poniedziałek, 13 lipca 2020

Część XXII


HANA
           
Krypty znajdują się przy północnej granicy i stykają z Głuszą oraz Presumpscot River. To dlatego tak wielu więźniom udało się zbiec podczas Incydentów. Wybuchy zniszczyły sporą część murów granicznych. Więźniowie, którzy zdołali wydostać się z cel, uciekli prosto do Głuszy.


Cieniasy. Potrzebowali aż wybuchów, żeby spierdzielić. Prawdziwi profesjonaliści wydziabaliby jakieś górnolotne napisy i przez nie przeleźli.

Po Incydentach Krypty zostały przebudowane i dodano do nich nowe skrzydło. To miejsce zawsze wyglądało koszmarnie, ale teraz jest jeszcze gorzej: stalowo-betonowa dobudowa tworzy dziwaczne połączenie ze starym gmachem z poczerniałego kamienia z jego mnóstwem małych zakratowanych okienek. Dzień jest słoneczny, a niebo ponad wysokim dachem intensywnie niebieskie. Cała ta sceneria wydaje mi się niestosowna: mam poczucie, że to miejsce nigdy nie powinno oglądać światła słonecznego.


Cóż, wieczna burza z piorunami za oknem robi świetną gotycką estetykę i w ogóle byłaby bardzo „on brand”, ale jednak zbyt ciężka do osiągnięcia na dłuższą metę.

Hanka dotarła do Krypt autobusem i całą drogę zastanawiała się, czy to w ogóle jest dobry pomysł. Do samego końca miała ochotę dać za wygraną i wrócić do domu, ale stwierdziła, że jednak nie – muszę albo się uduszę. Oto więc nadszedł czas na następną super tajną i super profesjonalną konspirę.

— Eleanor Latterly?
Kiwam głową. Nie ufam swojemu głosowi. Z kserokopii nie da się rozpoznać zbyt wielu rysów jej twarzy ani szarego koloru włosów. Jeśli jednak strażnik przyjrzy się dokładniej, dostrzeże szczegóły, które nie pasują: wzrost, kolor oczu. Na szczęście tego nie robi.


Czy naprawdę oczekiwanie choćby odrobiny profesjonalizmu i podejrzliwości u strażników to zbyt wiele? I to nie byle gdzie, tylko w Kryptach! Po Incydentach! Błagam, trochę rozumu!

— Co się stało z oryginałem?
— Wylądował w suszarce - odpowiadam szybko. - Musiałam napisać podanie do SWD o nowy.


- To proszę wrócić, jak już pani będzie miała czytelny dokument. A na razie wypierdalać. I to w podskokach.

Z powrotem kieruje wzrok na ksero. Mam nadzieję, że nie słyszy mojego serca, które bije teraz jak oszalałe. Zdobycie kserokopii nie było problemem. Wystarczył szybki telefon do pani Hargrove z propozycją umówienia się na herbatę, dwudziestominutowa pogawędka, chęć skorzystania z toalety, a zamiast tego krótki wypad do gabinetu Freda. Nie mogłam ryzykować, że zostanę rozpoznana jako jego przyszła żona. Jeśli Cassie rzeczywiście tam jest, możliwe, że jakiś strażnik zna też Freda. A gdyby się dowiedział, że węszyłam w Kryptach...
Już raz mi powiedział, że nie powinnam zadawać pytań.


I to jest twoim zdaniem lepszy pomysł? No tak, ale póki co cały czas jechałaś na robieniu z siebie idiotki i liczeniu na generalne olewactwo wszystkich dookoła i się udawało. Co może więc pójść nie tak?

— Sprawy służbowe?
— Nie... odwiedziny.
Strażnik mruczy coś pod nosem. Oddaje mi kartkę i macha na mnie, gdy bramy zaczynają się otwierać z drżeniem.
— Proszę się skierować do kontroli przy punkcie dla odwiedzających — oznajmia burkliwie. Pielęgniarka, która idzie przede mną, rzuca mi zaciekawione spojrzenie. Nie sądzę, żeby tu było wielu odwiedzających. W końcu taki jest cel tego wszystkiego. Zamknąć ich i zostawić. Niech zgniją.
Przechodzę przez dziedziniec oraz ciężkie, zaopatrzone w rygle stalowe drzwi i oto znajduję się w klaustrofobicznym hallu. Spostrzegam tu wykrywacz metali i kilku rosłych strażników.


Bułka z masłem. Taka tajniara jak ty ze wszystkim sobie poradzi.

 — Poproszę o dowód.
Powtarzamy cały rytuał: wsuwam kartkę do okienka i wyjaśniam, że oryginał się zniszczył.
- W czym mogę pomóc? - pyta.
Dopracowywałam swoją historię starannie przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny, ale słowa i tak wydobywają się z moich ust niepewnie.
- Przyszłam... przyszłam odwiedzić ciotkę.
- Wie pani, na którym przebywa oddziale?
Kręcę głową.
- Nie... nawet nie wiedziałam, że tu jest. To znaczy dopiero się dowiedziałam. Przez większość życia myślałam, że nie żyje. - Kobieta nie reaguje na to oświadczenie.
- Jak się nazywa?
- Cassandra. Cassandra 0'Donnell. - Zaciskam dłonie w pięści i skupiam się na bólu przepływającym mi przez ręce, gdy kobieta wstukuje jej imię do komputera. Nawet nie jestem pewna, czy wolałabym, żeby je znalazła, czy nie.
Strażniczka kręci głową. Ma wodniste niebieskie oczy i szopę blond włosów, które w tym świetle wydają się tak samo szare jak ściany.


