niedziela, 26 maja 2019

Część II


HANA

O, cześć Hanka, czyli będziemy się teraz męczyć z Tobą? Cóż, to i tak lepsze niż wylądować w głowie takiego np. Liściostfora lub Raven.
           

Chcecie poznać mój mroczny, głęboko skrywany sekret? W szkółce niedzielnej oszukiwałam na sprawdzianach. Nie byłam w stanie przebrnąć przez Księgę SZZ  nawet jako dziecko. Jedyny jej rozdział, który w ogóle mnie zainteresował, to Podania i legendy,  zbiór ludowych opowieści o tym, jak wyglądał świat przed remedium. Moja ulubiona, Historia o Salomonie,  brzmi następująco:


Ohohohoho, uwielbiam ten fragment.


 Dawno, dawno temu, w czasach choroby, przed obliczem króla Salomona stawiły się dwie kobiety, przynosząc z sobą niemowlę. Każda z nich zapewniała, że  dziecko należy do niej, i każda zaciekle broniła swojej sprawy, twierdząc, że umarłaby z żalu, jeśli oddano by je tej drugiej.
Król Salomon wysłuchał argumentów obu kobiet, po czym ogłosił, że zna rozwiązanie, które zadowoli  wszystkich, i wygłosił następujący wyrok:
 — Przetniemy dziecko na pół. Dzięki temu każda z  was otrzyma jego część.
Obie kobiety uznały że tak będzie słusznie,  przyprowadzono więc kata i ten toporem rozrąbał dziecko  na pół.
Dziecko nie zapłakało, nawet nie zakwiliło, a kobiety przyglądały się temu spokojnie. Na posadzce pałacu  pozostała zaś plama krwi, której nikt przez następne tysiąc  lat nie był w stanie zmyć ani wywabić żadną istniejącą na  ziemi substancją...




Jak pierwszy raz czytałam to ksioopko, ubawiłam się setnie, czytając, ekhm, legendę o królu Salomonie i mieczu w kamie…, znaczy w dziecku. Jak rozumiem, to miało być tragiczne, dramatyczne i fokle, ale ta cała scenka jest po prostu przezabawna. Wyobraźcie sobie ten spokój dwóch lasek i Salomona, podczas całego zajścia. No Monty Python po prostu. Hm, zastanawia mnie, czy kat ciął wzdłuż, czy wszerz, jak myślicie? Bardziej sprawiedliwe byłoby, gdyby każda dostała podobny kawałek, a nie jedna dupsko, a druga głowę. To są, proszę państwa, analizatorskie rozkminy, do których zmusza mnie pani ałtorka.
Nie dość, że historyjka nie ma żadnego sensu, to jakim cudem Małemu Bratu udało się przepchnąć coś tak karykaturalnego i absurdalnego jako propagandę, kiedy jeszcze oddychali  ludzie pamiętający oryginał? I jak to zezwolenie na zabicie dziecka ma być dowodem delirki, skoro delirka to MIŁOŹDŹ? Z MIŁOŹDŹI pozwoliły przerąbać tego malucha? Ja wiem, że to nie ta analiza, ale muszę wyciągnąć pewną legendarną odznakę, która należy się Oliver za ten fragment:

 



Musiałam mieć jakieś osiem czy dziewięć lat, gdy przeczytałam ten fragment po raz pierwszy, i naprawdę mnie poruszył. Przez wiele dni nie mogłam wygnać z głowy obrazu
biednego dziecka. Ciągle wyobrażałam sobie, jak leży na posadzce rozcięte na pół niczym okaz motyla przypięty za szybą.




Boru, ale jestem EVUL.


Najwspanialsze w tej historii jest to, że jest prawdziwa. Mam na myśli to, że jeśli nawet nie zdarzyła się n a p r a w d ę — a wciąż toczą się dyskusje, czy Podania i legendy  są wierne faktom — to ukazuje świat takim, jakim on rzeczywiście jest. Pamiętam, że czułam się jak to dziecko: rozdarta wewnętrznie, rozszczepiona na pół, zawieszona między obowiązkiem a pragnieniem. Taki właśnie jest świat choroby. Taki właśnie był dla mnie, zanim zaaplikowano mi remedium.


Jestem chyba za głupia, bo nie ogarniam związku? Co ma rozrąbane dziecko do świata jako takiego? Przecież ta historia, przynajmniej bardziej sensowny oryginał, mówi o czymś zupełnie innym. A nawet i ten nowy debilizm to raczej potępienie zachłanności i postawy psa ogrodnika. Chociaż co to ma wspólnego z delirką, dalej nie wiem, niech mi to ktoś, kto się dobrze zna na metaforach, wytłumaczy. Bardzo proszę.


Za dwadzieścia jeden dni wyjdę za mąż. Mama wygląda, jakby miała się rozpłakać, i w sumie nie miałabym nic przeciwko temu. W całym swoim życiu widziałam ją płaczącą tylko dwa razy: raz, kiedy złamała nogę w kostce, i drugi raz w zeszłym roku, kiedy po zamieszkach, które przetoczyły się przez nasze miasto, okazało się, że protestujący przedarli się przez ogrodzenie, zniszczyli nasz trawnik i rozebrali jej śliczny samochód na kawałki.


Oh, the horror!!! Cóż, nie zrobili wam krzywdy, ale samochód już nie nadaje się nawet na krasnala ogrodowego! Rzeczywiście, straszne. BTW, protestujący naprawdę mieli czas, żeby bawić się w domorosłego mechanika?


