niedziela, 26 listopada 2017

Rozdział IX


O Panie,
Osadź nasze serca na miejscu,
Jak osadziłeś planety na orbitach
I wyłoniłeś świat z chaosu.
Jak mocą swojej woli powstrzymujesz gwiazdy przed spadaniem,
Ocean przed przemianą w pył i pył przed przemianą w wodę,
Planety zaś chronisz przed zderzeniem,
A słońca przed wybuchami –
Tak i nasze serca utrzymuj na miejscu
Na stałej orbicie.
I pomóż nam nie zbaczać z drogi.
Psalm 21, rozdział Modlitwa i nauka, [w:] Księga SZZ

Iiiiii… wracamy do Boga jako takiego. Weź się, kobieto, zdecyduj. Albo Bóg, albo nauka. Ten twój miszmasz nie ma w ogóle sensu. Z tego bełkotu wynika chyba to, że Bóg kontroluje naukę.  Ale skoro nasza droga ałtorka nie może nawet swej przezabawnej choroby napisać spójnie, to oczywiste, że religia ją zupełnie przerośnie.  BTW, serce na stałej orbicie mnie położyło na łopatki.

Czytelnicy, którym nie leży sposób narracji i rozwlekłe opisy pani Oliver, nie będą tym rozdziałem zachwyceni. Nuda, nuda i górnolotne pitolenie. W miarę możliwości będę to wycinać, bo tego nie zniosę. Brrr.

Tej nocy gdy kładę się do łóżka, wciąż mam w głowie słowa Hany. Nie skończysz jak ona. Nie masz tego w sobie. Powiedziała to, żeby mnie pocieszyć, wiem o tym i powinno mi to dodawać otuchy – ale z jakiegoś powodu tak nie jest. Z jakiegoś powodu rozstraja mnie to. Czuję w sercu głęboki ból, jak gdyby utkwiło w nim coś wielkiego, zimnego i ostrego. Jest jeszcze jedna rzecz, której Hana nie rozumie: myślenie o chorobie, lęk, czy nie odziedziczyłam ku niej jakieś skłonności – to wszystko, co mi zostało po mamie. Choroba to wszystko, co o niej wiem. To łączące nas ogniwo. Bez tego nie mam nic.

I znowu mamy wzmiankę o chorobie jako przypadłości o podłożu genetycznym. Nie żeby to przeszkadzało ałtorce twierdzić, że ADN można złapać jak grypę, a choroba krąży w układzie krwionośnym. Miodzio.

Nie chodzi o to, że nie mam żadnych wspomnień o niej. Mam, i to naprawdę dużo, biorąc pod uwagę, jaka byłam mała, gdy zmarła. Pamiętam, że gdy padał śnieg, wysyłała mnie na zewnątrz z garnkami, żebym je nim napełniła. W domu polewałyśmy zebrany śnieg syropem klonowym, obserwując, jak niemal natychmiast zastyga w bursztynowe cukierki, słodkie, filigranowe pętelki, niczym jadalna koronka. Pamiętam, jak uwielbiała mi śpiewać, gdy uczyła mnie pływać na plaży przy Eastern Promenade. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, jakie to dziwne. Inne matki również uczą dzieci pływać. Inne matki również wrzucają je do wody, smarują im skórę kremem z filtrem, żeby się nie poparzyły, i robią wszystkie inne rzeczy, które powinny robić matki, jak zostało to określone w rozdziale o rodzicielstwie w Księdze SZZ. Ale z całą pewnością nie śpiewają.

Mamcia Lenki śpiewała przy ludziach. Na plaży. Wow, i tak cud, że ją przyskrzynili tak późno, dzięki pani Wiesi wyskakującej zza firanki. Ktoś powinien to rozkminić duuużo wcześniej.

Pamiętam, że kiedy byłam chora, przynosiła mi do łóżka tosty z masłem, a kiedy się przewróciłam, całowała stłuczone miejsca. Pamiętam też, jak kiedyś gdy spadłam z roweru, podniosła mnie i zaczęła kołysać w ramionach, a jakaś przechodząca obok kobieta rzuciła w jej stronę: „powinna się pani wstydzić”.

Kamikaze level: nie umiem w dystopię.

Nie rozumiałam, dlaczego to powiedziała, i zaczęłam płakać jeszcze bardziej. Po tym incydencie mama pocieszała mnie już tylko na osobności.

Bo wcześniej nie wpadła na to, że jawne pokazywanie uczuć po zabiegu może podpaść pani Jadzi. 


Urządzałyśmy też sobie imprezy taneczne. Mama nazywała je „skarpetka-party”, ponieważ zwijałyśmy dywany w salonie, wkładałyśmy najgrubsze skarpetki i ślizgałyśmy się po wyłożonych drewnem korytarzach. Nawet Rachel do nas dołączała, chociaż twierdziła, że jest za duża na dziecinne zabawy. Mama zasuwała zasłony, wtykała poduszki pod frontowe i tylne drzwi, po czym włączała muzykę. Śmiałyśmy się wtedy tak bardzo, że aż bolały nas brzuchy.

Aż zdradziecka zasłonka opadła, a tam pani Wiesia już gotowa z lornetką!

Aż przyszedł dzień, kiedy zrozumiałam, że w nasze skarpetkowe wieczory zasłaniała zasłony, by nie zobaczyły nas przechodzące patrole, że obkładała drzwi poduszkami, by sąsiedzi nie donieśli na nas z powodu słuchania muzyki i zbyt głośnego śmiechu, które uważane są za ostrzegawcze symptomy delirii. Zrozumiałam, że wojskową przypinkę taty – srebrny sztylecik, odziedziczony przez niego po własnym ojcu i noszony przez nią na łańcuszku na szyi – po to wtykała pod kołnierzyk koszuli, wychodząc z domu, by nikt go nie zobaczył i nie nabrał podejrzeń.

Och, ten wspaniały sztylecik! Sprawi mi on tyle radości! Nie chcę spoilerować, ale przygotujcie się na SZTYLECIK PRZEZNACZENIA!

Lena jest rozdarta, bo z jednej strony uważa swoje dzieciństwo za szczęśliwe, a z drugiej przyznaje, że zachowanie matki było niewłaściwe i niebezpieczne. Dziewczyna zastanawia się też, czy matka myślała o niej i jej siostrze, gdy skakała z klifu. Ojca dziewczyna nie pamięta, bo zachorował i zmarł przed jej pierwszymi urodzinami.

Czas na akcję właściwą. Skrócę może rozwlekłe opisy gorąca i przyrody oraz wszystkich działań Leny do momentu dotarcia na imprezę, bo ta narracja jest naprawdę nie do zniesienia. Uwierzcie mi, nic nie tracicie.

Jest noc i poza Leną wszyscy już śpią. Dostajemy oczywiście opis lepkiego gorąca i różnych zapachów z tym związanych, dzięki Oliver, tego właśnie potrzebowałam. Lena chce wymknąć się z domu na balety w Roaring Brook Farms.

Nawet nie wiedziałam, że serce może bić tak głośno. Przypomina mi się teraz opowiadanie Edgara Allana Poego, które czytaliśmy kiedyś na zajęciach z nauk społecznych, o facecie, który zabija drugiego, a potem oddaje się w ręce policji, ponieważ jest przekonany, że słyszy serce swojej ofiary bijące pod podłogą. Miała to być opowieść o poczuciu winy i niebezpieczeństwach wynikających z nieposłuszeństwa obywatelskiego, lecz kiedy je przeczytałam, wydawało mi się kiepskie i melodramatyczne.

O, to tak jak twój dialog wewnętrzny. Twoje górnolotne jęczenie jest 1000 razy gorsze od najbardziej przerysowanego bohatera w utworach Poe.

Teraz jednak zaczynam je rozumieć. Pewnie Poe często wymykał się z domu, gdy był młody.

Naprawdę fascynujące przemyślenia.

Dostajemy długi opis, jak to Lena po cichy stara się wyjść z domu. Odpuszczę wam, bo nic nie wnosi poza oczywistym: Lena się boi i wydaje jej się, że wyraźnie ją słychać i zaraz ktoś ją złapie. Oczywiście tak się nie dzieje i Lenka wychodzi z domu kilka minut po jedenastej.

Jest ciemno, bo w biedniejszych częściach Portland lampy uliczne się nie palą. Na ulicach jest pusto i cicho, ale Lena cały czas nasłuchuje ziomów pani Jadzi będących na patrolu. Nikt jednak się nie pojawia, więc dziewczyna zabiera swój rower i rusza w drogę.

Nigdy w życiu nie złamałam godziny policyjnej. Jednak oprócz strachu, który ciąży mi jak kamień, żarzy się też we mnie iskra ekscytacji, która przedziera się spod warstwy lęku i łagodzi go. Jakbym słyszała w środku: „jest okej, nic mi nie jest, uda mi się”.

No baaa, cóż może pójść źle? Skoro już włamywałaś się na teren kompleksów rządowych, to to jest betka.

Na szczęście Stroudwater i Roaring Brook Farms znajdują się dokładnie w przeciwnym kierunku do Eastern Promenade, gdzie jest centrum obchodów Dnia Niepodległości. Gdy tylko uda mi się dojechać do szerokiego pasa ziemi uprawnej, który pierścieniem otacza Portland, powinnam być bezpieczna. Farmy i rzeźnie rzadko są patrolowane. Jednak najpierw muszę przejechać przez West End, zamieszkany przez bogatych takich jak Hana, a potem przez Libbytown i przez most Congress Street nad Fore River. Na szczęście każda ulica, w którą skręcam, okazuje się pusta.

Jestem niesamowicie zaskoczona. PRZEZNACZENIE  to mocna rzecz.