Chyba bym się przewróciła z szoku, gdyby któraś ze strażniczek/urzędniczek/pionków systemu nie była jakąś maszkarą.
BTW, Cassie nie jest jakoś mocno starsza od Hanki, więc czemu ciotka? Nie twierdzę, że to się nie zdarza, sama jestem ciotką kobitki o 2 lata młodszej ode mnie, ale skoro to i tak ściema, to nie mogła być bardziej wiarygodna?


- Nic nie ma. Wie pani, kiedy została do nas przyjęta?
Jak dawno temu zniknęła Cassie? Na zaprzysiężeniu Freda usłyszałam, że nie ma żony od trzech lat. Postanawiam strzelać.
- Styczeń albo luty. Trzy lata temu.
Kobieta wzdycha i wstaje z krzesła.
- Skomputeryzowaliśmy się dopiero w zeszłym roku.
Znika mi z oczu, a potem wraca z wielką, oprawioną w skórę księgą. Kładzie ją z hukiem po swojej stronie lady, przerzuca kilka kartek, a potem otwiera okienko i przesuwa księgę w moją stronę.
— Styczeń i luty — mówi krótko. — Wszystko jest ułożone według daty. Jeśli się u nas pojawiła, na pewno będzie tutaj.

Hanka przegląda księgę przyjęć, ale żadnej Cassandry w niej nie ma. Dziewczyna poci się ze zdenerwowania, ale się nie poddaje. Aż tu wtem!

A wtedy widzę imię, które przykuwa mój wzrok: Melanea O. Melanea. Tak miała na drugie Cassandra. Dowiedziałam się tego z rozmowy podsłuchanej na zaprzysiężeniu Freda i widziałam na liście skradzionym z jego gabinetu.
— O, tutaj — mówię. To by miało sens. Fred nie wpisał jej pod prawdziwym imieniem, w końcu chodziło w tym wszystkim o to, by zniknęła.
Zwracam jej księgę przez okienko. Wzrok kobiety przesuwa się od imienia do przypisanego jej numeru: 2225.

 - No chwilunia, przed chwilą mówiła pani o jakiejś Cassandrze, a tutaj jak byk napisano Melanea. To jak się w końcu nazywa pani ciotka? Coś pani kręci.Wytłumaczy mi pani, o co chodzi? I niech mi pani pokaże swoje dokumenty.

Wstukuje go do komputera, powtarzając numer po cichu.
— Oddział B oznajmia. — Nowe skrzydło. - Wpisuje do komputera kilka dodatkowych poleceń i drukarka za jej plecami z drżeniem budzi się do życia, po czym wypluwa małą białą naklejkę z napisem: ODWIEDZAJĄCY - ODDZIAŁ B. Podaje mi ją przez okienko wraz z inną, cieńszą, oprawioną w skórę książką. — Proszę wpisać w rejestrze swoje nazwisko i dzisiejszą datę oraz zaznaczyć nazwisko osoby, którą pani odwiedza. Plakietkę przykleja się na piersi. Musi być cały czas widoczna. Musi też pani zaczekać na eskortę. Proszę iść do kontroli bezpieczeństwa, a ja zaraz wezwę kogoś, kto panią odbierze.

Jeżu, jakie to wszystko proste. Zero napięcia, zero niebezpieczeństwa, wszystko idzie jak po maśle. Gdzie ten straszny reżim i system, z którym nie wygrasz, skoro zabezpieczenia można obejść zwykłą wymiętą kserokopią czyichś dokumentów? Nikt cię o nic więcej nie zapyta, nawet się nie przyjrzy pomimo zamieszek, ucieczek więźniów, problemów z odmieńcami i sympatykami.

Odbębnia swoją przemowę szybko i jednostajnym głosem. Wyciągam z torby długopis i wpisuję do rubryczki „Eleanor Latterly", modląc się, by kobieta nie porównała podpisu z dowodem.


Książka wizyt jest bardzo cienka. Tylko trzech odwiedzających pojawiło się tutaj w zeszłym tygodniu. Ręce zaczynają mi się trząść. Mam problem ze zdjęciem kurtki, gdy strażnicy każą mi ją położyć na taśmę. Moja torba i buty także lądują na tacce i wędrują do kontroli, a ja sama muszę stanąć z rozłożonymi rękami i nogami, tak jak pielęgniarka, podczas gdy jeden z mężczyzn przesuwa detektorem między moimi nogami i po piersiach.
— W porządku — mówi i schodzi na bok, bym mogła przejść dalej. Tuż za kontrolą bezpieczeństwa znajduje się niewielka poczekalnia, a w niej kilka plastikowych krzeseł i stolik. Za nią widzę rozgałęziające się korytarze i znaki wskazujące drogę do różnych oddziałów i części kompleksu. W rogu stoi telewizor z wyłączonym dźwiękiem: audycja polityczna. Odwracam szybko wzrok na wypadek, gdyby na ekranie pojawił się Fred.
W moją stronę zmierza korytarzem pielęgniarka z rzadkimi czarnymi włosami i tłustą, świecącą cerą. Ma na sobie niebieskie szpitalne chodaki i kwiecisty uniform. Na wizytówce widnieje jej imię: JEN.