 Jednak moje nadzieje okazują się płonne, bo ostatecznie mama mówi tylko:
— Wyglądasz uroczo, Hana. -I dodaje: - Jest trochę za szeroka w pasie.


Hanka z matką są na przymiarce sukni ślubnej. Nie zgadzają się co do rękawów.


— Całe miasto będzie oglądać ceremonię — mówi [właścicielka salonu sukni slubnych - przyp. Beża].
— Cały kraj - poprawia ją mama.
— Podobają mi się te rękawy — oznajmiam i niemal dodaję: to w końcu mój ślub. Ale to już nie jest prawdą, nie po styczniowych Incydentach i śmierci burmistrza Hargrove'a.
Teraz mój ślub należy do społeczeństwa. To właśnie słyszę zewsząd od kilku tygodni.Wczoraj odebraliśmy telefon z Krajowej Agencji Prasowej z pytaniem, czy będą mogli odkupić od nas materiał filmowy albo przysłać własną ekipę do nakręcenia ceremonii. Teraz bardziej niż kiedykolwiek nasz kraj potrzebuje symboli.


Haneczka wychodzi za grubą rybę, przyszłego burmistrza, człowieka, który mi osobiście dostarczył wiele loli i facepalmów. Nie chcę za dużo spoilerować, ale Thomas Fineman i Grzesio Ikea to przy nim zrównoważone postacie.


Stoimy naprzeciwko trójdzielnego lustra; zmarszczone brwi mojej mamy odbijają się pod trzema różnymi kątami.
— Pani Killegan ma rację — mówi, dotykając mojego łokcia. — Może spróbujemy z rękawem trzy czwarte, co ty na to?
Wiem, że lepiej się nie kłócić. Trzy odbicia kiwają głową jednocześnie, trzy identyczne dziewczyny z identycznymi warkoczami w trzech identycznych, białych, sięgających do ziemi sukienkach. Już teraz ledwo siebie poznaję. Suknia i jasne światła w przymierzalni zupełnie mnie przeobraziły. Przez całe życie byłam Haną Tate. Ale dziewczyna w lustrze to już nie ona. To Hana Hargrove, przyszła żona przyszłego burmistrza i symbol wszystkiego, co jest słuszne w wyleczonym świecie. Wzór dla każdego. 


I, zapewne, wcale ci się to nie podoba. Czeka nas więc morze angstu i wewnętrznego rozdarcia na wzór owego brzdąca z legendy. Super.


— Sprawdzę, co mam na zapleczu — mówi pani Killegan.
— Znajdę ci coś w innym stylu, tak dla porównania. — Sunie po wydeptanym szarym dywanie i znika w magazynie. Przez otwarte drzwi widzę dziesiątki sukienek w plastikowych foliach zwisające bezwładnie z wieszaków.
Mama wzdycha. Siedzimy tu już od dwóch godzin, a ja zaczynam się czuć jak strach na wróble: wypchany, poznaczony szwami i najeżony szpilkami. Mama siada na wypłowiałym stołeczku obok luster i trzyma swoją torebkę sztywno na kolanach, tak żeby nie dotknęła dywanu. Lokal pani Killegan był od zawsze najpopularniejszym salonem sukni ślubnych w Portland, ale i jego nie ominęły długofalowe skutki Incydentów, a dokładnie działań w dziedzinie bezpieczeństwa, jakie w następstwie zamieszek podjął rząd. Właściwie każdy ma mniej pieniędzy, i to widać. Jedna z wiszących u sufitu żarówek nie działa, a sklep śmierdzi stęchlizną, jak gdyby od dawna nie był porządnie sprzątany. Tapeta w pewnym miejscu wybrzusza się od wilgoci, a wcześniej zauważyłam wielką brązową plamę na jednej z pasiastych sof. Pani Killegan spostrzegłszy, że gapię się w tamtą stronę, rzuciła na nią chustę, by ukryć skazę.


I, jak rozumiem, jest to jedyny salon sukni ślubnych w całym mieście? No tak, ale skoro ten był najlepszy, to boję się myśleć, jak wyglądają pozostałe. Post-apo po prostu. Cóż za upodlenie, żeby narzeczona takiej szychy musiała się zaopatrywać w kieckę w takiej melinie. No chyba się zaraz popłaczę. Ale to, że właścicielki nie stać na gruntowny remont, nie oznacza, że nie może posprzątać porządnie, a sof nie przykryć jakimiś narzutami.


- Naprawdę wyglądasz cudownie, Hana - mówi mama.
- Dziękuję - odpowiadam. Może zabrzmi to zarozumiale, ale wiem, że rzeczywiście tak jest.
To także zmieniło się po zabiegu. Zanim zostałam wyleczona, mimo że ludzie od zawsze mówili mi, iż jestem ładna, wcale się tak nie czułam. Po remedium zaś mur wewnątrz mnie runął. Teraz widzę, że nie ma co zaprzeczać: jestem po prostu piękna.


Remedium leczy z kompleksów? Wow, niezły szit, ma tyle zastosowań i żadnego sensu.


Ale to nie ma już dla mnie znaczenia.


Oj, nie jestem tego tak do końca pewna.


- Oto one. - Pani Killegan wyłania się z zaplecza z pękiem przewieszonych przez ramię, owiniętych w plastik sukien. Mimowolnie z mojej piersi wyrywa się jęk. Pani Killegan kładzie mi rękę na ramieniu. - Nie martw się, kochaneńka - mówi. - Znajdziemy dla ciebie idealną suknię. W końcu po to tu jesteśmy, prawda?
Układam usta w uśmiech, a ładna dziewczyna w lustrze uśmiecha się razem ze mną.
- Oczywiście — odpowiadam.
Idealna suknia. Idealny mąż. Idealne, szczęśliwe życie. Doskonałość jest obietnicą, a zarazem potwierdzeniem, że nasza droga jest słuszna.