Stroudwater jest dobre pół godziny drogi od mojego domu, nawet przy szybkiej jeździe. Gdy opuszczam część miasta usytuowaną na półwyspie i zmierzam w stronę podmiejskich stref w głębi lądu, domy stają się mniejsze, jest ich coraz mniej, a podwórka, które do nich przylegają, wyglądają na zachwaszczone i brudne. Nie jest to jeszcze rolnicze Portland, ale widać już gdzieniegdzie elementy wiejskiego krajobrazu: rośliny wyzierają przez do połowy zbutwiałe ganki, w ciemności żałobnie pohukuje sowa, a czarne łuki nietoperzy przecinają znienacka niebo. Przed prawie każdym domem stoją samochody – podobnie jak przed bogatszymi posiadłościami na West Endzie – tyle że te zostały przywleczone ze złomowisk. Stoją na pustakach pokryte rdzą.

Krasnale dla ubogich?

Lena wjeżdża na teren farm. Nie są one jednak własnością prywatną, tylko wielkich korporacji, które zatrudniają sieroty, by hodowały krowy najbardziej podobne do pudełek z lekami. (BTW I AM NEVER LETTING THIS GO!!!)

Wreszcie dziewczyna dociera do Roaring Brook Farms, która jest opuszczona, bo połowa głównego budynku i dwa silosy poszły z dymem. Lena coraz wyraźniej słyszy muzykę, najpierw sam rytm, a później też melodię.

I znów atak paniki. W głowie słyszę tylko: to jest złe, złe, złe. Carol zabiłaby mnie, gdyby wiedziała, co wyprawiam. Zabiła albo kazała wtrącić do Krypt, albo też zaciągnęła do laboratorium na wcześniejszy zabieg, tak jak to zrobili z Willow Marks.

Teraz to już trochę późno na takie przemyślenia.

Zeskakuję z roweru na widok rozgałęzienia wiodącego do Roaring Brook i wielkiego metalowego znaku wbitego w ziemię, który głosi: WŁASNOŚĆ MIASTA PORTLAND, ZAKAZ WSTĘPU. Prowadzę rower do lasu na skraju drogi. Sam budynek farmy i stara stodoła znajdują się jeszcze jakieś dwieście metrów dalej, jednak rower postanawiam zostawić tutaj, ale go nie przypinam. Wolę nie myśleć, że mogłaby tu być obława, w każdym razie wtedy z pewnością nie chciałabym mocować się z zamkiem po ciemku. W razie czego trzeba będzie działać naprawdę szybko. Obchodzę zakaz wstępu. Stwierdzam, że powoli staję się ekspertem w ich ignorowaniu, przypominając sobie, jak razem z Haną przeskoczyłyśmy bramę laboratorium. To pierwszy raz od dłuższego czasu, kiedy myślę o tamtych wydarzeniach, i natychmiast staje mi przed oczami Alex, z tamtego popołudnia oraz z dnia ewaluacji, śmiejący się z całego serca. Muszę się skupić na okolicy, na blasku księżyca, polnych kwiatach na drodze. To mi pomoże zwalczyć mdłości. Nie mam pojęcia, co mnie wygnało z domu, dlaczego chciałam udowodnić Hanie, że się myliła, i staram się zignorować myśl – dużo bardziej niepokojącą niż wszystko inne – że moja kłótnia z Haną mogła być tylko wymówką. Że może gdzieś głęboko w środku byłam po prostu ciekawa.

Teraz nie czuję ciekawości. Jedynie przerażenie. I wydaję się sobie bardzo, bardzo głupia.

No to się wreszcie w czymś zgadzamy.

Budynek farmy i stara stodoła położone są w niecce między dwoma wzgórzami, jak gdyby siedziały pośrodku wydatnych ust.

Błagam, Oliver…

Z powodu owych ust (ja pierniczę), Lena nie widzi jeszcze farmy, ale muzykę słyszy całkiem nieźle. Dostajemy rozciągnięty jak stara guma od gaci opis tejże. Streszczę Wam: jest ładna, trochę smutna, ale dzika, co by to nie miało znaczyć. Lena zbliża się do stodoły. Widok masy bawiących się ludzi zapiera jej dech w piersiach.

Stodoła jest w zupełnej ruinie: rozłupana i przyczerniona ogniem, wydana na pastwę żywiołów. Została jedynie jej połowa: fragmenty trzech ścian, kawałek dachu, część antresoli, na której kiedyś pewnie przechowywano siano. To właśnie na niej gra kapela. Wokół wyrastają już gdzieniegdzie młode drzewa, cienkie i wątłe. Starsze, wypalone do białości w pożarze i całkowicie pozbawione liści, wznoszą upiorne palce ku niebu. Poniżej, kilkanaście metrów za stodołą widać ciemny pas, gdzie zaczyna się ziemia niczyja. Głusza.

Ach, słynna Głusza. Dowiemy się może o niej czegoś więcej?

Z tej odległości nie widzę ogrodzenia, lecz mam wrażenie, że czuję prąd brzęczący w powietrzu. Blisko granicy byłam tylko kilka razy. Pierwszy raz wiele lat temu z mamą, która zaprowadziła mnie tam, bym posłuchała prądu płynącego pod tak dużym napięciem, że powietrze wydawało się od niego trzeszczeć. Powiedziała, że mogę zostać porażona już od samego stania w pobliżu, i kazała mi obiecać, że nigdy, przenigdy go nie dotknę. Mówiła też, że gdy zabieg stał się przymusowy, niektórzy ludzie próbowali przedostać się przez granicę. Wystarczyło, że dotknęli ogrodzenia ręką, a ich ciała smażyły się, skwiercząc jak bekon – dokładnie pamiętam to określenie, „jak bekon”.

Serio? Bekon? Oj, mamcia Leny to miała wyczucie.

Kilka razy zdarzyło mi się z Haną biec wzdłuż ogrodzenia, ale zawsze uważałam, żeby zachować bezpieczną odległość co najmniej kilku metrów.

Tak po prostu sobie biegały koło Głuszy? Ej, Mały Bracie, nie widzisz w tym jakiegoś problemu? Nastolatki mogą sobie ot tak robić przebieżki koło ogrodzenia i nikt ich nawet nie zaczepi, jakiś strażnik czy coś? Bo chyba nie wszyscy strażnicy są z rodzaju Homo liściowłosusa?

W stodole ustawiono głośniki i wzmacniacze, a nawet dwa ogromne reflektory, których blask dzieli widownię na dwie części – wszyscy stojący bliżej sceny wyglądają nienaturalnie biało, nierealnie, podczas gdy reszta pozostaje ciemna, rozmazana i niewyraźna. Piosenka się kończy i tłum wydaje z siebie jeden wielki ryk podobny do huku oceanu. Moja pierwsza myśl: muszą podbierać prąd z sieci energetycznej na którejś z innych farm.

Na niezłą skalę zakrojone jest to przedsięwzięcie. Ciche, ani ciemne nie jest. I naprawdę nikt tego nie zauważy i nie naśle Wiesi z Januszem, żeby to sprawdzili?

Druga: to głupie, w tym tłumie nigdy nie znajdę Hany.

Poczekaj dosłownie chwilę, jesteś boChaterką ksioopka.

Wreszcie ruszam w dół, w stronę stodoły. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że to wcale nie jest moja decyzja. Stopy same mnie niosą, jakby sunęły po niewidzialnym torze. Przez chwilę zapominam, że mam szukać Hany. Czuję się jak we śnie, gdzie przytrafiają nam się dziwne rzeczy, ale my uważamy je za zwyczajne. Wszystko jest rozmyte, spowite mgłą, i całą mnie, od stóp do głów, przepełnia tylko jedno palące pragnienie, by zbliżyć się do tej muzyki, lepiej ją słyszeć, i aby trwała, trwała bez końca.
– Lena! O Boże, Lena!

A nie mówiłam?

Dźwięk mojego imienia wyrywa mnie z otępienia i dopiero wtedy zauważam, że stoję w ogromnym tłumie ludzi. Tyle że to nie jest zwykły tłum. Tu są chłopcy. I dziewczyny. Wszyscy nieleczeni, bez śladu blizny na szyi – przynajmniej ci, których mam w zasięgu wzroku. Chłopcy i dziewczyny rozmawiają z sobą, śmieją się, piją z tych samych kubków. Chyba zaraz zemdleję.

A ona książki Edgara nazwała melodramatycznymi. Dobra, nie czepiam się, w sumie lasia nigdy czegoś takiego nie widziała, a całe życie wbijano jej do mikrych rozmiarów mózgu, że to jest EVIL, więc niech tam będzie.

Hana jest bardzo uradowana na widok Leny i nie może uwierzyć, że przyjaciółka jednak przyszła na koncert.

– Muszę wracać – oznajmiam szybko. Gdy wypowiadam te słowa, kamień spada mi z serca. Cokolwiek chciałam udowodnić przyjściem tutaj, zostało udowodnione. Teraz mogę już iść.

Eee… Serio? Zadałaś sobie tyle trudu, pokonałaś strach i fokle, i od razu się zmywasz? Słabo.

Hana chce zatrzymać przyjaciółkę, ale nagle pojawia się jakiś młodzian z kubkami alkoholu dla siebie i Hany. Oho, psiapsiółka przydybała sobie jakiegoś chłopca.

– Lena, to jest Drew, mój znajomy. – Wydaje mi się, że przez chwilę widzę na jej twarzy poczucie winy, ale potem zaraz wraca jej uśmiech, promienny jak zwykle, jak gdybyśmy po prostu stały na środku szkolnego korytarza i rozmawiały o teście z biologii.
Otwieram usta, lecz nie wydobywają się z nich żadne słowa, co może nie jest takie złe, biorąc pod uwagę, że w mojej głowie wyje teraz przeraźliwy alarm. Może to zabrzmi głupio i naiwnie, ale podczas drogi na farmę ani razu nie pomyślałam, że impreza może być koedukacyjna.

Kochanie, już dawno rozkminiliśmy, żeś durna jak but z lewej giry, nie musisz się aż tak pogrążać.

W ogóle nie przyszło mi to do głowy. Łamanie godziny policyjnej to jedna sprawa. Słuchanie nielegalnej muzyki jest jeszcze gorsze. Za to łamanie zasad segregacji jest jednym z najcięższych wykroczeń.