Naprawdę te zagrywki ładny-dobry, brzydki-zły są ograne i bzdurne. Tłusta cera, nieładne włosy? Na kilometr widać, że to dziwka systemu.  

Brzydka i do tego wiecznie sapiąca pielęgniarka prowadzi Hankę na oddział, tłumacząc, że będzie musiała zostawić torebkę i buty przed wejściem, bo nawet na sznurówce pacjent potrafi się powiesić.


— Przyszłam odwiedzić Melaneę. — Spoglądam na twarz pielęgniarki, by sprawdzić, czy to imię coś jej mówi. — Numer 2225 — dodaję.
Najwyraźniej ludzie funkcjonują w Kryptach tylko jako numery, ponieważ widać, że teraz pielęgniarka wie, o kim mowa.
— Nie sprawi pani kłopotów - mówi konspiracyjnym szeptem, jakby zdradzała mi wielki sekret. — Jest cichutka jak myszka. No, może nie zawsze. Pamiętam jej pierwsze miesiące, ciągle krzyczała i krzyczała: „Nie powinno mnie tu być! Wcale nie oszalałam!". — Kobieta śmieje się. — Jasne, wszyscy tak mówią. A kiedy zaczniesz ich słuchać, zaleją cię historiami o pająkach i zielonych ludzikach.
— Czy to znaczy... to znaczy, że ona jest chora psychicznie? — pytam.
— Nie byłoby jej tutaj, gdyby było inaczej, co nie? - odpowiada Jen. Najwyraźniej nie oczekuje ode mnie odpowiedzi. Dochodzimy do kolejnych podwójnych drzwi, oznaczonych napisem: ODDZIAŁ B: PSYCHOZY, NEUROZY, HISTERIA.

Eee, histeria to dość przestarzałe określenie. Odchodzi się od używania tego określenia, no chyba że w języku potocznym. Ale to jest oddział psychiatryka a nie rozmowa między dwoma kumpelami. Czyżby w świecie Małego Brata lekarze dalej myślą, że macica źródło wszelakich dolegliwości?

— Proszę sobie wziąć pantofle — kontynuuje pogodnym tonem, wskazując ręką.
Przed wejściem znajduje się ławka i mała drewniana półka, na której leży kilka par szpitalnych pantofli. Meble są wyraźnie stare, co wygląda dosyć dziwnie pośrodku tej całej
lśniącej bieli.
— Proszę zostawić tutaj buty i torbę. Niech się pani nie martwi, nikt ich stąd nie weźmie. Przestępcy siedzą w starych oddziałach. — Znowu wybucha śmiechem.
Siadam na ławce i męczę się ze sznurówkami, żałując, że nie włożyłam trzewików albo balerinek. Palce mam niezdarne.
— A więc krzyczała? — wypytuję ją. — To znaczy na początku, gdy się tu znalazła.
Pielęgniarka przewraca oczami.
— Twierdziła, że mąż chciał ją wykończyć. Wmawiała każdemu, kto chciał jej słuchać, że to spisek.
Moje ciało sztywnieje. Przełykam ślinę.
— Wykończyć? To znaczy?
— Proszę się nie martwić. — Jen macha ręką. — Szybko się uspokoiła. Tak jak większość z nich. Zażywa regularnie lekarstwa, nie sprawia nikomu problemu. — Klepie mnie po ramieniu. — Gotowa?
Jestem w stanie tylko kiwnąć głową, aczkolwiek ostatnią rzeczą, którą mogę o sobie teraz powiedzieć, to właśnie, że jestem gotowa. Całe moje ciało aż pali się do tego, by się odwrócić i uciec. Ale odważnie ruszam za Jen przez podwójne drzwi do kolejnego korytarza, podobnie nieskazitelnie białego jak ten, przez który właśnie przeszłyśmy. Po jego obu stronach znajdują się białe drzwi bez szyb. Każdy krok wydaje się cięższy od poprzedniego. Czuję przez cienkie pantofle chłód podłogi i za każdym razem, gdy stawiam na niej stopę, zimno przebiega aż po mój kręgosłup. Zbyt szybko dochodzimy do sali oznaczonej numerem 2225. Jen dwa razy stuka do drzwi, mocno, ale nie wydaje się czekać na odpowiedź. Zdejmuje kartę wejściową z szyi i przykłada ją do czytnika po lewej stronie.
— Po Incydentach wprowadzili nowy system. Pomysłowe, nie? — I kiedy zamek rozsuwa się z kliknięciem, mocno popycha drzwi.

Może i tak, ale wchodzących i tak się nie sprawdza, więc o kant dupy to wszystko.