Doskonałość to również bida, stęchlizna i plamy na kanapie. No coś tu się kupy nie trzyma.


Lokal pani Killegan znajduje się w starym porcie. Gdy więc wychodzimy na ulicę, w nozdrza uderza mnie znajomy zapach suszonych wodorostów i zbutwiałego drewna. Dzień jest pogodny, ale wiatr od zatoki — zimny. Kilka łodzi podskakuje na wodzie, to głównie statki rybackie i handlowe. Z oddali upstrzone ptasimi odchodami drewniane pale cumownicze wyglądają jak trzcina wystająca z wody. Na ulicy, nie licząc dwóch porządkowych i Tony'ego, naszego ochroniarza, jest pusto. Moi rodzice postanowili zatrudnić firmę ochroniarską zaraz po Incydentach, kiedy ojciec Freda Hargrove'a, nasz burmistrz, został zabity, i podjęto decyzję, że mam porzucić studia i jak najszybciej wyjść za mąż.


I tak wątpię, żeby ze studiów Hany coś wyszło. Kraj Małego Brata nie sprzyja samorealizowaniu się kobiet. I tak musiałaby wyjść za przydzielonego jej faceta i siedzieć cicho.


Teraz Tony chodzi za nami jak cień. Kiedy ma wolne, przysyła w zastępstwie swojego brata Ricka. Dopiero po miesiącu nauczyłam się ich rozróżniać. Obaj mają grube, masywne karki i błyszczące łysiny. Obaj są małomówni, a jeśli już się odzywają, i tak nie mają nic ciekawego do powiedzenia. To właśnie był jeden z moich największych lęków związanych z remedium: że zabieg na swój sposób mnie wyłączy i upośledzi moją zdolność myślenia. Ale jest na odwrót. Moje myślenie się wyostrzyło. W jakiejś mierze nawet odczuwam świat wyraźniej. Dawniej odbierałam wszystko z pewnym rodzajem gorączkowości. Przepełniały mnie panika, niepokój i sprzeczne pragnienia. Były noce, kiedy nie mogłam zasnąć, dni, kiedy miałam uczucie, że wnętrzności podchodzą mi do gardła. Byłam zakażona. Teraz po infekcji nie został nawet ślad.
Tony stoi oparty o samochód. Zastanawiam się, czy stał w tej pozycji przez całe trzy godziny, które spędziłyśmy z mamą u pani Killegan. Prostuje się na nasz widok i otwiera przed nami drzwi.
- Dziękuję, Tony - mówi mama. - Czy pod naszą nieobecność działo się coś niepokojącego?


- Tylko jakieś krowy, ale pokazałem im, gdzie jest najlepsza trawa i sobie poszły, także spoko.
Z daleka słychać zadowolone muczenie najaranych krów, które w dalszym ciągu totalnie nie są lekami.


- Nie, proszę pani.
- To dobrze. - Mama zajmuje tylne siedzenie, a ja wsiadam za nią. Mamy ten samochód od zaledwie dwóch miesięcy, zastąpił auto zniszczone przez wandali, ale już kilka dni po jego zakupie mama po wyjściu ze sklepu ujrzała wydrapane na lakierze słowo ŚWINIA. Jeśli mam być szczera, wydaje mi się, że prawdziwą motywacją mojej mamy do zatrudnienia Tony'ego było pragnienie zapewnienia ochrony nowemu autu.


Priotytety, bitch, priorytety. Czy remedium zabija instynkt samozachowawczy, czy co?


Gdy Tony zamyka drzwi, świat po drugiej stronie przyciemnianych szyb zabarwia się na ciemnoniebiesko. Ochroniarz włącza radio na KSI, Krajowy Serwis Informacyjny. Głosy komentatorów brzmią znajomo i uspokajająco.


Hana wspomina czasy spędzone z Leną na snuciu fantazji o lataniu i magii, a później o ucieczce. Oczywiście, Hanka nie sądzi, że kiedykolwiek zdecydowałby się na coś takiego, nawet pomimo morza angstu.


- Pracowity tydzień - odzywa się mama.
- Mhm.
- Pamiętasz, że jesteś umówiona z „Post" na wywiad dzisiaj po południu?
- Tak, pamiętam.
- Teraz musimy tylko znaleźć ci sukienkę na zaprzysiężenie Freda, i z głowy. Chyba że postanowiłaś jednak iść w tej żółtej, którą widziałyśmy w Lavie w zeszłym tygodniu?
- Jeszcze nie wiem - odpowiadam.
- Co to znaczy, że jeszcze nie wiesz? Zaprzysiężenie jest z a p i ę ć d n i , Hana. Oczy wszystkich będą skierowane na ciebie.
- Zatem niech będzie ta żółta.
- Zastanawiam się jeszcze, co sama włożę.
Jedziemy właśnie przez West End, naszą starą dzielnicę. Od zawsze zamieszkiwali ją ważni dostojnicy kościelni i sławy świata medycznego: księża Kościoła Nowego Porządku, urzędnicy państwowi, lekarze i naukowcy. Nic dziwnego, że West End stał się celem tak agresywnych ataków podczas zamieszek, które wybuchły po Incydentach.
Zamieszki stłumiono szybko. Wciąż nie stwierdzono jednoznacznie, czy były one wyrazem autentycznych przemian zachodzących w społeczeństwie, czy tylko wynikiem źle ukierunkowanego gniewu i negatywnych, próbujących znaleźć ujście uczuć.