Ptysiu, tutaj wszystko jest nielegalne. Naprawdę myślałaś, że na imprezie łamiącej wszelakie zakazy i nakazy władzy będzie jakaś segregacja płci? To po kij w ogóle taki koncert?

Stąd wcześniejszy zabieg Willow Marks i napisy na jej domu. To dlatego Chelsea Bronson została wyrzucona ze szkoły po tym, jak podobno przyłapano ją po godzinie policyjnej z chłopakiem ze Spencera, jej rodzice zostali zaś tajemniczo zwolnieni, a cała rodzina zmuszona do opuszczenia domu. I – przynajmniej w wypadku Bronson – nie było nawet dowodu. Wystarczyła plotka.

Pani Jadzia czuwa.

 Drew macha do mnie.
– Cześć, Lena.
Otwieram usta i zaraz potem je zamykam. Wciąż nie mogę wydać z siebie żadnego dźwięku. Przez chwilę stoimy w niezręcznej ciszy. A wtedy chłopak nagłym, nerwowym ruchem wyciąga kubek w moją stronę.
– Może whisky?

Może i Drew ma dobry pomysł na rozluźnienie Leny, ale ta jest za bardzo przestraszona.

Piłam alkohol tylko kilka razy w życiu. W Boże Narodzenie, kiedy Carol nalewa mi ćwierć kieliszka wina, i raz u Hany, kiedy wykradłyśmy z barku jej rodziców trochę likieru z czarnej porzeczki i piłyśmy, aż sufit zaczął wirować. Hana ciągle chichotała, ale mnie się to wcale nie podobało: nie podobał mi się słodki, mdły smak w ustach ani sposób, w jaki moje myśli rozpadały się na strzępy, jak mgiełka w słońcu. Brak kontroli – tak nazwałabym to uczucie, i to właśnie było w nim najgorsze.

Cóż, w sumie o to właśnie chodzi. Ale nie każdy musi lubić alkohol. Nie dziwię się strachowi Leny przed utratą kontroli. Wszak brak kontroli to zUo w świecie Małego Brata. Pytanie, jak to jest z wyleczonymi. Jeśli się upijają, to czy też tracą samokontrolę i  robią głupoty, czy remedium na to nie pozwala? Wszak mówi się „pijany z miłości”, więc te dwa stany – upojenia alkoholowego i zakochania - powinny być uważane za równie niebezpieczne.

Drew wzrusza ramionami.
– Już nic innego nie zostało. Wódka zawsze schodzi pierwsza. – Zawsze. A więc to nie pierwszy raz.
– Nie. – Próbuję wręczyć mu kubek z powrotem. – Dzięki.
Protestuje ruchem ręki, najwyraźniej źle mnie zrozumiawszy.
– Spoko. Pójdę po następną.
Drew uśmiecha się do Hany i znika w tłumie. Ma miły uśmiech, lewy kącik jego ust uroczo unosi się wyżej niż prawy – lecz gdy tylko łapię się na tej myśli, ogarnia mnie panika, która ścina mi krew w żyłach, przypominając o całym życiu pełnym szeptów i oskarżeń. Kontrola. W tym wszystkim chodzi właśnie o kontrolę.

No co ty nie powiesz?

– Muszę iść – udaje mi się wybąkać do Hany. To już postęp.
– Chcesz iść? – Hana marszczy czoło. – Przeszłaś taki szmat drogi...
– Przejechałam. Na rowerze.
– Nieważne. Przejechałaś taki szmat drogi i zamierzasz tak sobie pójść? – Hana wyciąga do mnie rękę, ale szybko krzyżuję ramiona, by uniknąć jej dotyku. Widzę, że ją to zabolało. Udaję więc, że trzęsę się z zimna, i zastanawiam się, dlaczego tak dziwnie mi się z nią rozmawia. To przecież moja najlepsza przyjaciółka, dziewczyna, którą znam od drugiej klasy, która dzieliła się ze mną ciasteczkami podczas lunchu i raz przywaliła Jillian Dawson w twarz, kiedy tamta oznajmiła, że moja rodzina skażona jest chorobą.

No cóż, czasami drogi ludzkie się po prostu rozchodzą, Wygląda na to, że ścieżki Hany i Leny oddalają się od siebie jeszcze przed zabiegiem.

– Jestem zmęczona – odpowiadam. – I nie powinno mnie tu być. – Chcę dodać „tak samo jak i ciebie”, ale się powstrzymuję.
– Słyszałaś zespół? Są niesamowici, prawda? – Hana jest zbyt miła, kompletnie jak nie ona, i nagle czuję pod żebrami głęboki, ostry ból. Ona stara się być uprzejma. Zachowuje się tak, jakbyśmy były sobie obce. Ona również wyczuwa to dziwne napięcie między nami.
– Yyy... nie przysłuchiwałam się. – Sama nie wiem, czemu nie chcę, by Hana wiedziała, że owszem, słuchałam, i owszem, uważam, że są niesamowici, a nawet więcej. To zbyt osobiste, zbyt krępujące i wstydliwe, i pomimo że przejechałam całą tę drogę do Roaring Brook Farms i złamałam godzinę policyjną tylko po to, żeby ją zobaczyć i przeprosić, uderza mnie wcześniejsza myśl: że już nie znam Hany, a i ona tak naprawdę nie zna mnie.

Wątek rozpadającej się przyjaźni tych dwóch dziewczyn jest w sumie nienajgorzej napisany. Hana ewidentnie przechodzi fazę buntu, na który nie zostało jej zresztą zbyt wiele czasu, zaś Lena jest przerażona, bo wie, do czego takie wybryki mogą doprowadzić i ma odrobinę (ale tylko odrobinę) więcej rozsądku w tej sprawie. Przynajmniej na razie.

Przywykłam do uczucia rozdwojenia, do tego, że myślę jedno, a muszę robić drugie, do balansowania na krawędzi. Ale to Hana wstrzeliła się idealnie w to rozdwojenie, w inny świat, w świat zakazanych myśli, rzeczy i ludzi. Czy to możliwe, że przez cały ten czas żyłam swoim życiem, uczyłam się do egzaminów, wyprawiałam się na długie biegi z Haną – i ten drugi świat po prostu istniał, biegł równolegle pod moim, tętniący życiem, gotów wypełznąć z cienia i z zakamarków, gdy tylko zajdzie słońce? Nielegalne imprezy, zakazana muzyka, ludzie dotykający się bez lęku przed chorobą, bez lęku o siebie samych. Świat bez lęku. Niewyobrażalne. I chociaż stoję pośrodku największego tłumu, jaki widziałam w życiu, nagle czuję się potwornie samotna.

Szkoda, że ten cykl jest ogólnie kijowy, co jeszcze wyraźniej widać w takich momentach, bo mogło być całkiem dobrze, ale ałtorka to spieprzyła.  

– Zostań – mówi Hana cicho. Mimo trybu rozkazującego jest w jej głosie niepewność, jak gdyby to było pytanie. – Możesz się załapać na drugą część.
Kręcę głową. Żałuję, że tu przyszłam. Żałuję, że to widziałam. Żałuję, że wiem to, co wiem teraz. Chciałabym móc obudzić się jutro rano i pojechać do Hany, leżeć razem z nią na Eastern Promenade i narzekać na wakacyjną nudę, tak jak co roku. Chciałabym móc wierzyć, że nic się nie zmieniło.

Tym razem wyparcie raczej nie zadziała, nie ma co się łudzić. Hana co prawda proponuje przyjaciółce, że wróci z nią, ale ewidentnie nie chce opuszczać koncertu, więc Lena zostawia ją i rusza do domu. Cały czas jest zszokowana tym, że niewyleczeni chłopcy i dziewczęta macają się bez skrępowania. Lena czuje się strasznie obco i chce wrócić do swojej zwykłej, szarej rzeczywistości. I mogłoby jej się udać, gdyby nie pewien liściowłosy adonis.

– Lena!

Well, fuck.

To niesamowite, że natychmiast rozpoznaję ten głos, chociaż słyszałam go tylko raz, i to przez dziesięć, góra piętnaście minut – to przez śmiech, który się pod nim kryje, tak jakby ktoś powierzał ci fascynujący sekret w trakcie bardzo nudnej lekcji. Wszystko natychmiast nieruchomieje. Krew zastyga mi w żyłach. Oddech zamiera. Przez chwilę nawet muzyka odpływa i słyszę jedynie jakiś miarowy, cichy i piękny dźwięk, niczym odległe bicie bębna, i myślę: to moje serce – tyle że to niemożliwe, bo ono również przestało bić. Wszystko wokół się rozmywa i widzę tylko Aleksa, jak na zbliżeniu w aparacie, przepychającego się przez tłum w moją stronę.

Jeszcze tylko chóry anielskie i maszyny do dymu poproszę.

– Lena! Zaczekaj.
Ogarnia mnie paraliżujący strach – przez przerażającą chwilę przelatuje mi przez głowę myśl, że znalazł się tutaj jako część patrolu albo obławy

I to byłoby świetne.

– ale zaraz potem zauważam, że jest ubrany normalnie, ma na sobie dżinsy, te swoje zdarte buty z niebieskimi sznurówkami i sprany podkoszulek.

To jeszcze nic nie znaczy. Pani Wiesia z warzywniaka chodzi na obławy w pracowniczym fartuszku, a Robert z siłowni w dresie.

– Co ty tu robisz? – udaje mi się wydusić z siebie, gdy mnie dogania.

- Jestem truloffem, taka praca – wyjaśnia botaniczny bożek.

Alex szczerzy zęby w uśmiechu.
– Też się cieszę, że cię widzę.
Zostawił między nami jakiś metr odstępu i jestem mu za to wdzięczna. W tym słabym świetle nie jestem w stanie dostrzec koloru jego oczu i dobrze, że nic mnie teraz nie rozprasza, że nie czuję tego co na wzgórzu przy laboratorium, kiedy się nade mną pochylił i szeptał, kiedy byłam zupełnie świadoma każdego centymetra, jaki oddzielał jego usta od mojego ucha, odczuwając jednocześnie przerażenie, winę i podniecenie.