— Masz gościa — woła radośnie, wchodząc do pokoju.
Ostatni krok jest najtrudniejszy. Przez chwilę wydaje mi się, że nie będę w stanie go wykonać. Zmuszam się do wejścia. A gdy wreszcie znajduję się w środku, całe powietrze opuszcza moje płuca.
Siedzi w kącie na plastikowym krześle z zaokrąglonymi brzegami, wyglądając przez małe okno, w którym tkwią grube żelazne kraty. Nie odwraca się, gdy wchodzimy, ale widzę jej
profil podkreślony wpadającym z zewnątrz światłem: mały zadarty nosek, drobne, foremne usta, długie rzęsy, kształtne różowe ucho i czystą bliznę po zabiegu tuż pod nim. Włosy ma jasne, długie, rozpuszczone, sięgają niemal pasa. Ma pewnie jakieś trzydzieści lat.
Jest piękna. I podobna do mnie.

Dobrze, że poczucie własnej wartości Hanki nie opuszcza. Fredek ewidentnie ma typ. Na jego nieszczęście typ ten to nie tylko ładna blondyna, ale ładna blondyna sprawiająca spore problemy. Stary, zmień typ, może wyjdzie ci to na zdrowie.

Czuję szarpnięcie w żołądku.
— Dzień dobry — mówi głośno Jen, jak gdyby bez tego Cassandra nie była w stanie nas usłyszeć, chociaż pokój jest niewielki. Jest za mały, żeby swobodnie pomieścić nas trzy, i chociaż w środku nie ma niczego poza łóżkiem, krzesłem, umywalką i ubikacją, wydaje się zatłoczony. — Przyprowadziłam ci kogoś. Co za niespodzianka, prawda?
Cassandra nie odzywa się. W ogóle nie zwraca na nas uwagi. Jen ostentacyjnie przewraca oczami i mówi do mnie bezgłośnie: „przepraszam". A na głos:
— No co ty. Nie bądź niemiła. Odwróć się i przywitaj jak grzeczna dziewczynka.
Wtedy Cassie rzeczywiście się odwraca, tyle że jej oczy mnie tylko omiatają i zatrzymują się dopiero na Jen.
— Czy mogę prosić o tacę? Nie jadłam dzisiaj śniadania.
Jen kładzie ręce na biodrach i mówi z przesadnym wyrzutem, jak gdyby zwracała się do dziecka:
— To było głupie z twojej strony, co nie?
— Rano nie byłam głodna — odpowiada Cassie. Jen wzdycha.
— Masz szczęście, że jestem dzisiaj w dobrym humorze. — Puszcza oko. — Mogę panią zostawić na chwilę? — To pytanie skierowane jest do mnie.
-Ja...
— Proszę się nie martwić — wyjaśnia mi. — Jest nieszkodliwa. — Podnosi głos i zaczyna szczebiotać jak do dziecka: — Zaraz będę z powrotem. Bądź grzeczną dziewczynką. Nie sprawiaj problemów swojemu gościowi. — Znowu odwraca się do mnie. - Gdyby były jakieś kłopoty, proszę po prostu nacisnąć alarm przy drzwiach.

Może i Cassie zachowuje się potulnie, ale nie wiadomo, co może się stać, więc zostawianie jej sam na sam z nowym gościem to jednak trochę ryzykowne. Hanka może nie zdążyć nacisnąć alarmu. Albo oglądam za dużo thrillerów, horrorów itp. Tzn. my wiemy, że Cassie nic tak naprawdę nie jest, ale Jen tego nie wie. Nie mam pojęcia, jakie są procedury odwiedzin w szpitalu psychiatrycznym, może przesadzam. Ale to w końcu te słynne Krypty, lepiej dmuchać na zimne. Ale jakże to wszystko wygodne dla Hanki. Podejrzewam, że przy świadku nie mogłaby zadać żadnego naprawdę ważnego pytania Cassie z oczywistych powodów.

Zanim mam szansę odpowiedzieć, kobieta wychodzi na korytarz i zamyka za sobą drzwi. Słyszę kliknięcie blokady zamka. Mimo tłumiącego efektu remedium czuję ostre ukłucie strachu. Przez chwilę panuje cisza. Staram się przypomnieć sobie, co chciałam jej powiedzieć. Fakt, że ją odnalazłam — tę tajemniczą kobietę — jest tak poruszający, że nagle nie mam pojęcia, o co mogłabym ją zapytać. Spogląda na mnie. Jej oczy są piwne, bardzo jasne. Inteligentne. To nie są oczy wariatki.

Cóż, osoby chore psychicznie nie tylko mogą mieć inteligentnie wyglądające oczy, ale po prostu mogą być inteligentni i to bardzo. To się absolutnie nie wyklucza.

— Kim jesteś? — Teraz, gdy Jen wyszła z pokoju, jej głos przybiera oskarżycielski ton. — I co tu w ogóle robisz?
— Nazywam się Hana Tate — odpowiadam. Biorę głęboki oddech. — W przyszłą sobotę wychodzę za Freda Hargrove'a.
Między nami rozciąga się cisza. Mierzy mnie wzrokiem i zmuszam się, by stać nieruchomo.

- No, laska, to ja ci życzę powiedzenia. Będzie ci bardzo potrzebne. Bardzo.

