamorfozy najczęściej obserwuje się na zjazdach z okazji dwudziestolecia matury. Ciekawe, co takiego przydarzyło się temu nieszczęśnikowi, że w ciągu roku (bo wtedy mniej więcej Hana widziała go po raz ostatni) zmienił się w stereotypowego Janusza.

Próbuję sobie przypomnieć, kiedy widziałam go ostatnio. To było chyba w pamiętną noc nalotu na Deering Highlands. Poszłam na tamtą imprezę z nadzieją, że go spotkam. Pamiętam, że stałam w półmroku piwnicy, podczas gdy podłoga dudniła rytmem muzyki, pamiętam pot i wilgoć na ścianach, zapach alkoholu, kremu do opalania i ciał upakowanych w ciasnej przestrzeni.

Ach, nasz stary, dobry przyjaciel, krem do opalania – prawdziwy symbol slumsów Portland.

Steven przycisnął wtedy swoje ciało do mojego — był wtedy taki chudy, do tego wysoki i opalony — i pozwoliłam mu objąć się w pasie, włożyć ręce za koszulkę, a wtedy pochylił się, przycisnął swoje usta do moich i rozchylił je swoim językiem. Myślałam, że go kocham. Myślałam, że on mnie kocha.
A potem rozległ się pierwszy krzyk. Strzały. Ujadanie psów.

Historia Hany to chyba jedna z lepszych rzeczy, jakie wyszły spod palców Oliver; aż szkoda, że trzeba jej było poświęcić osobną nowelkę, miast wpleść w główną fabułę serii, ale rozumiem, że istnieją pewne priorytety – nie można dopuścić do tego, by czytelnik zapomniał, jaki kolor mają włosy PŚ.

Świetnie wyglądasz — odzywa się Steven. Nawet jego głos brzmi inaczej. Znów mimowolnie przychodzi mi na myśl ojciec i poufały ton, którym zwraca się do wszystkich.

Nie, serio – co się stało temu facetowi? Zamiast remedium wszczepiono mu skondensowany wyciąg z memów o nosaczu, czy co?

Ty też — pozwalam sobie na kłamstwo. Steven kiwa głową i rzuca mi spojrzenie mówiące jednocześnie „dziękuję" i „tak, wiem". Mimowolnie cofam się o krok. Nie mogę uwierzyć, że zeszłego lata się z nim całowałam. Nie mogę uwierzyć, że ryzykowałam wszystko — zarażenie, chorobę — dla tego chłopaka. Tyle że wtedy był przecież kimś innym.

* wzdycha ciężko *

To byłby naprawdę dobry fragment – Hana, wolna od emocji i namiętności patrząca z przerażeniem na swoją dawną sympatię, potwierdzająca całą sobą to, co w „Delirium” wykładała Lenie jej siostra (wszystkie nastoletnie miłostki wyglądają komicznie z perspektywy wyleczonego dorosłego) – ale biorąc pod uwagę stosunek tej serii do nieatrakcyjnych ludzi, jestem dziwnie pewna, że Hanie chodzi tu przede wszystkim o dodatkowe kilogramy Stevena.

Steve dopytuje, kiedy nastąpi „radosne wydarzenie” (a więc zapewne ślub); Hana odpowiada, że w następny piątek.

A ty? Zostałeś sparowany? — Ubiegłego lata nigdy nie przyszło mi do głowy, by go o to zapytać.
Jasne. Z Celią Briggs. Znasz ją? Studiuje teraz na University of Portland. Pobierzemy się, gdy tylko skończy studia.
Owszem, znam Celię Briggs. Chodziła do New Friends Academy rywalizującej ze szkołą św. Anny. Miała haczykowaty nos i głośny, rzężący śmiech, który zawsze brzmiał tak, jakby cierpiała na paskudną infekcję gardła.

Rozumiem, nie mów nic więcej; jest przegrywem, niezasługującym na miłość.