Chuć, panie, chuć na lewo i prawo.

– Pytam poważnie. – Silę się na gniewne spojrzenie.
Jego uśmiech blednie, lecz nie znika zupełnie.
– Przyszedłem posłuchać muzyki – wzdycha. – Jak wszyscy inni.
– Ale przecież nie można... – Próbuję znaleźć odpowiednie słowa, nie do końca pewna, jak wyrazić to, co chcę powiedzieć.
– Przecież to jest...
– Nielegalne? – Alex wzrusza ramionami. Kosmyk włosów spada mu na lewe oko i gdy się odwraca, by spojrzeć na rozciągającą się poniżej scenę, na te włosy pada światło ze sceny i zaczynają migotać tym intensywnie złotobrązowym odcieniem. – Tu jest okej – dodaje ciszej, tak że muszę się ku niemu nachylić, by go słyszeć. – Nikt tu nikomu nie robi krzywdy.

Coś mi się wydaje, że wyleczony i odpowiednio nakarmiony propagandą wzorowy obywatel miałby jednak mały problem z tą imprezą.

Tego nie wiesz – chcę powiedzieć, lecz powstrzymuje mnie smutek wyczuwalny w jego głosie. Alex przeciąga ręką po włosach i mój wzrok pada na małą, ciemną, potrójną bliznę za lewym uchem, idealnie symetryczną. Może tylko ubolewa nad rzeczami, które stracił po zabiegu. Na przykład muzyka nie działa potem na ludzi w ten sam sposób i chociaż powinien zostać również uleczony z żalu, remedium na każdego wpływa inaczej i nie zawsze jest doskonałe. To dlatego ciocia z wujkiem ciągle miewają sny. To dlatego moja kuzynka Marcia czasem wybuchała histerycznym płaczem bez żadnego powodu ani ostrzeżenia.

No dobra, remedium nie jest doskonałe, ale jeśli Lenka nadal myśli, że człowiek z liściem na głowie jest po zabiegu, to strasznie naiwna i głupiutka z niej panna.

– A ty? – Znowu odwraca się do mnie i uśmiecha, a w jego głosie jest coś prowokującego i zaczepnego. – Jaką ty masz wymówkę?
– Wcale nie chciałam tu przychodzić – odpowiadam szybko. – Musiałam... – urywam, uświadamiając sobie, że nie jestem pewna, dlaczego musiałam przyjść. – Musiałam dać coś komuś – dopowiadam wreszcie.
 Alex unosi brwi, najwyraźniej nieprzekonany. Dodaję szybko:
– Hanie, mojej przyjaciółce. Poznałeś ją wtedy przy laboratorium.

I to było takie ważne, że telepałaś się taki kawał na nielegalną imprezę, bo to nie mogło poczekać do następnego dnia. Jeśli Alex to kupi, to jest równie łatwowierny jak Lena.

– Pamiętam – odpowiada. Nigdy nie widziałam, żeby ktoś uśmiechał się tak długo. Tak jakby jego twarz była naturalnie uformowana w ten sposób. – A tak przy okazji, jeszcze mnie nie przeprosiłaś.
– Za co? – Tłum ciągle przeciska się bliżej sceny i wokół nas zrobiło się pusto. Czasem ktoś nas minie, wymachując butelką albo próbując śpiewać dobiegającą z dołu piosenkę, ale przez większość czasu jesteśmy sami.
– Za to, że mnie wystawiłaś. – Kącik ust wędruje wyżej i znowu mam wrażenie, że powierza mi jakiś sekret, że próbuje mi coś zdradzić. – Nie zjawiłaś się wtedy w Back Cove.
Ha! A jednak czekał na mnie wtedy! A jednak chciał się ze mną spotkać!

No baaa.

Ale uczucie triumfu szybko zostaje wyparte przez niepokój. On czegoś ode mnie chce. Nie wiem czego, lecz czuję to i zaczynam się bać.
– No to jak? – Zakłada ręce na piersi i kołysze się na piętach, nie przestając się uśmiechać. – Przeprosisz mnie czy nie?
Jego nonszalancja znowu zaczyna mnie irytować, tak samo jak w laboratorium. To niesprawiedliwe, że on jest taki swobodny i pewny siebie, podczas gdy ja czuję się tak, jakbym miała dostać ataku serca albo zamienić się w kałużę.

Dlaczego truloffy muszą być takimi irytująco aroganckimi dupkami?

– Kłamcy nie zasługują na przeprosiny – odpowiadam, zaskoczona pewnością i siłą w moim głosie.
Alex krzywi się.
– O co ci chodzi?
– Nie zgrywaj niewiniątka. – Przewracam oczami. Czuję, jak z każdą sekundą nabieram pewności siebie. – Skłamałeś, że nie widziałeś mnie podczas ewaluacji. Skłamałeś, mówiąc, że mnie nie rozpoznałeś. – Wyliczam na palcach wszystkie jego winy. – Skłamałeś, że nie było cię tamtego dnia w laboratorium.
– No dobra, dobra. – Podnosi ręce do góry. – Przepraszam, okej? Masz rację, to ja powinienem cię przeprosić. – Wpatruje się we mnie przez chwilę, a potem wzdycha. – Mówiłem ci, strażnicy nie mają wstępu do laboratorium podczas ewaluacji. Żeby cały proces przebiegał „bez zakłóceń” czy jakoś tak, sam właściwie nie wiem. Ale naprawdę musiałem napić się kawy, a na pierwszym piętrze kompleksu C jest automat z dobrą kawą, taką z prawdziwym mlekiem, więc wstukałem odpowiedni szyfr i dostałem się do środka. I tyle. Koniec historii. Potem musiałem kłamać na ten temat. Mógłbym przez to stracić pracę. A pracuję w tym głupim laboratorium tylko po to, żeby opłacić szkołę... – urywa. Po raz pierwszy jego pewność siebie gdzieś się ulatnia. Wygląda na zmartwionego, jakby bał się, że mogę na niego donieść.

Uwielbiam kawę. Dzień bez kawy to dzień stracony, więc rozumiem nieprzemożną ochotę walnięcia sobie filiżanki albo kubka kawy. Ale żadna kawa nie jest warta utraty pracy i innych nieprzyjemności związanych z byciem nie tam, gdzie trzeba, gdy się żyje w reżimie. Pod względem totalnie słabych i durnych wymówek nasze gołąbeczki idealnie od siebie pasują.

– A dlaczego byłeś na platformie? – Nie daję za wygraną.
– Dlaczego się na mnie gapiłeś?
– Nawet nie udało mi się wejść na piętro – odpowiada. Obserwuje mnie uważnie, jak gdyby badał moją reakcję. – Wszedłem do środka i... i po prostu usłyszałem ten dziwaczny hałas. Ten tupot i ryk. A do tego jakieś krzyki albo coś w tym rodzaju.

Taa, te wszystkie ryczące leki.

Zamykam na chwilę oczy, przywołując wspomnienie ostrych białych świateł, wrażenie, że ocean wdziera się do laboratorium, że dociera do mnie krzyk mamy z przestrzeni tylu lat. Gdy znowu je otwieram, Alex wciąż się we mnie wpatruje.
– W każdym razie nie miałem pojęcia, co się dzieje. Pomyślałem, sam nie wiem czemu, to przecież głupie, ale pomyślałem, że może ktoś zaatakował laboratorium. A tu nagle widzę nacierające na mnie stado krów... – Wzrusza ramionami.
– Po lewej były schody. Spanikowałem i rzuciłem się na górę. Stwierdziłem, że po schodach nie wejdą. – Uśmiecha się znowu, ale tym razem krótko, niepewnie. – No i wylądowałem na platformie.

I ta sobie stałeś. I się śmiałeś. Jasne, kupuję to.

Zupełnie normalne, racjonalne wyjaśnienie.

Cienkie jak dupa węża, chciałaś powiedzieć.

Lenka łyknęła wszystko bez zastrzeżeń. Już jej liściasty bór nie przeraża tak bardzo.

– Więc nie masz pojęcia... co się stało? – Sama nie wierzę, że jestem taka bezczelna. Zaciskam pięści z nadzieją, że nie zauważył dziwnego tonu w moim głosie.
– Chodzi ci o zamianę przesyłek? – Odpowiada od razu, bez wahania, rozpraszając tym samym moje ostatnie wątpliwości. Tak jak wszyscy wyleczeni, nie kwestionuje oficjalnej wersji. – Nie byłem tego dnia odpowiedzialny za ich przyjmowanie. Facet, który był, Sal, został zwolniony. Powinno się sprawdzać zawartość dostawy. Przypuszczam, że on pominął ten krok. – Przekrzywia głowę na bok i rozkłada ręce. – Wystarczy?

Nie. Mnie jako farmaceutkę dalej bardzo interesuje związek krów z lekami.

Zespół gra właśnie coś szybkiego i głośnego. Nie rozumiem już, jak ta muzyka mogła do mnie przemawiać. Teraz to dla mnie zwykły łoskot, morze hałasu.
– Myślisz, że uda nam się podejść bliżej i uniknąć zadeptania?
Ignoruję fakt, że właśnie użył słowa „nam”, słowa, które z jakiegoś powodu brzmi w jego ustach zdumiewająco ponętnie, wymawiane z tym melodyjnym, radosnym akcentem.

Czy w tym facecie jest coś, co nie jest zajebiste? Może poza charakterem, rzecz jasna.

– Szczerze mówiąc, właśnie szłam do domu. – Łapię się na tym, że jestem na niego zła, sama nie wiem z jakiego powodu.
Pewnie dlatego, że nie okazał się tym, za kogo go brałam, chociaż powinnam się cieszyć, że jest normalny i wyleczony.

Wyleczony i bezpieczny – nuda, niewyleczony – zło. Gdzie nie spojrzysz, tam dupa z tyłu. Lena naprawdę ma dramatyczne dylematy.

Alex nie chce jej puścić, ale Lena ma już dość tego wszystkiego.