— Gust mu się nie zmienił — stwierdza obojętnym tonem, po czym znowu odwraca się do okna.
— Błagam. — Głos zaczyna mi się łamać. W gardle mi zaschło. — Chciałabym wiedzieć, co się wydarzyło.
Jej ręce ciągle spoczywają na kolanach. Musiała doskonalić tę sztukę przez lata: siedzenie bez ruchu.
— Jestem wariatką — mówi bezbarwnym głosem. — Nie powiedzieli ci tego?
— Nie wierzę w to — odpowiadam, i taka jest prawda, nie wierzę. Teraz, kiedy z nią rozmawiam, wiem na pewno, że jest zupełnie zdrowa psychicznie. — Chcę poznać prawdę.

Po jednym spojrzenia i trzech zdaniach nie powinno się być zbyt pewnym, ale w fikcji uwielbiają tę kliszę.

— Po co? — Odwraca się do mnie znowu. — Dlaczego tak ci na tym zależy?
Żeby nie przytrafiło się to i mnie, żebym mogła temu zapobiec. To jest prawdziwy, egoistyczny powód. Ale nie mogę tego powiedzieć na głos. Ona nie ma żadnego interesu,
żeby mi pomóc. Nie jesteśmy stworzeni do pomagania obcym. Zanim przychodzi mi do głowy jakaś odpowiedź, Cassie wybucha śmiechem: suchym dźwiękiem, jak gdyby długo nie używała krtani.
— Chcesz wiedzieć, co takiego zrobiłam, tak? Chcesz się upewnić, że nie popełnisz tego samego błędu?
— Nie — odpowiadam, aczkolwiek Cassie ma rację. — To nie to, co...
— Nie martw się — mówi. — Rozumiem. — Przez jej twarz przebiega uśmiech. Spogląda na swoje ręce. — Zostałam sparowana z Fredem, gdy miałam osiemnaście lat — zaczyna. — Nie poszłam na studia. Był ode mnie starszy. Mieli problem ze znalezieniem dla niego pary. Był wybredny. Pozwolono mu na to ze względu na pozycję jego ojca. Wszyscy mówili, że mam szczęście. — Wzrusza ramionami. — Byliśmy małżeństwem przez pięć lat.
Zatem Cassie musi być młodsza, niż myślałam.
— Co poszło nie tak? — pytam.
— Znudził się mną — oznajmia twardo. Patrzy mi w oczy. — I byłam dla niego ciężarem. Wiedziałam za dużo.

Cóż za rewelacja, wszyscy są zdziwieni.

— Wiesz, co lubił robić, gdy był mały? Wabił okoliczne koty na swoje podwórko: dawał im mleko, karmił rybami, zdobywał ich zaufanie. A potem je truł. Lubił obserwować, jak umierają.

Nie wiem, czy o tym przypadkiem wcześniej nie wspominałam (zakładam, że pewnie tak), ale jak zaczynałam czytać tę miernotę, to już na samym początku wątku Fredka, widząc jego karykaturalne złolstwo, zażartowałam w wiadomości do Mary:

Skoro już w scenie samochodowej jest pół sekundy od maniakalnego śmiechu, to może być tylko lepiej:). Za chwilę pewnie zacznie na oczach Hany dusić takie małe, puszyste kaczuszki i topić kocięta.



Byłam blisko. Mówcie mi Nostradamus.

Pokój wydaje się jeszcze mniejszy niż przedtem, ciasny i duszny. Cassie odwraca się, by znowu na mnie popatrzeć. Jej spokojne, pewne spojrzenie zbija mnie z tropu. Zmuszam się, by nie odwrócić wzroku.
— Mnie też truł — mówi. — Chorowałam przez długie miesiące. Wreszcie mi o tym powiedział. Dodawał mi rycyny do kawy. Tylko tyle, żebym była chora, leżała w łóżku, była od niego zależna. Powiedział mi to, bym wiedziała, do czego jest zdolny. — Chwila milczenia. — Zresztą zabił też swojego ojca.
Po raz pierwszy przychodzi mi do głowy, że może jednak rzeczywiście jest szalona. Może pielęgniarka miała rację: może to rzeczywiście miejsce dla niej. Chwytam się tej myśli jak deski ratunku.
— Ojciec Freda zginął podczas Incydentów. Został zabity przez Odmieńców.
Cassie spogląda na mnie z politowaniem.
— Wiem o tym. — Jak gdyby czytała w moich myślach, dodaje: — Mam oczy i uszy. A pielęgniarki gadają. I oczywiście byłam w starym skrzydle, kiedy wybuchły bomby.
— Znowu spogląda na swoje ręce. — Uciekło wtedy trzystu więźniów. Kolejnych kilkunastu zostało zabitych. Nie miałam tyle szczęścia, żeby znaleźć się w którejś z tych grup.
— Ale co to ma wspólnego z Fredem? — pytam jękliwie.
— Wszystko — odpowiada ostro. — Fred chciał, żeby doszło do Incydentów. Chciał, żeby wybuchły bomby. Współpracował z Odmieńcami, pomógł im to zaplanować.
To nie może być prawda. Nie chcę jej wierzyć. I nie uwierzę.
— To nie ma żadnego sensu.
— Ależ ma, wszystko to zostało starannie przemyślane. Fred musiał to planować od lat. Współpracował z AWD, oni mieli taki sam pomysł. Fred chciał udowodnić, że jego ojciec mylił się co do Odmieńców, pragnął też jego śmierci. Wtedy okazałoby się, że Fred ma rację, a do tego zostałby burmistrzem.