Steven, jak gdyby czytał w moich myślach, mówi:
Może i znałem w życiu ładniejsze kobiety, ale Celia to porządna dziewczyna.

Nie no, nie wierzę! Bohater Oliverversum nieoceniający innych po powierzchowności?! Co tu się...

A jej ojciec jest szefem Biura Porządkowego, więc będziemy nieźle ustawieni. To dzięki temu udało nam się wkręcić na tę imprezę. — Wybucha śmiechem. — W każdym razie nie mogę narzekać.

...a nie, w porządku, zdołał przełknąć jej szpetotę, bo jest karierowiczem łasym na pieniądze. Równowaga we wszechświecie została zachowana, idźmy dalej.

Hana pośpiesznie żegna się z nosaczem i wraca na przyjęcie, po drodze rozdzierając sukienkę o próg drzwi.

[…] docierają do mnie strzępy rozmów, przybijające i oddalające się fale dźwięków.
Wiesz, że burmistrz Hargrove ma powiązania z AWD.
Nieoficjalnie.
Na razie.

A to dobrze czy źle? W sumie to zabawne, że muszę zadawać tego rodzaju pytania na tym etapie analiz, ale Oliver tak strasznie mąci w kwestii AWD, że naprawdę nie wiem, jak się zapatrywać na podobną uwagę. W „Pandemonium” AWD była jedną z bardziej znaczących organizacji, która jednak sprzeciwiała się rządowej polityce podawania remedium po ukończeniu osiemnastu lat. Czy to oznacza, że Fred także jest za zniesieniem limitu wiekowego? A może AWD po śmierci Finemana zmieniło swój program – lub też Hargrove zamierza wpłynąć na nowego lidera, aby ten przestał narzekać na politykę Małego Brata? Autorko, daj mi jakieś informacje!

Ludzie tańczą wokół miejsca dla orkiestry two-stepa i walca. Ze sztywnymi ramionami, powtarzając wyćwiczone kroki, wirują jak w kalejdoskopie, aż kręci mi się w głowie od patrzenia.

Ech, Mały Brat może i jest opresyjnym dyktatorem, ale przynajmniej pod jego rządami arystokracja tańczy jak za starych, dobrych czasów!

Gdy mijam dwie wysokie kobiety o królewskiej aparycji, przypominające drapieżne ptaki, taksują mnie wzrokiem.
Śliczna dziewczyna. I zdrowo wygląda.
Sama nie wiem. Słyszałam, że podrobiono jej wyniki. Myślę, że Hargrove mógł trafić lepiej...

Najpierw chciałam spytać, jak właściwie można by podrobić wyniki ewaluacji, ale później przypomniałam sobie rozszalałe krowy tratujące testy rocznika Leny, więc zwracam honor. Pozwólcie zatem, że sformułuję to nieco inaczej: jak można podrobić wyniki ewaluacji, biorąc pod uwagę żenujący poziom tejże? Wpisać inny ulubiony kolor albo potrawę? Bo przecież podrabianie osiągnięć naukowych czy statusu materialnego nie miałoby sensu, biorąc pod uwagę, że takie dane łatwo zweryfikować.

Kobiety odsuwają się w kierunku tańczących, przez co gubię wątek ich rozmowy. Za to docierają do mnie strzępy innych.
Ile dzieci im przypisano? -
Nie wiem, ale wygląda, jakby była w stanie dać sobie radę z całym miotem.
Gorąco oblewa mi dekolt i policzki. O Boże, oni mówią o mnie.

No...a ty myślałaś, że o kim? Jesteście z Fredziem głównymi gwiazdami tego przyjęcia, a przed chwilą słyszałaś, jak dwie inne niewiasty obrabiały ci rzyć dosłownie za plecami – do czego zresztą jeszcze wrócę.