Mam już po dziurki w nosie ludzi, którzy zachowują się, jakby ten świat, ten drugi świat, był normalny, podczas gdy ze mną jest coś nie tak. To nie fair, to tak jakby zmieniono nagle zasady gry, ale zapomniano mnie o tym poinformować.
– Mogę i zaraz to zrobię. – Odwracam się i ruszam w kierunku wzgórza, spodziewając się, że zostawi mnie w spokoju.
O dziwo, Alex nie odpuszcza.

Nie może, taką ma rolę. Już jest gotowy skoczyć za tobą w ogień, taka jesteś zwyczajna i pospolita, i w ogóle niezbyt atrakcyjna.

– Zaczekaj! – Biegnie za mną.
– Co ty wyprawiasz? – Odwracam się szybko w jego stronę, znowu zaskoczona pewnością w swoim głosie, tym bardziej że serce wali mi jak młot, trzepoce jak ptak zamknięty w klatce. Może to jest właśnie sekret rozmawiania z chłopakami, może przez cały czas trzeba po prostu się wściekać.

Lena, nie idź tą drogą, nie mam ochoty czytać toksycznych związków.

– O co ci chodzi? – Obojgu nam brakuje tchu od wspinaczki, ale mimo zadyszki Alex dalej się uśmiecha. – Chcę tylko z tobą porozmawiać.
– Śledzisz mnie. – Krzyżuję ręce na piersi, jak gdybym wyznaczała w ten sposób granicę między nami. – Znowu mnie śledzisz.
No, wreszcie. Alex robi krok w tył, a ja odczuwam przelotne, chore ukłucie satysfakcji, że udało mi się wytrącić go z równowagi.
– Znowu? – powtarza za mną. Cieszę się, że chociaż raz to nie ja się jąkam i to nie ja mam problemy ze znalezieniem odpowiednich słów.
– Wiesz, wydaje mi się trochę dziwne, że spędziłam całe swoje życie, w ogóle cię nie widując, a potem nagle widzę cię wszędzie. – Nie zamierzałam tego powiedzieć, co w sumie nie jest żadną nowością, ale gdy tylko wypowiedziałam te słowa, uświadomiłam sobie, że mam rację, że przecież tak właśnie jest.

Wszędzie to chyba mała przesada. Skoro kupiłaś jego bajeczkę o dniu ewaluacji, to nie powinno cię bardzo dziwić, że dwa razy nadziałaś się na niego w jego miejscu pracy.  Wcześniej się przecież nigdy nie widzieliście. A to, że spotkałaś go tutaj, to najprawdopodobniej zwykły zbieg okoliczności.  OR IS IT?!

Przypuszczałam, że będzie na mnie zły, lecz on tylko odchyla głowę do tyłu i wybucha śmiechem, przeciągłym i donośnym, a światło księżyca podkreśla srebrnym blaskiem kształt jego policzków, podbródka i nosa. Zaskoczona jego reakcją, gapię się na niego w osłupieniu. Wreszcie Alex przestaje się śmiać i spogląda na mnie. Chociaż wciąż nie mogę dojrzeć jego oczu – księżyc, malujący wszystko w srebrnoczarnej tonacji, uwypukla niektóre rzeczy jasnym, krystalicznym srebrem, a resztę pozostawia w ciemnościach – i tak czuję tlący się w nich żar i blask, które widziałam w laboratorium.
– Może po prostu nie przyglądałaś się uważnie – mówi cicho, kołysząc się na piętach.
Mimowolnie cofam się o krok. Przeraża mnie jego bliskość. I fakt, że chociaż dzieli nas kilka dobrych centymetrów, mam wrażenie, że się dotykamy.
– Co... co masz na myśli?
– To, że nie masz racji – urywa i przygląda mi się uważnie, a ja staram się zachować kamienną twarz, nawet gdy czuję, że lewa powieka zaczyna mi drgać. Mam nadzieję, że Alex nie dostrzega tego w ciemnościach. – Widzieliśmy się mnóstwo razy.

UGH. Czas na następną dawkę PRZEZNACZENIA, z odrobinką starego, dobrego stalkowania na dokładkę.

– Zapamiętałabym, gdybyśmy się już kiedyś poznali.
– Nie powiedziałem, że się poznaliśmy. – Nie próbuje się do mnie zbliżać i chociaż za to mu jestem wdzięczna. Gdy przygryza wargę, wygląda chłopięco i niewinnie. – Mogę cię o coś zapytać? Dlaczego nie biegasz już koło Gubernatora?
Wydaję z siebie mimowolny jęk.
– Skąd wiesz o Gubernatorze?
– Chodzę na zajęcia na UP – wyjaśnia. UP to skrót od University of Portland. Przypominam sobie teraz strzępy jego rozmowy z Haną z tamtego popołudnia, gdy poszliśmy oglądać zatokę. Rzeczywiście mówił wtedy, że jest studentem. – Przez ostatni semestr pracowałem w kafejce Grind, przy Monument Square. Widywałem cię cały czas.

Ok…

Szeroko otwieram usta ze zdziwienia, ale nie wychodzą z nich żadne słowa. Mój mózg zawsze odmawia współpracy, kiedy go najbardziej potrzebuję. Oczywiście znam tę kafejkę. Hana i ja biegałyśmy tamtędy dwa, może trzy razy w tygodniu, obserwując wylewających się z niej studentów, jak dmuchali na parę dymiącą z kubków. Grind wychodzi na mały brukowany plac zwany Monument Square: wyznaczał on połowę jednej z dziesięciokilometrowych tras, które często wówczas pokonywałam.
Pośrodku placu stoi posąg mężczyzny, mocno zniszczony przez śnieg, deszcze i wiatry oraz pomazany przez grafficiarzy. Postać ma nogę wysuniętą do przodu, jak w marszu, a ręką przytrzymuje kapelusz na głowie, przez co wygląda, jakby brnęła w straszliwej zamieci. Drugą rękę, zwiniętą w pięść, trzyma wyciągniętą przed siebie. W zamierzchłej przeszłości Gubernator musiał w niej coś trzymać – pewnie pochodnię – ale tę część posągu odłamano lub ukradziono. Więc teraz idzie przed siebie z pustą ręką, z okrągłą dziurą w środku – idealnym miejscem do ukrywania sekretnych liścików. Hana i ja czasem sprawdzałyśmy wnętrze jego dłoni, czy aby nie ma tam czegoś ciekawego. Znalazłyśmy jedynie kilka starych gum do żucia i parę monet. Sama już nie pamiętam, kiedy i dlaczego zaczęłyśmy z Haną nazywać ten pomnik Gubernatorem. Wiatr i deszcz zatarły napis na cokole. Nikt inny tak go nie nazywa. Wszyscy mówią po prostu: „pomnik z Monument Square”. Alex musiał więc kiedyś podsłuchać naszą rozmowę.

Ok., creepy…

Chłopak wciąż patrzy na mnie wyczekująco i uświadamiam sobie, że nie odpowiedziałam na jego pytanie.
– Muszę od czasu do czasu zmieniać trasy – mówię. Pewnie nie biegałam tamtędy od marca lub kwietnia. – Na dłuższą metę każda trasa staje się nudna. – A potem, ponieważ jest to silniejsze ode mnie, pytam piskliwym głosem: – Kojarzysz mnie?
Alex wybucha śmiechem.
– Trudno cię było nie zauważyć. Biegałaś koło pomnika, a potem wykonywałaś ten śmieszny podskok i coś krzyczałaś.
Fala gorąca uderza mi do głowy. Pewnie znowu zrobiłam się czerwona jak burak – całe szczęście, że stoimy tak daleko od świateł sceny. Zupełnie zapominałam. Mijając Gubernatora, robiłam wyskok i próbowałam przybić mu piątkę, po czym biegłyśmy z Haną z powrotem do szkoły. Czasem nawet krzyczałyśmy głośno: „Halena!”. Musiałyśmy wyglądać jak kompletne wariatki.
– Bo ja... – Zagryzam wargi, szukając jakiegoś wyjaśnienia, które nie będzie brzmiało absurdalnie. – Kiedy człowiek biega, robi czasem dziwne rzeczy. To przez endorfiny. Działają trochę jak narkotyk, wiesz? Trochę mieszają ci w głowie.

Skoro leki przypominają krowy, to co przypominają narkotyki? Tak sobie rozmyślam… BTW, narkotyki wpływają na mózg, więc znów pytanie, czy działają jakoś inaczej na ludzi po zabiegu?

– Mnie się to podobało – stwierdza Alex. – Wyglądałaś wtedy... – milknie na chwilę. Jego twarz ściąga się nieznacznie, w ciemności niemal niezauważalnie, i wygląda teraz tak nieruchomo i smutno, jak gdyby on sam był posągiem, albo kimś zupełnie innym. Zaczynam się bać, że nie dokończy zdania, ale wtedy on mówi: – Wyglądałaś na szczęśliwą.
Przez chwilę stoimy w milczeniu. A potem Alex odzywa się znowu, z tym dobrze mi już znanym luzem i uśmiechem.
– Kiedyś zostawiłem dla ciebie wiadomość, wiesz? W dłoni Gubernatora. Zostawiłem dla ciebie wiadomość.
To niemożliwe, zbyt szalone, w ogóle nie do pomyślenia, więc mimowolnie powtarzam z niedowierzaniem:
– Zostawiłeś dla mnie wiadomość?
– Niczego mądrego tam nie napisałem. Po prostu „cześć”, narysowana buźka i moje imię. Ale potem przestałaś się tam pokazywać. – Wzrusza ramionami. – Pewnie dalej tam leży. To znaczy kartka. O ile nie została z niej już tylko papierowa papka.

Mówię wam, PRZEZNACZENIE jak w mordę strzelił. Oliver, romans tych dwojga jest i tak beznadziejny, ale czy musiałaś go jeszcze bardziej skopać, dodając takie pierdoły, jak truloff miłośnie gapiący się na heroinę na długo przed akcją właściwą? Po co to?  No tak, udowadnia nam, że nasza Lenka jest tak cudna, że od razu to ona, a nie jakaś tam Hana, przyciągnęła wzrok Aleksa i liściowłosy zabujał się bez zamienienia z panną jednego słowa – ergo Lena jest zajebista.