Na wspomnienie AWD przechodzą mnie ciarki. W marcu podczas ogromnego wiecu w Nowym Jorku tłum zaatakowali Odmieńcy, zabijając dwustu uczestników i dużo więcej raniąc. Wszyscy porównywali to do Incydentów i przez wiele tygodni ochrona wszędzie była zaostrzona: skanowanie dowodów, przeszukiwanie samochodów, naloty na domy i podwojone patrole na ulicach. Ale pojawiły się też inne głosy. Niektórzy twierdzili, że Thomas Fineman, przewodniczący AWD, wiedział, co ma się wydarzyć, i pozwolił na to. A potem, dwa tygodnie później, został zamordowany.

Odmieńcy robią ostre deale z ewidentnymi złolami i wychodzą na nich jak Zabłocki na mydle. Boru, niech tam ktoś wreszcie zacznie być kompetentny. Incydenty były co najwyżej średnim sukcesem, biorąc pod uwagę represje, wjazd na Głuszę i bombardowania, jakie później nastąpiły. Nie ma to jak eskalacja, na którą się nie jest przygotowanym!

 Nie wiem, w co mam wierzyć. Uczucie, którego nazwy zdążyłam już zapomnieć, przyprawia mnie o ból w piersi.
— Lubiłam pana Hargrove'a — mówi Cassandra. — Było mu mnie żal. Wiedział, jaki jest jego syn. Odwiedzał mnie czasami po tym, gdy Fred mnie tu zamknął. Mąż miał ludzi, którzy zaświadczyli, że jestem obłąkana. Przyjaciół. Lekarzy. Skazali mnie na życie w tym miejscu. — Wskazuje na ten mały biały pokój, swój grób za życia. — Ale pan Hargrove wiedział, że nie jestem wariatką. Opowiadał mi, co się dzieje za tymi murami. Znalazł moim rodzicom dom na Deering Highlands. Fred ich także chciał uciszyć. Myślał pewnie, że im powiedziałam... Myślał pewnie, że wiedzą to, co ja. — Kręci głową. — Ale nie powiedziałam im. Nie wiedzą.
A więc rodzice Cassie zostali zmuszeni do przeprowadzki na Deering Highlands, tak jak rodzina Leny.
— Tak mi przykro. — To jedyne, co przychodzi mi do głowy, choć wiem, jak banalnie brzmi.
Cassie zdaje się mnie nie słyszeć.
— Tamtego dnia, kiedy wybuchły bomby, pan Hargrove był tu z wizytą. Przyniósł mi czekoladę.

Nic nie mam do czekolady, to wszak dosłownie słodki gest. Ale jako szycha nie mógł zrobić absolutnie nic, żeby jej pomóc się stamtąd ulotnić? Pociągnąć po cichu jakieś sznurki? Tak bardzo bał się syna? Czy Fredek to jakiś nowy Damien Thorn czy co?

 Odwraca się do okna. Zastanawiam się, o czym teraz myśli. Jest znowu zupełnie nieruchoma, jej profil okala przyćmione światło słońca. — Słyszałam, że próbował zaprowadzić porządek. A wtedy mnie było żal j e g o. Zabawne, prawda? Jak widać, Fred w końcu dopadł nas oboje.

Cóż, przynajmniej Fredek nie jest całkiem niekompetentny w byciu czarnym charakterem. He gets shit done! Brawo Fredziodamienku, brawo!

— No, wróciłam! Lepiej późno niż wcale! Podskakuję na dźwięk głosu Jen. Odwracam się. Kobieta wchodzi do celi z plastikową tacą, na której stoi plastikowy kubek z wodą i mała plastikowa miska grudkowatej owsianki. Schodzę jej z drogi, gdy niedbale kładzie tacę na łóżku. Dostrzegam, że sztućce też są plastikowe. Oczywiście, nie dają im metalu. Ani noży.
Przypomina mi się mężczyzna powieszony na sznurówkach, zamykam powieki i zamiast tego myślę o zatoce. Obraz rozbija się o fale. Znowu otwieram oczy.
— To co? - pyta Jen radosnym tonem. - Apetycik wrócił?
— Może zjem trochę później — odpowiada Cassie miękko. Jej spojrzenie wciąż utkwione jest w przestrzeni za oknem. -Już nie jestem głodna.
Jen spogląda na mnie i przewraca oczami, jak gdyby chciała westchnąć: ech, ci wariaci.

I tak kończy się dzisiejszy odcinek. Nie dowiedzieliśmy się niczego naprawdę szokującego, jedynie ukartowanie śmierci Hargrove’a seniora przez Fredziodamienka mogło nie przyjść wcześniej do głowy. No ale też nikt się pewnie nie spodziewał jakiejś super skomplikowanej, wyrafinowanej intrygi, to przecież Oliver. Subtelna jak radziecki czołg.