Rozglądam się wokół za rodzicami albo panią Hargrove, ale nie ma ich nigdzie w pobliżu. Nie widzę też Freda i przez moment ogarnia mnie panika — jestem w sali pełnej obcych. Właśnie wtedy dociera do mnie, że nie mam już przyjaciół.

To raczej oczywiste – jednym z głównych (choć, przyznaję, idiotycznych) założeń remedium jest, iż po zabiegu wyleczeni nie szukają żadnych kontaktów towarzyskich, pomijając te stricte rodzinne (i nie, nie pytajcie, jak to się ma do Rachel urządzającej pikniki ze swoim byłym i jego żoną, bo też tego nie wiem).

Teraz pewnie zaprzyjaźnię się ze znajomymi Freda — ludźmi z naszej warstwy społecznej, o podobnych zainteresowaniach, z którymi warto się zadawać.

...Nie. Nie zaprzyjaźnisz się. Będziesz zapewne utrzymywać z nimi powierzchowne kontakty z racji bycia żoną burmistrza, ale jakiekolwiek bliższe interakcje nie mają tu racji bytu. Oliver, błagam, postaraj się panować nad swoim własnym kanonem.

Podobno były z nią problemy w zeszłym roku, zanim przeszła zabieg. Zaczęła przejawiać symptomy...
A czy to mało z nich tak ma? Dlatego nowy burmistrz powinien publicznie poprzeć AWD. Zawsze powtarzam, że jeśli tylko odrośli od ziemi, to mogą iść pod skalpel.

Primo: No, przynajmniej wiemy już, jak na kwestię remedium zapatruje się Hargrove – choć to rodzi kolejne pytania. AWD było silną organizacją, robiącą rządowi koło pióra swoimi postulatami zniesienia ograniczeń wiekowych; czy młody, ambitny polityk naprawdę chciałby od samego początku ryzykować stołek, oficjalnie popierając ich stanowisko?

Secundo: Czy te niewiasty także dyskutują o Hanie? Bo jeśli tak, to owszem, symptomy zakochania przed zabiegiem to jeszcze nie powód, by wołać panią Jadzię (chyba że jesteś Leną Sue, wtedy wysyłają za tobą żółtą łódź podwodną), ale biorąc pod uwagę wyśrubowane standardy Freda mocno wątpię, by ten zgodził się na ożenek z Haną, gdyby plotki o jej niewłaściwym prowadzeniu się były tak dalece znane wśród elit Oliverversum.

Hana próbuje przecisnąć się przez tłum, aby dotrzeć do narzeczonego, ale po drodze wpada na kobietę trzymającą kieliszek czerwonego wina; jak łatwo przewidzieć, płyn ląduje na sukience panny Tate. Mama Hany obsztorcowuje dziewczynę za jej wygląd; ta tłumaczy się z wypadku i zmyka do łazienki, obiecując, że wróci na czas, by być świadkiem wznoszenia przez Freda toastu.

W korytarzu jest dużo chłodniej, a pluszowy dywan tłumi dźwięk moich kroków. Podążam do toalety ze spuszczoną głową, by uniknąć kontaktu wzrokowego z garstką gości, którzy wyszli na korytarz. Jakiś mężczyzna rozmawia głośno przez telefon komórkowy — tutaj wszystkich stać na taki luksus.

Phi, też mi coś – powiedz lepiej, ilu z was jeździ swoimi krasnalami ogrodowymi, WTEDY będziemy w stanie właściwie oszacować wasz majątek.

Kiedy docieram do łazienki, zatrzymuję się z ręką na drzwiach. Słyszę ze środka pomruk rozmowy, po nim wybuch śmiechu, a zaraz potem wyraźny głos jakiejś kobiety:
Będzie dla niego dobrą żoną. To dobrze, tym bardziej po tym, co się stało z Cassie.
Z kim?
Z Cassie O'Donnell. Jego pierwszą parą. Nie pamiętasz?
Zatrzymuję się z ręką na drzwiach. Cassie O'Donnell. Pierwsza żona Freda. Nie wiem o niej właściwie nic.