Zostawił dla mnie wiadomość. Zostawił dla mnie wiadomość. Dla mnie. Świadomość – że mnie zauważył, że zatrzymał na mnie myśli dłużej niż sekundę – jest tak niezwykła i porażająca, że ciarki przechodzą mi po plecach. Z nagła ogarnia mnie przerażenie. Właśnie tak to się zaczyna. Nawet jeśli on jest wyleczony, nawet jeśli on jest bezpieczny, nie mogę zapominać, że ja jeszcze nie jestem bezpieczna, a właśnie takie są objawy choroby.

Ty dalej myślisz, że on jest wyleczony? Taką bliznę to każdy może sobie skombinować bez większego problemu, a ten facet zupełnie nie zachowuje się jak człowiek po remedium. To nie jest fizyka kwantowa, rusz głową!

„Faza pierwsza: zainteresowanie; trudności z koncentracją; suchość w ustach; pocenie, wilgotne dłonie; zawroty głowy i dezorientacja”. Oprócz paniki czuję też, jak kamień spada mi z serca – tak jak wtedy gdy człowiek dowiaduje się, że wszyscy wokół znają jego najmroczniejszy sekret, że znali go od zawsze. Carol cały czas miała rację, mieli rację moi nauczyciele, moje kuzynki. Okazuje się, że jednak jestem taka jak moja matka. I to coś, ta choroba, jest we mnie, gotowa w każdym momencie się uaktywnić, zacząć mnie zatruwać, toczyć jak robak.

To jest naprawdę zabawne, że jakimś cudem w tak krótkim czasie przekonali ludzi, iż miłość nie jest wszechobecna, tylko trzeba do niej mieć jakieś super straszne genetyczne predyspozycje.

– Muszę iść. – Odwracam się i zaczynam biec, lecz on nie odpuszcza.
– Hej, nie tak szybko. – Dogania mnie na szczycie i łapie za nadgarstek. Jego dotyk pali i szybko mu się wyrywam. – Lena, zaczekaj chwilę.
Zatrzymuję się, chociaż wiem, że nie powinnam. To przez to, że kiedy wymawia moje imię, ono brzmi w jego ustach jak muzyka.



– Nie musisz się martwić, okej? Nie musisz się bać. – Jego głos jest znowu pełen emocji. – Nie flirtuję z tobą.

Bujać to my, a nie nas, człowieku z liściem na głowie.

Flirt. Słowo tabu. On myśli, że ja myślę, że on ze mną flirtuje. Boże, co za wstyd.
– Ja nie... wcale nie myślę, że ty... nigdy by mi do głowy nie przyszło, że ty... – słowa w moich ustach wpadają jedno na drugie i potykają się o siebie, i teraz wiem, że nie ma takiej ciemności, która mogłaby ukryć rumieniec na mojej twarzy.
Alex przekrzywia głowę na bok.
– Wobec tego to ty flirtujesz ze mną?
– Co? Nie! – prycham ze złością. Mam w głowie kompletny chaos i uświadamiam sobie, że nawet nie wiem, czym jest flirtowanie. Czytałam o nim w podręcznikach. I wiem tylko, że jest złe. Czy możliwe jest flirtowanie, nawet gdy się nie wie, że się flirtuje? Czy on ze mną flirtuje? Lewa powieka zaczyna mi już drgać na całego.


– Spokojnie – mówi, podnosząc obie ręce do góry, jakby chciał powiedzieć: „nie bądź na mnie zła”. – Tylko żartowałem. – Obraca się bokiem, obserwując mnie przez cały czas. Księżyc jasno oświetla bliznę na jego szyi. Idealny biały trójkąt, znak, który przywołuje na myśl regularność i porządek. – Jestem bezpieczny, pamiętasz? Nie mogę cię skrzywdzić.




Łeb mnie zaczyna boleć od tego wywijania oczami.

Mówi to cichym, spokojnym głosem i wierzę mu.

A ja nie!

Lena ma cały czas delirkowe palpitacje serducha, które opisuje poetyckimi porównaniami, na które nie mam siły. Zespół zaczyna grać nową piosenkę, bardziej delikatną i spokojną.

– To moja ulubiona piosenka. – Mała pierzasta chmurka płynie po niebie, zasłaniając część księżyca. Cienie tańczą na twarzy Aleksa, który nie odrywa ode mnie wzroku, i dużo dałabym za to, by wiedzieć, o czym teraz myśli. – Tańczyłaś kiedyś?
– Nie – odpowiadam, zbyt pospiesznie i zbyt głośno.
Alex śmieje się cicho.
– Nie ma sprawy. Nikomu nie powiem.
Mam przed oczami mamę: czuję miękkość jej rąk, kiedy obracała mnie na wypolerowanej drewnianej podłodze naszego domu, jak gdybyśmy tańczyły na lodzie. Jej melodyjny głos, gdy radośnie śpiewała piosenki dobiegające z głośników.
– Moja mama kiedyś tańczyła – wyrywa mi się i niemal natychmiast żałuję tych słów.
Jednak Alex nie drąży tematu ani nie wybucha śmiechem, tylko cały czas bacznie mi się przygląda. Przez chwilę wydaje mi się, jakby chciał coś powiedzieć. Ale tylko wyciąga do mnie rękę w ciemności.

Liściasty adonis prosi Lenę do tańca i wszystkie obiekcje oraz zdrowy rozsądek dziewczyny odchodzą w siną dal.

I tańczymy. Większość rzeczy, nawet najpotężniejsze żywioły, ma początek w czymś niepozornym. Trzęsienie ziemi, które obraca miasta w gruzy, zaczyna się od wstrząsu, drżenia, szmeru. Muzyka zaczyna się od wibracji. Powódź, która nawiedziła Portland dwadzieścia lat temu po prawie dwóch miesiącach nieustającego deszczu, zalała laboratoria i zniszczyła tysiące domów, porywała opony, worki ze śmieciami i stare buty i ciągnęła je środkiem ulic jak łupy, zostawiając po sobie cienką warstwę zielonego szlamu, odór zgnilizny i rozkładu unoszący się w powietrzu przez długie miesiące, zaczęła się od cienkiej strużki wody uderzającej o nabrzeże. Bóg stworzył cały wszechświat z jednego atomu nie większego niż myśl.

Boru, jakie to jest pretensjonalne, mam już dosyć tego pitolenia.

Życie Grace rozpadło się na kawałki z powodu jednego słowa: „sympatyk”. Mój świat zadrżał w posadach z powodu słowa „samobójstwo”. Poprawka: to był pierwszy raz, kiedy mój świat zadrżał w posadach. Drugi raz również stało się to z powodu słowa. Słowa, które wydostało się z mojej krtani i zatańczyło na moich ustach, zanim byłam w stanie pomyśleć i je powstrzymać. Pytanie brzmiało: „spotkamy się jutro?”. A to słowo brzmiało: tak.

I tym jakże dramatycznym akcentem kończymy ten odcinek. W następnym rozdziale randka z botanicznym truloffem i niesamowicie przewidywalne wyznania. 

Buziaki

Beige

23 komentarze:

  1. I znowu, do znudzenia - w "Nowym, wspaniałym świecie" cały jeden człowiek, zachowujący się inaczej niż reszta społeczeństwa, wzbudzał niezdrowe zainteresowanie. Nie było małego brata, a i tak wszyscy, dosłownie wszyscy się na Indianina z Dziczy gapili, wszyscy z nim chcieli wywiady przeprowadzać i robić na nim eksperymenty. A że w oliversum pani Jadzia namiętnie plotkuje... w co ja wierzę.

    OdpowiedzUsuń
  2. A gdyby zamiast pomylić krowy z lekami, pomyliliby... krowy ze zwierzętami do eksperymentów medycznych? Byłoby nieco logiczniejsze? Zwierzęta wyrwały się spod kontroli... porozbiegały się... W świecie lojalnych pań Jadź nie byłoby chyba praw obrońców zwierząt, to wszak dla dobra ludzkości, w końcu jakoś trzeba te zastrzyki na kimś testować.

    I btw, czy pani Autorka może w końcu zaprzestać na nowo i nowo opisywać truloffa?! Już zapamiętałam jak wygląda! Jest piękny i zajebisty, już to wiem! Nie potrzebuję rozległych opisów krzywizny jego nosa na tle światła księżyca! (A jeśli idzie o księżyc... na bora jakie to melodramatyczne...)

    OdpowiedzUsuń
  3. Brak poszanowania nietykalności cielesnej przez truloffa - odhaczyć.
    W normalnych warunkach, stanie zbyt blisko rozmówcy, który nie czuje się z tym komfortowo, bądź lecenie za kimś pomimo jego protestów, byłoby uznane za nachalność i złe wychowanie. Ale u truloffa to taaaakie romantyczne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ależ to truloff! A truloffy muszą być pewne siebie! Jak inaczej ma zdobyć miłość swojego życia? D:

      Usuń
  4. Nie chcę spoilerować, ale przygotujcie się na SZTYLECIK PRZEZNACZENIA!
    Strach się bać.
    Pewnie Poe często wymykał się z domu, gdy był młody.
    To ciekawe,co robił Lovecraft....
    Wiedziałam!!!Trulaff na imprezie!!!ale banał!
    A z innej beczki - byłam na Salonie Ciekawej Książki odgrywając intelektualistkę,a tam cała seria Rywalek!
    Fajnie się czytało!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  5. "Hana jest zbyt miła, kompletnie jak nie ona, i nagle czuję pod żebrami głęboki, ostry ból."
    Rety. W pierwszej chwili pomyślałam "Wbiła jej sztylet pod żebra! Czyli to jednak była pułapka!" Chyba czytam za dużo... ciekawszych rzeczy :(

    Swoją drogą podobają mi się te opisy emocji Leny, jej strachu, rozterek itd. Fajnie by było, jakby zostały z nią na dłużej... że nie rzuca się od razu w nielegalny świat, tylko odkrywa go stopniowo, przy zachowaniu maksimum ostrożności... Czytanie o tym, jak próbuje sobie poradzić, jak kombinuje by nikt jej nie przyłapał itd. byłoby dużo ciekawsze, niż milion pięćsetny opis włosów truloffa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I właśnie takie momenty bolą najbardziej, bo pokazują, że pisanina Autorki ma pewien potencjał. Gdyby porzuciła liściowłose truloffy, reżim i całą tą delirię (nie mówiąc już o religii - swoją drogą ten wątek drażni mnie najbardziej), a zamiast tego skupiła się na uczuciach Leny, jej dorastaniu i wchodzeniu w dorosłość, zmaganiu się z samobójstwem matki i oddalaniem od najlepszej przyjaciółki, to pod uważnym okiem redaktora, mógłby wyjść z tego kawał obyczajowej opowieści. Z chęcią bym ją nawet przeczytała.