Raczej beznadziejnej pisaniny ałtorki, która stworzyła tak niekompetentnych Odmieńców i sympatyków, że ci nie radzą sobie z wywołaniem porządnej rewolucji.


W każdym razie wielu uznało, że West End jest położony zbyt blisko centrum, zbyt blisko niespokojnych dzielnic, siedliska sympatyków i buntowników. Wiele rodzin, w tym i nasza, postanowiło wyprowadzić się po tamtych zajściach z półwyspu.
(…)
Skręcamy z Danforth na Vaughan Street, ulicę, przy której do niedawna mieszkaliśmy. Wychylam się nieco, by dojrzeć nasz stary dom, ale drzewa Andersonów zasłaniają widok niemal całkowicie, tak że przed oczami miga mi jedynie zielony dach. Nasza posesja, podobnie jak stojący obok dom Andersonów oraz willa Richardsów z naprzeciwka, jest pusta i pewnie tak już pozostanie. Nigdzie nie widać napisu „NA SPRZEDAŻ". Nikogo nie byłoby stać na kupno. Fred mówi, że zastój ekonomiczny potrwa jeszcze co najmniej kilka lat, zanim sytuacja w kraju zacznie się stabilizować. Teraz rząd musi się skupić na wzmocnieniu kontroli. Ludziom trzeba bowiem przypomnieć, gdzie ich miejsce. Zastanawiam się, czy w moim pokoju zagnieździły się już myszy i zdążyły zabrudzić odchodami wypolerowane drewniane podłogi oraz czy pająki zaczęły już tkać w kątach swoje sieci. Wkrótce nasz dawny dom będzie wyglądał jak ten przy Brooks Street 37, smutny, zmęczony, zapadający się powoli na skutek zniszczeń dokonanych przez termity. Oto przykład kolejnej zmiany, jaka we mnie zaszła: mogę już myśleć o Brooks Street 37, Lenie i Aleksie bez towarzyszącego mi przedtem bólu w piersi. 


Cóż, czas leczy rany i bez remedium, a to twoje jęczenie nie wydaje mi się takie całkiem bez emocji. Hmmm... Beige is suspicious



Wjeżdżamy w Congress Street i pejzaż zmienia się w mgnieniu oka. Wkrótce mijamy jedną z dwóch stacji benzynowych w naszym mieście, której pilnuje grupa porządkowych trzymających broń wycelowaną w stronę nieba, potem sklepy dyskontowe i pralnię samoobsługową z wyblakłą pomarańczową markizą oraz niezbyt zachęcające delikatesy.
Nagle mama wychyla się i kładzie rękę na siedzeniu Tony'ego.
— Daj głośniej — odzywa się.
Ochroniarz podkręca dźwięk na desce rozdzielczej. Głos w radiu słychać teraz wyraźniej.
— W następstwie ostatniego wybuchu epidemii w Waterbury, w stanie Connecticut...
— O Boże — wzdycha mama. — Tylko nie znowu.
— ... wszystkim mieszkańcom, a zwłaszcza tym z południowo-wschodniej części miasta, zaleca się przeniesienie do lokali zastępczych w pobliskim Bethlehem. Bill Ardury, dowódca sił specjalnych, uspokaja poruszonych mieszkańców. „Sytuacja jest pod kontrolą — powiedział podczas swojego siedmiominutowego przemówienia. — Rządowe i miejskie siły wojskowe robią wszystko, by powstrzymać chorobę oraz jak najszybciej zabezpieczyć i oczyścić cały teren. Nie ma absolutnie żadnego powodu, by obawiać się kolejnych przypadków zarażenia..."


Przecież MIŁOŹDŹ nie szerzy się drogą kropelkową do cholery!


— Wystarczy — stwierdza mama i opiera się o siedzenie.
— Nie mogę tego dłużej słuchać.


Ja też nie, to straszna bzdura.


Tony zaczyna szukać innej stacji. Na większości słychać tylko szum. W zeszłym miesiącu wybuchła wielka afera, gdy rząd odkrył kilka częstotliwości radiowych zajętych przez Odmieńców. Udało się przechwycić i rozszyfrować parę niezwykle ważnych informacji, co doprowadziło do triumfalnego nalotu na siedzibę ruchu oporu w Chicago i aresztowania kilku ważnych pośród nich postaci. Jedna z nich była odpowiedzialna za podłożenie bomby w Waszyngtonie ubiegłej jesieni, której wybuch zabił dwadzieścia siedem osób, w tym matkę i dziecko. Cieszyłam się, gdy tamci Odmieńcy zostali straceni. Niektórzy twierdzili, że zastrzyk jest zbyt humanitarną śmiercią dla takich terrorystów, ale myślę, że za tą decyzją krył się bardzo ważny przekaz: to nie my jesteśmy źli. My kierujemy się rozsądkiem i współczuciem. Stajemy po stronie sprawiedliwości, struktury i organizacji. To oni, niewyleczeni, wprowadzają chaos.


Cóż, mam nadzieję, że dopracowali technikę, bo w dzisiejszych czasach zastrzyk nie jest wcale takim humanitarnym super sposobem. Obejrzyjcie sobie odcinek Last Week Tonight Johna Olivera na ten temat.