Oooch, Cassie. Ta postać jeszcze powróci w tej książce i będzie to jeden z barwniejszych wątków.

Jasne, jasne, pamiętam. Kiedy to było? Ze dwa lata temu?
Trzy.
Wiecie co, moja siostra chodziła z nią do szkoły — odzywa się jeszcze ktoś inny. — Posługiwała się wtedy swoim drugim imieniem, Melanea. Głupie imię, co nie? Moja siostra mówi, że niezła z niej była suka. Ale w końcu dostała za swoje.
Młyny Boże mielą powoli, ale sprawiedliwie...

Niestety, nie dowiadujemy się, co też stało się z Cassie, bowiem w tej samej chwili jedna z kobiet otwiera drzwi od toalety i staje twarzą w twarz z Haną:

Wchodzisz? — pyta uprzejmym tonem. Nie zdradza najmniejszych oznak zażenowania, choć musi się domyślać, że słyszałam ich rozmowę. Jej wzrok na chwilę spoczywa na plamie na mojej sukience. Za jej plecami stoją przed lustrem dwie kobiety, mierząc mnie wzrokiem z taką samą ciekawością i rozbawieniem na twarzy.
Nie — wyrzucam z siebie, odwracam się na pięcie i ruszam dalej korytarzem. Już widzę oczyma wyobraźni, jak tamte dwie spoglądają na siebie i uśmiechają się złośliwie.

Dobra, mam pytanie. Jaki właściwie jest stosunek obecnych tu gości do Hani?

Hana jest dziewczyną z bogatej, szanowanej rodziny z wyższych sfer; nie ma żadnego powodu, by ktokolwiek miał patrzeć na nią z góry. Ba: jak widzieliśmy na załączonych cytatach, sporo osób wierzy, że Hana jest dobrą partią dla Hargrove'a. Tymczasem co chwilę jesteśmy świadkami jakiegoś afrontu: a to ktoś twierdzi, że panna Tate podrobiła wyniki testu, a to panie z toalety spoglądają na nią niczym stereotypowe licealne Scary Sue z młodzieżowego filmu. O co tu właściwie chodzi? Jasne, plotkowanie o nowej narzeczonej burmistrza to nic zaskakującego – ale sposób, w jaki się to odbywa, jest po prostu nieprawdopodobny. Ta dziewczyna za chwilę będzie żoną jednego z ważniejszych obywateli Portland; spodziewałabym się, że gdyby nawet tłuszcza miała coś przeciwko niej, to krytyczne uwagi wymieniałaby szeptem, wobec samej Hany zachowując się aż do przesady grzecznie. Młode to i płoche, jeszcze nakabluje narzeczonemu, a po diabła robić sobie wroga z burmistrza miasta?

Hana chowa się w jednym z korytarzy, aby pomyśleć i ochłonąć:

Nie myślałam zbytnio o Cassie O'Donnell, pierwszej żonie Freda. Wiem tylko tyle, że byli małżeństwem jakieś pięć lat. Musiało się zdarzyć coś strasznego. Ludzie się teraz nie rozwodzą. Nie ma takiej potrzeby. Jest to właściwie nielegalne. Może nie mogła mieć dzieci. Jeśli miała defekt biologiczny, byłaby to podstawa do rozwodu.

Moi drodzy, nie macie pojęcia, z jaką niecierpliwością oczekuję wątku pierwszego małżeństwa Fredzia; dość powiedzieć, że przy tej karuzeli śmiechu nawet Gregory Illea wydający swoją córkę za mąż za władcę obcego państwa by samemu zostać królem Ameryki będzie wyglądał na rozsądnego faceta.



Przypominają mi się słowa Freda: bałem się, że trafiła mi się wybrakowana partia.
Przechodzą mnie dreszcze. To pewnie z zimna.


I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: Fred zdradza nam swe Mroczne Plany.

Zostańcie z nami!

Maryboo