      Usuń
    2. Poza tym bardzo podobają mi się wspomnienia, które przywołuje Lena, żeby przypomnieć sobie matkę. Są takie zwyczajne, ale jednocześnie niezwykle ciepłe - jedyne co w nich kłuje w oczy to nieumienie w dystopię.

      Usuń
  6. Eugeniusz Krab!
    Skoro pojawił się pan Krab, można powiedzieć, że wpłynęliśmy na znajome wody absurdu i teraz będzie już tylko gorzej. No, i teraz widzę Małego Brata jako Planktona i, borze wszechlistny, to wcale nie jest takie złe.
    Zastanawia mnie, jakie rozkazy dostały wszystkie oddziały patrolowe, które powinna spotkać Lena. "Przepraszamy, ale główna bohaterka musi przejechać. To będzie tak żałosne, że umarlibyście od samego patrzenia."? Mam wrażenie, że władzę ewidentnie trzyma tam grupa Monty Pythona - bo jeśli patrolami zawiadowałby, dajmy na to, Vimes, to nagle znalazłoby się całkiem sporo ludzi, którzy szwendają się niezauważeni. Przecież to nie oni są takimi ninja, to władze są nieudolne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To Lenka jest Spongebobem a Hanka Patrykiem? ;)

      Usuń
  7. A ja mam pewien problem z liścianinem. Bo wydaje mi się, że póki co nie jest najgorszym truloffem (oczywiście jak na standardy truloffów, do których jesteśmy przyzwyczajeni). Owszem jest arogancki i nadmiernie pewny siebie, i kłamie - słowem ma same wady, ale poziomu Edzia czy Jacoba nie osiągnął. Nie wspominając o truloffie tej kosmicznej meduzy i jej nosicielki. Jest też mniej irytujący od Ośrodka i Maksia.
    Zdaję sobie sprawę z tego, że nie miał zbyt wiele czasu antenowego jak na razie i pewnie jeszcze go poznamy od psychopatycznej strony, ale póki co mnie nie wkurza. Bo w sumie spodobała mu się laska, która biegła sobie w pobliżu jego miejsca pracy i lubił sobie na nią popatrzeć. To jeszcze nie jest jakaś straszna zbrodnia, nawet jak się jest palantem.

    Bardziej mnie ciekawi jakim cudem on funkcjonuje w tym społeczeństwie. Ewidentnie nie jest wyleczony. Jeżeli jest kimś w rodzaju szpiega/wtyczki odmieńców w budynkach rządowych, potrzebuje dokumentów potwierdzających tożsamość. Kim jest, kiedy mu zrobili lobotomię mózgu itd. Chyba koleś nie wiadomo skąd, nawet oznakowany jak krowa tą blizną, nie mógłby ot tak podjąć pracy w tak ważnym miejscu? Bardziej wiarygodne mi się wydaje, że on jednak został poddany zabiegowi, ale remedium na niego nie podziałało.

    Mimo wszystko Lena też mnie tak nie drażni jak Amisia czy jej latorośl - nie wspominając o klasyce Meyer. Lena ma mimo wszystko przebłyski czegoś co przypomina rozsądek. Czasem Olivier przypomina sobie, że jej bohaterka powinna się bać ustroju - a takie rozeznanie we własnej fabule jest poziom wyżej od Cass. I nawet jeśli zwykle jednak Lena robi te rzeczy, o których wie, że są głupie to ma w sobie minimum samokrytyki, której brakowało Amisi i jej córci. Lena potrafi stanąć i powiedzieć sobie "jakąż ja głupotę znowu zrobiłam".
    Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że którykolwiek z bohaterów tego uniwersum jest dobrze napisany. Po prostu w skali od "puka od spodu" po przez "muł i wodorosty" Lena i jej kompania są gdzieś po prostu w okolicy zwykłego dna.

    Jednak tym co mnie najbardziej boli w Delirce jest świat przedstawiony. Ponieważ na tym poziomie absolutnie nic nie trzyma się kupy. Złom zaciągany do ogrodów, by zdobił trawniki biedoty... Nie mam siły do wątku samochodów ogrodowych. Ani uzdrawiających krów, ani zasady segregacji płci osób niewyleczonych itd.

    Bóg albo nauka! Chociaż myśl, o proroku Mendelejewie i jego Tablicy Pierwiastków podyktowanej przez Boga Wielkiego Laboranta, w pustelniczym laboratorium, gdzie Mendelejew oddawał się ascezie, ma w sobie pewien urok :)

    rose29

    OdpowiedzUsuń
  8. Ach, dorabianie sobie na studiach w tajnym rządowym laboratorium to taki świetny pomysł... taką karteczkę na bramie budynku widzę: Zatrudnimy studenta/studentkę, wymagana znajomość liściowego, praca od zaraz
    A nagrody za porównania idą (poza stodołą wewnątrz ust) do czarnych łuków nietoperzy.
    A, właśnie... teren stodoły należał do PAŃSTWA? Kurcze, ja myślałam, że jakiś odmieniec bez instynktu samozachowawczego miał stodołę i urządził imprezę...

    OdpowiedzUsuń
  9. Czy truloff będzie posiadaczem sztyleciku przeznaczenia, a ojciec Leny okaże się żyć i być na czele ludzi buszu, czy jak im tam było?

    OdpowiedzUsuń
  10. Sztylecik przeznaczenia ma dwa ostrza,jednym jest truloff!

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  11. Ojej, gif z 9. <3 Właśnie odświeżałam sobie ten sezon.

    O jeżu, ile bullshitów, strasznie ciężko mi się czytało, jak Lenka ciągle deklarowała, że się zabiera z tej imprezy, a potem jednak jej nie wychodziło. Trochę większa siła przebicia, dziewczyno! (To znaczy nie powinno jej na tej imprezie w ogóle być ale nvm). Oczywiście od początku było wiadome, że sobie nie pójdzie i dlatego tym bardziej mnie to frustrowało.

    I oczywiście Bardzo Znaczący Naszyjnik. W sumie po ilości Tru Dramy i poetyzmu mogłam się spodziewać takiego zabiegu.

    N

    OdpowiedzUsuń
  12. (Jak ktoś się zastanawia, co ja tu tworzę, to odsyłam do wcześniejszej analizy. Po prostu spodobały mi się moje randomy stworzone w celu pognębienia postaci Olliver i pomyślałam, że póki jeszcze mogę trochę nimi popiszę mając nadzieję, że Maryboo ani Beige się nie rozgniewają.)