- To naprawdę jakiś koszmar - mówi mama. - Jeśli zaczęlibyśmy ich bombardować, gdy pojawiły się pierwsze... Tony, uważaj!
Tony naciska ostro na hamulec. Rozlega się pisk opon. Zarzuca mnie do przodu, tak że ledwo unikam uderzenia czołem o przednie siedzenie, zanim czuję szarpnięcie pasów. Słychać ciężki, głuchy odgłos. W powietrzu czuć swąd spalonej gumy.
- Cholera - odzywa się mama. - Cholera. Co to było, na Boga...?
- Przepraszam panią, nie zauważyłem jej. Wyskoczyła zza tych kontenerów...
Przed samochodem stoi młoda dziewczyna. Jej ręce spoczywają na masce samochodu, włosy opadają na chudą, wąską twarz, a oczy ma wielkie i przerażone. Wygląda jakoś znajomo. Tony opuszcza szybę. Do środka wpada smród gnijących resztek bijący z kontenerów na śmieci, których stoi tu w rzędzie kilka, jeden koło drugiego. Mama zaczyna kaszleć i zakrywa ręką nos.
— Nic ci nie jest? — krzyczy Tony, wychylając głowę na zewnątrz.
Dziewczyna nie odpowiada, tylko oddycha ciężko. Jej wzrok biegnie od Tony'ego do siedzącej na tylnym siedzeniu mamy, a potem do mnie. O Boże! To Jenny.


DUN DUN DUN!!!

Czyli rodzinka Leny, a przynajmniej jej część, nadal żyje.


Kuzynka Leny. Nie widziałam jej od ostatniego lata. Bardzo schudła, wygląda też poważniej, ale to bez wątpienia ona. Poznaję jej rozszerzone nozdrza, dumny, ostry podbródek, i te oczy.
Ona też mnie rozpoznała. Widzę to. Zanim mam okazję cokolwiek powiedzieć, podrywa ręce z maski i rzuca się biegiem na drugą stronę ulicy. Ma ze sobą stary, poplamiony tuszem plecak — stary plecak Leny. Na jednej z kieszeni widnieją wypisane kolorowymi okrągłymi literami dwa imiona: Leny i moje. Narysowałyśmy je na jej plecaku w siódmej klasie, kiedy nudziłyśmy się na lekcji. Tego właśnie dnia wymyśliłyśmy nasze hasło, okrzyk, którym dodawałyśmy sobie nawzajem otuchy podczas zawodów w biegach przełajowych. Połączenie naszych imion. Halena.


Ship lepszy o niebo od Leny/Simorośli. Ale każdy ship byłby lepszy, nawet Raven/pani Jadzia.


— Na litość boską, wydawałoby się, że dziewczyna jest na tyle duża, by wiedzieć, że nie wbiega się pod rozpędzony samochód. Mało nie przyprawiła mnie o atak serca.
— Znam ją — odpowiadam bez zastanowienia. Nie potrafię wyrzucić z pamięci widoku wielkich, ciemnych oczu Jenny, jej białej, wychudzonej twarzy.
— Co to znaczy, że ją znasz? — pyta mama zaskoczona. Zamykam oczy i staram się myśleć o czymś uspokajającym. Zatoka. Mewy krążące po błękitnym niebie.
Wstęgi nieskazitelnej białej tkaniny. Ale zamiast tego widzę oczy Jenny, ostre krawędzie jej policzków i podbródka.


Eeee, misiu, skoro widok Jenny tak cie wzburzył i cały czas angstujesz za starymi czasami, to może… remedium wcale tak świetnie nie zadziałało? Nie powinnaś być teraz super zen i fokle spokojna jak ta lelija na tafli jeziora?


- Ma na imię Jenny - odpowiadam. - Jest kuzynką Leny...
- Uważaj na słowa - przerywa mi ostro mama.


Lena jest jak Voldek, jej imienia się nie wymawia. Lubię ją też tak samo jak Voldka. Chociaż nie, on był mimo wszystko trochę bardziej interesujący.


Uświadamiam sobie poniewczasie, że nie powinnam była nic mówić. Imię Leny jest traktowane w mojej rodzinie gorzej niż najgorsze przekleństwo. Przez wiele lat mama była dumna z tego, że się przyjaźnię z Leną. Uznawała to za dowód swojego liberalizmu. „Nie osądzamy dziewczyny z powodu jej pochodzenia - mówiła znajomym, gdy poruszali ten temat. - Choroba me jest dziedziczna, to przesąd". Odebrała to niemal jak osobistą zniewagę, gdy Lena zaraziła się i uciekła przed zabiegiem - jak gdyby zrobiła to celowo, żeby mamę ośmieszyć. „I pomyśleć, że przez te wszystkie lata wpuszczaliśmy ją do swojego domu - wzdychała czasami, ni z tego, ni z owego, po ucieczce Leny. - Chociaż wiedzieliśmy, jakie było ryzyko. Wszyscy nas ostrzegali... No cóż, najwyraźniej trzeba było ich słuchać".
- Wyglądała na wymizerowaną - mówię.
- Do domu, Tony. - Mama opiera głowę o siedzenie i zamyka oczy. Wiem, że to koniec rozmowy.


Czyli, jak widać, bliscy Leny się jakoś uchowali, ale żyją w nienajlepszych warunkach. Co było do przewidzenia. Jak dobrze, że nasza główna bohaterka nie zaprząta sobie głowy zbyt częstym myśleniem o takich bzdurach jak pozostawiona na pastwę systemu rodzina.