To wszystko na dziś. W następnej analizie matka i córka spędzają razem quality time, pojawiają się też stare i nowe twarze.

Do zobaczenia!

Beige

13 komentarzy:

  1. Ja, ja się zgłaszam do wytłumaczenia olewczego stosunku strażników do obowiązków! *podskakuje z ręką w górze*

    - Zapraszam. Ekselencja pana oczekuje - oznajmił lokaj.
    Naczelnik Krypt zebrał się na odwagę i wkroczył do gabinetu Freda.
    - Nalegał pan na spotkanie - powiedział uprzejmie burmistrz siedzący za machoniowym biurkiem - Chętnie usłyszę, jakaż to pilna sprawa trapi naczelnika naszego więzienia o zaostrzonym rygorze.
    Naczelnik przełknął ślinę.
    - Ekselencjo, jako przedstawiciel miejscowych służb więziennych, wnoszę, na prośbę pracowników, o zwiększenie pensji. Swą prośbę motywujemy...
    - Zmuszony jestem odmówić - przerwał burmistrz - Dokonujemy obecnie redukcji wydatków związku z wdrażanym w życie planem przejęcia władzy nad światem i nie mamy funduszy na dodatkowe kwestie - uśmiechnął się przepraszająco.
    W tym momencie do gabinetu wkroczył lokaj.
    - Ekselencjo, przysłano marmurowe popiersie Małego Brata (oby mu każdy metal szlachetny sprzyjał!), które Ekselencja zamawiał. Gdzie je ustawić?
    Fred obdarzył lokaja spojrzeniem dobitnie świadczącym, że nie jest to odpowiedni moment na tę rozmowę.
    - W miejscu, które uznasz za najodpowiedniejsze dla szlachetnego wizerunku naszego umiłowanego władcy - wycedził.
    - Ja umiejscowiłbym je na onyksowym podwyższeniu, którego czerń podkreśli mrok najwspanialszego ze wszystkich władców... - powiedział lokaj głosem beznamiętnym jak zawsze.
    - Świetnie - rzucił burmistrz.
    - ... ale to wymagałoby przestawienia wazonu z czaszki byłego przeciwnika Ekselencji - dokończył lokaj.
    - Jakiego wazonu z czaszki? - udawanie zdumienie w głosie Freda miało być jasnym sygnałem do skończenia tematu.
    - Tego pozłacanego, wysadzanego szafirami - lokaj wyraźnie przeoczył ów sygnał - Z czaszki Boxwooda czy też może Underwooda...
    Fred westchnął ciężko.
    - Przynieś popiersie do gabinetu. Sam ustawię je w odpowiednim miejscu.
    Lokaj opuścił gabinet. Burmistrz zwrócił się do naczelnika:
    - Jak mówiłem...
    - Rozumiem. Są pilniejsze wydatki - przerwał naczelnik - Dla chwały Małego Brata - pożegnał się, wychodząc. "Chłopakom to się nie spodoba" - przemknęło mu przez głowę - "Jeszcze mi jakiś strajk urządzą".
    I nawet nie wiedział, jak prorocza była ta myśl.

    ~ CzarnyKot

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podoba mi się! Strajk wszelakich służb to byłoby świetne wytłumaczenie dla wielu fabularnych bezsensów tej serii...

      Usuń
    2. Cieszę się, że Ci się podoba :-)

      Możnaby jeszcze dodać, że Hades pokłócił się z bóstwami przyrody, a one w odwecie pozwalają przeżyć nawet takim ciamajdom jak Drużyna Raven i seria staje się dużo logiczniejsza...

      ~ CzarnyKot

      Usuń
  2. Fred zdziwił się, gdy zamiast Skazy na umówione spotkanie przybył Dundersztyc.
    - A gdzie...
    - Twój mentor nie przyjdzie.
    - Dlaczego?
    - Obraził się za tamte koty.
    Fred spodziewał się wszystkiego, tylko nie tego.
    - Jakie koty?
    Dundersztyc westchnął ciężko.
    - Twoja żona była ostatnio w Kryptach, prawda?
    - Ale co to ma...
    - Cassandra opowiedziała jej, jak trułeś koty, kiedy byłeś mały.
    - Aha - Fred nie bardzo wiedział, co na to odpowiedzieć - A wy...
    - Generalnie to połowa Twierdzy oglądała tę komedię zza węgła. Ty weź popracuj nad zabezpieczeniami, co? Powiedzieliśmy, że jesteśmy przedstawicielami Związku Dekoratorów Wnętrz Oraz Hodowców Szczupaków i że mamy zaprojektować nowe fartuchy pielęgniarskie żeby się komponowały z zamkami do drzwi i akwariami, a strażnicy to łyknęli. Nawet nam dali takie plakietki! Poczekaj, zaraz Ci pokażę...
    - Obejdzie się - warknął Fred przez zaciśnięte zęby.
    - No i w każdym razie wszystkie koty się na ciebie obraziły. Rozumiesz, solidarność.
    - Jak myślisz, dadzą się przeprosić?
    - Nie wiem. Może. Pytałem Hadesa, czy cię wpuści do Mrocznej Twierdzy...
    - I?
    - Powiedział tylko "KOTY SĄ MIŁE". Czarno to widzę.
    - Ale rozumiesz... Przecież ja musiałem jakoś zadbać o kreację schwartzcharaktru!
    - Stary, mogłeś, nie wiem, wyrywać muchom skrzydełka, deptać chronione rośliny, wyrzucać wieczka od jogurtów do pojemników na frakcję suchą...
    Na chwilę zapadło milczenie.
    - No dobra - stwierdził w końcu Dundersztyc - Wracam do Twierdzy. Pogadam z nimi, ale niczego nie obiecuję.
    Naukowiec wyszedł.
    Wyglądało na to, że burmistrz niespodziewanie zyskał wolne popołudnie. Pytanie brzmiało czy nie stracił o wiele więcej.