    - Trzeba przyznać, że się postarali. – Ted uśmiechnął się lekko poprawiając słuchawki w uszach. Jak każdy łapacz łapacz podczas (nomen omen) łapanki pod warstwą młodzieżowych ubrań miał cienką kamizelkę kuloodporną i, oczywiście, broń. Musieli spodziewać się niespodziewanego – ludzie znajdowali sposoby by szmuglować broń czy inne świństwa, które swego czasu pozbawiły życia cały oddział.
    - Margaret Palmer, Beth Stewart, Jason Shepherd, Timothy Harper… - mruknęła Olivia, w mig rozpoznając kilka rozmazanych twarzy w tłumie. Z tego słynęła wśród łapaczy – w mig łączyła twarze z imionami, imiona z adresami, a adresy z liczbą członków rodziny, poprzednimi wykroczeniami i genetycznymi tendencjami do delirii.
    - …czyli dobry połów – dokończył swobodnie Ted. Jego głos utonął wśród wszechobecnego huku krzyczących ludzi i grającego zespołu. Z ich piątki to on zmienił się najmniej po zabiegu, dzięki czemu niemal nie musiał udawać, że się dobrze bawi.
    - Cześć, dziewczyny! – Nieznany mężczyzna („Gary Price, student prawa mieszkający na North Williams Avenue, rodzice czyści, zauważalne objawy powrotu choroby”, pomyślała Olivia) objął ich z tyłu ze śmiechem. – Jak tam koncert? Podoba się?
    Przez dotyk obcego człowieka twarz Violet przeszedł szybki, prawie niezauważalny skurcz, który błyskawicznie przerodził się w uradowany uśmiech rozentuzjazmowanej dziewczyny.
    - No ba. Ale w środku tłumu po prostu nie da się oddychać. Musiałyśmy zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, inaczej padłabym na ziemię i musielibyście mnie zbierać – odparła swobodnie jakby chodzenie na koncerty było rzeczą, którą robiła od poniedziałku do niedzieli.
    - Ja bym nie narzekał, szczerze mówiąc!
    - Lena! – Znany im głos przedarł się przez hałas.
    Violet nieznacznie odwróciła głowę i wymieniła dyskretnie spojrzenia z resztą łapaczy.
    - To co, dobrze się już czujesz? – Olivia szturchnęła lekko Violet.
    - Nie jestem tego taka pewna, Holly.
    Olivia przewróciła oczami.
    - Rany boskie, Ashley, jeśli chciałaś przyjść na tę imprezę żeby mdleć było nie przychodzić.
    - Jeanne, ale z ciebie królowa dramatu. – Ted prychnął. – Jak nie chce ci się czekać to idź sama zatańcz.
    - Nie mam z kim!
    - Patrz. – Violet szturchnęła Gary’ego w bok. – Masz tu idealnego partnera do tańca.
    - Ja chętnie – uśmiechnął się Gary chwytając śmiejącą się Olivię za rękę i zostawiając pozostałą dwójkę łapaczy samych.
    - Dobra. Nie musimy tego dłużej przeciągać. Daj znak oddziałowi, a ja zajmę się Haloway i tym facetem – powiedziała Violet z tym samym wesołym uśmiechem na twarzy. Nigdy nie zdejmowała maski podczas akcji – zawsze trzymała się swojej roli do końca.
    - Naprawdę chcesz za nimi iść? I tak mamy na nią dowody.
    - Chcę żeby ta sprawa była zakończona dzisiaj, Ted. Nie chcę bawić się w żadne wyścigi jeśli mam możliwość. Nie ma sensu tego przeciągać.
    - Jasne. Daj znać jak już ich złapiesz albo będziesz miała kłopoty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozeszli się i Violet wiedziała, że musi działać szybko. Otoczenie wszystkich sympatyków nie było natychmiastowe, ale dalsze etapy nie należały do najcichszych - ludzie krzyczeli, próbowali uciekać, czasem nawet w szoku i panice nie zdawali sobie sprawy ze skierowanej w ich stronę broni. Było niemożliwością by Haloway i idący obok jej mężczyzna nie usłyszeli czegoś takiego.
      Violet szła niespiesznie trzymając się w cieniu i obserwując zarysy ich sylwetek, a gdzieś w jej środku narastało uczucie rozdrażnienia - uczucie, które zastąpiło silniejszą emocję jaką była furia.
      Deliria była przerażającą chorobą, o czym swego czasu się przekonała.
      „Jesteś wyjątkowa” często mówiła jej matka, a ona szła przez życie przekonana, że niczego jej nie potrzeba. Każdy test szedł jej jak z płatka, nauczyciele patrzyli na jej osiągnięcia z uznaniem. „Kiedyś osiągniesz rzeczy wielkie”, powiadali.
      Sean. Brat. Rodzina. Nie był tak wyjątkowy jak ona – przeciętny uczeń, przeciętny obywatel. Rodzice głównie skupiali się na niej zostawiając swojego syna w spokoju. Patrząc z perspektywy czasu Violet musiała przyznać, że popełnili karygodny błąd. Brak kontroli spowodował najgorsze.
      Tragedia, moment, w którym jej życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni, miało miejsce tuż przed zabiegiem Seana.
      Nie była złą siostrą, naprawdę nie była złą siostrą.
      - Sean? – Stanęła na rogu pokoju z kawałkiem ciasta w ręce – dwa dni temu skończyła szesnaste urodziny. – Co ty… co ty robisz?
      Jej brat zastygł pośrodku pokoju z plecakiem podróżniczym w ręce, w pełni ubrany i wyposażony.
      - O, hej, Violet. Jak… jak tam leci?
      - Jak u mnie leci? Co ty robisz? Czemu jesteś spakowany? Co się… - urwała. W rogu pokoju stała Lois Parker, dziewczyna ze starszego rocznika, patrząc to na nią, to na Seana. – Co ona tu robi?
      - Violet, ciszej…
      - Ciszej? Ciszej? Co wy chcecie zrobić? Sean, co ty robisz? Przecież za kilka dni jest twój zabieg.- Jej brat odwrócił się od niej i wpakował do plecaka ostatnie przedmioty. – Sean, powiedz coś! Nie możesz tak po prostu milczeć!
      - Gdy rodzice zobaczą, że nie ma mnie w domu powiedz im, że nie wchodziłaś do mojego pokoju i nie widziałaś jak wychodzę.
      - Co?
      - Powiedz im to.
      - Mam… kłamać?
      Spojrzał na nią ze złością, a ona nie mogła uwierzyć własnym oczom. Jej brat, Sean, nigdy się nie gniewał – był najspokojniejszym człowiekiem na całej Ziemi!
      - A jak myślisz, będziesz mówiła prawdę?
      - Sean, to nienormalne! To… to jest chore. Ty i Lois… wy… k-kochacie się? – Cofnęła się do progu czując wzmagającą się falę paniki. – T-to deliria. Jesteście chorzy. Jesteście chorzy na d-delirię!
      - Violet, nie krzycz.
      - S-sean, muszą cię uleczyć! Musisz przejść z-zabieg! – Rozejrzała się w panice i zrozumiała, że musi zadzwonić. Musi zadzwonić po służby porządkowe, bo sama nie da sobie rady. Sean i Lois popatrzyli po sobie i zrozumieli, że nie da za wygraną.
      - Przykro mi, Violet – powiedział jej brat cicho, z żalem i bólem – ale nie mamy wyboru.

      Usuń
    2. To, co Violet pamiętała było mieszanką jaskrawych kolorów, krzyku i bólu. Być może po prostu związaliby ją, gdyby mieli więcej czasu, ale nie mieli – rodzice wracali z pracy. Utracenie przytomności przez podduszenie było wystarczająco szybkie i efektowne.
      W ten dzień Sean na zawsze znikł z jej życia. Deliria zabrała jej brata zostawiając kogoś, kto prawie ją zabił w imię bezsensownej idei. Nigdy tego nie zrozumiała. Nawet po zabiegu nie wyzbyła się żalu i rozgoryczenia, które pozostały podczas gdy radość, smutek i tęsknota odeszły bezpowrotnie.
      Deliria zmieniała ludzi w potwory i dlatego należało stłumić ją w zarodku. Idąc za Haloway i jej mężczyzną Violet wreszcie zrozumiała, że Sean musiał być na przynajmniej jednej takiej imprezie. Imprezie dla ludzi, którzy chwalili zabawę i miłość i nie rozumieli, jak daleko może się posunąć człowiek nią opętany.
      Właściwie robiła im przysługę.
      Ze stodoły zaczęły rozlegać się zaskoczone krzyki ludzi, którzy jeszcze nie rozumieli, co ich czeka. Dwójka śledzonych przez Violet ludzi odwróciła się jednocześnie, najpierw dostrzegając twarz Hawking, a potem wycelowany w ich stronę pistolet.
      - Nie ruszać się – powiedziała cicho Violet.
      „Przykro mi, ale nie mam wyboru.”

      Boru, ale mnie przycisnęło, przepraszam. Analiza miodzio, wszystko miodzio, idę spać, randomowe postacie są randomowe, drama jest dramatyczna.

      Usuń
    3. Borze Litewski, toż to wspaniałe!

      Usuń
    4. Dziękuję bardzo <3 Chyba wykorzystam moją radosną zgraję psychopatów innym razem, bo są wyjątkowo wdzięcznym materiałem do znęcania się. Ale pewnie temat łapania nieuważnych ludzi przez Małego Brata już się skończy, więc w następnych analizach ograniczę się li jedynie do komentowania jak zwykły człowiek.

      Usuń
  13. Idę o zakład, że oni na tej tajnej imprezie słuchali buntowniczo "My heart will go on" Celine Dion. Albo chociaż tego:
    https://www.youtube.com/watch?v=QCJIN9HeqiY

    To takie uroczo nastoletnie- rodzice zakazali iść na densy, a ja idę! A żeby jeszcze podkręcić dramę, to nie tylko rodzice zakazali, cały kraj zakazał! Dystopia jako alegoria surowych rodziców.

    OdpowiedzUsuń
  14. "Serio? Bekon? Oj, mamcia Leny to miała wyczucie."
    Teoretycznie można to podpiąć pod działanie lekarstwa - skoro pozbywamy się m.in. empatii, a takt z empatią ma bardzo dużo wspólnego, jest w tym nawet jakaś logika.

    I oni mają imprezę w tej rozwalającej się stodole, tak? Tej, co to kawałki trzech ścian, dachu i antresoli (która raczej powinna być mniej więcej tak wklęsła i grożąca załamaniem się, jak wszystkie moje półki z książkami) się ostały? Podejście do kwestii BHP podobne jak u Nieustraszonych, gratuluję. Parę razy odwiedzałam jakieś budynki w stanie ruiny i powiem tak - w czymś takim człowiek z reguły chodzi na paluszkach i boi się głębiej odetchnąć, więc urządzanie tam koncertu i biby to chyba ostatnie, co przychodzi mu na myśl. A przecież ta stodoła to w dodatku pogorzelisko, więc jej konstrukcja musiała

    Co do krów i leków, doszukałam się czegoś takiego:
    http://www.dziennikzachodni.pl/strefa-agro/zwierzeta/a/krowy-w-roli-terapeutek-w-holandii-przytulaja-sie-do-nich-wideo,12375652/

    "Skoro leki przypominają krowy, to co przypominają narkotyki?"
    Baranki. Pachnące fiołkami (musiałam).

    "– Moja mama kiedyś tańczyła – wyrywa mi się i niemal natychmiast żałuję tych słów.
    Jednak Alex nie drąży tematu ani nie wybucha śmiechem, tylko cały czas bacznie mi się przygląda. Przez chwilę wydaje mi się, jakby chciał coś powiedzieć."
    Ech, jak pięknie by mogło być, gdyby on naprawdę był tajniakiem rozpracowującym jakąś siatkę i przekonanym, że ona do niej należy...

    OdpowiedzUsuń
  15. pomysl z przybijaniem posagowi piatki jest nawet slodki - ale ja juz z pocalowaniem reki przyjmuje wszystko, co nie jest urywanym spojrzeniem na lekcji biologii. gdybym widziala taka dziewczyne regularnie, to pewnie sama nabawilabym sie kompleksu manic pixie dream girl - szkoda, ze tru lof nie ma prawa sie rozczarowac heroina pod zadnym wzgledem, moglo by byc ciekawie.
    poki co nadal mnie to opko nie boli, ale pewnie od nastepnego rozdzialu tez zostane Jessica Jones.

    OdpowiedzUsuń