To wszystko na dzisiaj. Wiem, że odcinek był krótki i niezbyt rozrywkowy, ale poczekajcie tylko na Fredzia, wtedy dopiero się u Hanki rozkręci. A w następnym odcinku wracamy do Leny. Biorąc pod uwagę, jak „uwielbiam” Alexa i trójkąty w ogóle, wolałabym chyba zostać dłużej z Hanką i problemami ludzi pierwszego świata. 

Trzymajcie się,

Beige

31 komentarzy:

  1. "Nie chcę za dużo spoilerować, ale Thomas Fineman i Grzesio Ikea to przy nim zrównoważone postacie" Obawiam się, że "wybranek" Hany będzie musiał zjadać na śniadanie stadko małych, puchatych kaczuszek i w wolnym czasie kopać szczeniaczki żeby przebić doskonale wykreowanych konkurentów xD

    Lya

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Och, nie doceniasz przeciwnika.

      Usuń
    2. Nie mogę się doczekać żeby zobaczyć z czym mamy do czynienia :3

      Lya

      Usuń
  2. To co, skoro Hipolit i Jadzia siedzą w opuszczonym centrum handlowym, a my jesteśmy skazani na narzekanie skrzywdzonej przez los nastolatki, to kto ma ochotę na slasha Hana/Lena? :v

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Swoją drogą, skoro Hipolit i Jadzia się nie rozdwoją, to może powinni znaleźć sobie wsparcie do działań w terenie ;)

      Usuń
  3. O,spojrzenia ze strony Hany się nie spodziewałam.Nie żeby to było dobrze napisane..Historia o dziecku powala...Jakie to bez sensu wszystko.Znaczy,mąż Hanny jest brzydki,gruby i kotki kopie?

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. *knebluje się* żeby tylko...

      Usuń
    2. Gruby, z tego co mi wiadomo, nie jest ;)

      Usuń
  4. Chyba mam inny pomysł...


    -Tak, Hana i jej matka jadą samochodem drogą numer 23 -Jenny włączyła krótkofalówkę ledwie udało jej się złapać oddech. -Tony ich pilnuje, na razie wszystko w porządku. Sprawdzę drogę do końca mojego sektora. Bez odbioru.
    Jenny czuła pulsowanie wszystkich żył pod skórą. Po raz pierwszy w życiu robiła coś tak ważnego.
    Kiedy zgłaszała gotowość działania w tajnej komórce AWD nie zdawała sobie sprawy, że organizacja pana Finemana upomni się o nią już nazajutrz rano. Wtedy jednak okazało się, że ich wtyka, szofer i ochroniarz Tony, który na polecenie lidera AWD miał pilnować przyszłej pani burmistrz i nie dopuścić do zamachu na jej życie z rąk Odmieńców, Małego Brata lub kogokolwiek innego (Jenny została szybko poinstruowana, żeby nie kwestionować planów Finemana nawet, jeśli wydają się sprzeczne z interesami AWD -ojciec wuja Juliana nigdy nie działał bez powodu)nie zabrał ze sobą krótkofalówki, Jenny okazała się jedynym wolnym szpiegiem w tym rejonie. Dziś rano więc w panice wybiegła z domu, wrzucając potrzebne rzeczy do pierwszego plecaka, jaki jej się nawinął (czyli starego plecaka Leny), a o dziewiątej otrzymała pierwszy w swoim życiu rozkaz.
    Była z siebie dumna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnie opowiadanie Maris Anny spod poprzedniej analizy trochę popsuło mi szyki w sprawie rozwoju historii Portland pod władzą Posępnego Burmistrza, jednak spróbuję kontynuować w nowej wersji...

      A, i *Congress Street, nie droga 23.

      Fred zmiął kolejną kartkę w dłoni, po czym cisnął nią o podłogę, podeptał i zjadł w ataku furii.
      Krwawy zaciek tworzący v w "Hargrove" nie był wystarczająco przerażający!
      Zużył już cały kałamarz krwi białych puchatych króliczków na próby podpisu pod aktem małżeństwa z Haną. Nadal jednak nie był zadowolony... może to przez nazwisko? Brzmiało mało mrocznie... przez moment myślał nad zmianą na "Hargrave" lub nawet "Hellgrave" ale porzucił tę myśl.
      Ten Fineman... jak Fred go nienawidził! On miał idealne nazwisko by stać się prawdziwie posępnym władcą, jednak burmistrz Portland nigdy nawet nie widział, żeby szef AWD podeptał jakąś kaczuszkę albo kopnął sierotę! Poczynania z obydwoma synami to było zdecydowanie za mało!
      Ale Fred będzie inny! Już on im pokaże , co znaczą mroczne rządy!
      Spojrzał na swój ślubny garnitur, który stał w rogu pokoju.
      Czarny frak, czerwony gors i purpurowa peleryna z lamówką ze sztucznego gronostaja tworzyły kompozycję iście królewską!
      Brakowało tylko...
      -Pańska srebrna korona z czaszek właśnie przyszła. -poinformował go służący a Fred kopniakiem wyrzucił go za drzwi i kazał ukarać trzydziestoma batami.

      Usuń
    2. Dobre! Zwłaszcza korona!

      Chomik

      Usuń
    3. "przez moment myślał nad zmianą na "Hargrave" lub nawet "Hellgrave" ale porzucił tę myśl." - szczerze mówiąc, dziwi mnie, że autorka nie wpadła na ten pomysł.

      Zachwyca mnie, jak czytelnicy próbują zrobić z Freda parodię, nie wiedząc nawet, jak blisko są oryginału...

      Usuń
    4. Sorry za zepsucie szyków. Fredzio i tak wychodzi bosko.

      Usuń
  5. No to coś dla fanów femslashy.
    W głowie Hany zaczęło wirować, gdy wspomnienia, które usiłowała wymazać z pamięci uderzyły w nią z siłą gromu, rozsypując w drobny mak mur, jakim się obudowała. Lena, Lena, Lena... czemu wypowiedziała to imię?
    - Hana? Wszystko w porządku? - spytała matka - Zbladłaś, otworzę okno.
    - Dziękuję - wyszeptała Hana, usiłując ukryć drżenie głosu. Czy remedium nie powinno...?
    - Taki wstyd. Ale robiliśmy co mogliśmy - westchnęła matka, obdarzając córkę ostatnim badawczym spojrzeniem.
    Po powrocie do domu Hana zwymiotowała. Dwukrotnie. Fred był wściekły, gdy dowiedział się o tym przez telefon, ale otrzeźwił go chłodny ton przyszłej teściowej.
    - Rozumiem, iż twoim życzeniem jest, aby cały kraj oglądał twoją narzeczoną w takim stanie? A może ma na wizji zwymiotować na dziennikarza?
    Fred, chcąc nie chcąc, przyznał jej rację - o jednym nieudzielonym wywiadzie nikt nie będzie pamiętał, a o takiej sytuacji nikt prędko nie zapomni. Hana została więc sama w swoim pokoju, wycieńczona, ale wreszcie sama ze wspomnieniami, które tak długo uciszała.
    Zazdrość, nienawiść i chęć zemsty na tym, który odebrał jej jedyną osobę, na której jej zależało. Hana nie do końca rozumiała, czemu dotyk Leny elektryzuje ją i przyprawia o dreszcze, czemu ma ochotę złapać ją za dłoń, czemu sprawia jej taką radość obserwowanie tańczących w jej włosach promieni słońca, ale rozumiała jedno - nie mogła się z tym ujawnić. Czemu nie podobał jej się żaden chłopak? Nie wiedziała. Tamten wieczór, gdy ich twarze były już tak blisko, gdy ich ciała ocierały się o siebie w tańcu i dreszczyk strachu - bo przecież słuchały zakazanej muzyki. Czemu wtedy Hana nie odważyła się na nic, choć w oczach Leny widziała to samo, tę ciekawość i żądzę - nie pamiętała. Może bała się odrzucenia? Krzyku? Tego, że Lena nie będzie już chciała mieć z nią do czynienia? Że jeśli Lena by komuś powiedziała... Pamiętała tylko rozczarowanie, gdy w końcu musiała zabrać dłoń z talii Leny, a później przez całą noc nie zmrużyła oka, czując jak ciało przyjaciółki styka się z jej nogami, rękami, z całą jej duszą, przyciągając jak magnes. Pierwszy raz poczuła wtedy, czym jest deliria - i wcale nie uważała tego za nieprzyjemne. Z początku bała się, że jej dotyk, choć delikatny, obudzi Lenę, ale nie potrafiła się powstrzymać przed gładzeniem jej ramion, piersi, ud... marzyła o tym, by Lena otworzyła oczy i podjęła tę grę, a z drugiej strony - bała się jej reakcji. Czy to dobrze, że nigdy się nie doczekała - nie wiedziała. Wiedziała jedno - ta okazja już nigdy nie powróci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Swoją drogą, ciekawi mnie, jak rozwinęłaby się dalej ta historia, biorąc pod uwagę całościowy kanon serii ;)

      Usuń
  6. Przeczytałam sobie oryginalną historię o Salomonie. I ojej, co tu się porobiło. Chociaż rozumiem dlaczego Autorka w ramach powieści ją przeinaczyła, w końcu przypowieść w pewien sposób pokazuje miłość jako coś dobrego, bo gotową do poświęceń. Tylko po co mały brat zadał sobie tyle trudu, aby przepisać treść, zamiast po prostu jej zakazać - tym bardziej, że jak powiedziano w analizie, istnieją ludzie, którzy wciąż pamiętają oryginał!
    Ten świat nie ma najmniejszego sensu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Chociaż rozumiem dlaczego Autorka w ramach powieści ją przeinaczyła" - och, Siedmioręka, uwierz mi na słowo - o ile nie znasz kanonu, nie rozumiesz, i w swoim czasie będziesz żałowała, że nie możesz powrócić do stanu owej niewiedzy.

      Usuń
    2. Swoją drogą, historia w wersji Małego Brata robi idiotę z samego Salomona i dwóch kobiet. Wydaje mi się też, że Oliwier nie przemyślała tego pod kątem ówczesnych realiów w których dziecko było niesamowicie cenne choćby ze względu na zapewnienie rodzicowi utrzymania na starość. Pół dziecka raczej się do tego nie nadawało i nie wiem o czym miało świadczyć zadowolenie tych kobiet...

      Usuń
    3. Ta przeróbka jest, niestety, jak najbardziej celowa, a o co w niej chodzi - przekonacie się w swoim czasie...

      Usuń
    4. Z dotychczasowej narracji (z punktu widzenia Leny, więc obiektywizmu to tu nie ma) wynikało by raczej, że kobiety i król byli wyleczeni.
      rose29

      Usuń
  7. Rany, jak ja mogłam przegapić analizę! I co do historii o Salomonie - gdybym była Małym Bratem, kazałabym kobietom rozerwać dziecko na dwie połówki w walce o niej, a królowi skazać je na śmierć. Przerysowane i bez psychologicznego sensu, ale delirka to delirka. Pomijając, że takie zmiany są awykonalne...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To i tak miałoby więcej sensu niż to coś w książce...

      Usuń
  8. To kto ma się pojawić w Portland?
    a) Lord Voldemort i bliźniacy Weasley
    b) ogarnięty i odkochany Jacob Black coby tłumaczyć Hance jak trzeba żyć
    c) *mały spoiler* Jared i Kyle, coby uczyć Fredzia dobrych manier
    d) Basia Wołodyjowska i Stanisław Wokulski?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem za odkochanym Jacobem! I może niech weźmie ze sobą Leah, niech się dziewczyna więcej nie męczy w Meyerversum.

      Usuń
    2. Ja myślałam nad wujaszkiem Jebem i spółką (mogliby się wybrać do tego uniwersum specjalnie, żeby zaaplikować remedium naszym dwóm ulubionym truloffom z Intruza). Żeby było ciekawiej, Wanda mogłaby w końcu zrozumieć, że rezydowanie w głowie obcej dziewczyny to niekoniecznie dobry pomysł i zająć się wyciąganiem umysłów zarobaczonych wcześniej ludzi na powierzchnię (z Melą jej się chyba kiedyś udało) i w chwili obecnej pracować nad odnalezieniem zagubionej tożsamości jakiegoś brodatego czterdziestolatka, oczywiście w jego ciele... Janek, deal with it.

      Usuń
    3. Ja głosuję na Wokulskiego, li i jedynie.

      Usuń
  9. Thomas Fineman przesiadywał właśnie w kuchni swego zapasowego, tajnego domu na obrzeżach New Yorku. We wnętrzu kilku wyglądających na opuszczone domów znajdowała się, odpowiednio ukryta, willa z basenem, siłownią i bunkrem. A także przyjemną kuchnią z tylnym wyjściem na ukrytą szklarnię, w której jego ogrodnik hodował świeże warzywa, niedostępne przez kryzys. Owa kuchnia, znajdująca się bardzo blisko sali treningowej ochrony, stała się rewirem pani Gosi. Właśnie piekła nową wersję swojego sernika, specjalnie dla pingwinów, z dodatkiem dorsza. Thomas zastanawiał się, jakim cudem tak dobrze smakował również jemu.
    - Czyli jest nowy kandydat do walki o władzę zza fotela wielkiego brata? - podsumowała temat rozmowy pani Gosia, po sprawdzeniu, czy sernik ładnie się piecze.
    - Ciężko mi uwierzyć, że Demoniczny Fredzio może być niebezpiecznym przeciwnikiem, nie przy tych nagraniach z jego garderoby...
    - To może być zmyłka - zauważył Kowalski.
    - Zbyt przerysowane, prawdziwi złole mają trochę klasy. Mnie bardziej niepokoi pseudonim - orzekł Skipper. - Demoniczny Fredzio jest stanowczo zbyt długi.
    - Damy Demofredzia - zaproponował Kowalski.
    - I to mi się podoba! - rozpromienił się Skipper.
    W tym samym momencie przez drzwi do szklarni wpadła czwórka zamaskowanych ludzi z karabinami. Pingwiny natychmiast rzuciły się na jednego. Pani Gosia wyciągnęła z kieszeni fartucha pistolet z strzałkami usypiającymi i posłała w objęcia Morfeusza pozostałych. Fineman upił łyk swojej herbaty, świadomy, jak doskonałych ma ludzi. I pingwiny, rzecz jasna.
    Rico spojrzał na uśpionych z mieszaniną zawodu i podziwu. Wypluł marker.
    - Podpisze się pani? - spytał panią Gosię.
    - Jesteś pewien, złotko? To chyba permanentny... - zauważyła, ale Rico przytaknął, więc wysmarowała na jego piórach elegancki podpis.
    - Ciekawe, co to za ludzie - zastanowił się Skipper.
    - Przekonamy się, jak się obudzą - wzruszył ramionami Fineman. - Będę zszokowany, jeśli r RO nagle znalazł się ktoś ogarnięty.
    - Sernik! - zorientowała się nagle pani Gosia, rzucając się do drzwiczek piekarnika.

    OdpowiedzUsuń
  10. Wyobrażam sobie spin-off, czy może raczej prequel, w którym panie Jadzia, Zosia i Gosia jako takie około czterdziestoletnie gospodynie domowe i członkinie Obywatelskiej Straży Wielkiego Brata odkrywają delirię u najbogatszych mieszkańców Portland... Pani Jadzia w roli szefowej, pani Gosia głównej siły bojowej, a pani Zosia zajęłaby się researchem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mamy już tyle wspaniałych czytelniczych AU, że powoli zaczynam się gubić, lada chwila potrzebne będzie jakieś kompendium ;)

      Usuń
  11. Mówcie co chcecie, ale mi podoba się motyw, że skoro lekarstwo leczy z uczuć, to dzięki temu można logiczniej osądzać sytuację i skupiać się tylko na przyczynowo-skutkowym myśleniu i analizowaniu sytuacji. Można było z tego zrobić naprawdę świetną sprawę i może pokazać, że jest jakiś powód, dla którego ludzie rzeczywiście chcą się leczyć - tak czy inaczej będziemy żyć, a będziemy mogli ze spokojem uporządkować swoje życie i nie przejmować się stresem, niepokojem, kompleksami.

    Niestety, sądzę, że moje wyobrażenia, jak to może być przedstawione w tekście a to, jak autorka napisała, to dwie różne rzeczy :(

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, autorka to może i nawet zgadza się z tą tezą, problem w tym, że w jej mniemaniu to chyba nie jest zbyt dobra rzecz.

      Usuń