    ~ CzarnyKot

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podoba mi się fakt, że Fred jest wyrzutkiem - ta postać jest tak przeraźliwie jednowymiarowa i groteskowa, że aż się prosi o wyśmianie przez lepsze czarne charaktery ;)

      Usuń
    2. Kiedy nawet postaci Disneya uważają cię za karykaturalego, to wiedz, że coś się dzieje ;)

      ~ CzarnyKot

      Usuń
  3. Wiedziałam! Koty truł! Przeczuwałam cos takiego.
    W sumie los Cassie też mało oryginalny...Ciekawe,co dalej...
    Strażnikom bym poleciała po premii..

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, tu generalnie każdy czarny charakter jest raczej bardziej niż mniej karykaturalny, ale Fredzio jednak bije konkurencję na głowę.

      Usuń
  4. Więzienna stołówka była tak samo niedofinansowana jak wszystkie inne pomieszczenia Krypt. Naczelnik stojąc na podwyższeniu ze skrzynki po pomidorach, rozglądał się po obskurnym wnętrzu. Stare lampy straszyły pod gołym sufitem, przerdzewiałe kraty wisiały w oknach na podobieństwo brudnych firanek. Podłogę pokrywało gumoleum w najpaskudniejszym odcieniu zieleni jaki można było sobie w ogóle wyobrazić. To było najtańsze gumoleum jakie dostali w całym stanie - leżało dosłownie wszędzie, przyprawiając o obłęd zarówno więźniów jak i strażników.
    - Ja też chcę popiersie! - wrzasnął najstarszy ze strażników - Steve. Był to chudy staruszek, który pamiętał dzień otworzenia Krypt. Kilku jego młodszych kolegów wrzasnęło z aprobatą. Steve zaś sięgnął do jednej ze skrzyń z warzywami, których markety pozbywały się, gdy te zaczynały pleśnieć, wyłowił z niej miękkiego pomidora i rzucił w Naczelnika. Naczelnik tylko wrodzonemu refleksowi zawdzięczał to, że zgniłe warzywo nie rozpłaszczyło się na jego twarzy.
    - Kochani! Proszę... - musiał zrezygnować z zaplanowanej przemowy i ewakuować się z okupowanej stołówki, gdy w jego stronę leciał już szwadron zepsutych warzyw i owoców.

    XXX

    Naczelnik zaszył się w swoim gabinecie i na pradawnych ekranach kineskopowych przeglądał nagrania monitoringu z ostatnich kilku dni strajku. Steve i pozostali strażnicy uznali, że będą robić tylko za co dostają pieniądze. A ponieważ służby były im winne pensje z ostatnich trzech miesięcy, nie robili nic. Naczelnik nie mógł nikogo winić. On sam chętnie przyłączyłby się do strajku, ale uniemożliwiały mu to przepisy. Miał żonę i dzieci - przyszłość narodu - nie mógł dopuść do tego, że trafią do Krypt.
    Naczelnik spojrzał na jeden z ekranów, pokazujących sytuację sprzed wejścia. Z pewnym zdumieniem stwierdził, że na wstęp czeka cały zespół Tańca Pieśni Ludowych, sprzedawca dywanów i... Czy to lemur? Lemur w koronie z liści? Naczelnik przetarł oczy. Cóż nie powinien się dziwić. Wczoraj po Kryptach kręciło się piętnastu facetów (jednemu płonęła głowa), którzy podawali się za przedstawicieli Związku Dekoratorów Wnętrz Oraz Hodowców Szczupaków. Nie wspominając nawet o tej dziwnej przeraźliwie chudej kobiecie z kołnierzem z piór, która dopytywała strażników z punktu kontrolnego, czy mają w Kryptach piwnice. Jakież było jej zdumienie, gdy okazało się, że nie. Była autentycznie wstrząśnięta.
    Naczelnik schylił się i z szafki swojego poobijanego biurka wyciągnął butelkę. Chciał powiedzieć, że był pijany, gdy Steve uścisnął łapę hienie.


    Mam nadzieję, że mój krótki fragmencik wpasuje się w historię :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zachwyca mnie, jak tutejsze alternatywne kanony mieszają się i łączą <3 A najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że Oliver jest chyba święcie przekonana, że to nie stworzony przez nią system jest kompletnie od czapy, ino jej bohaterki - niezwykle szczwane...

      Usuń
  5. Hiena i lemur!!!! :)

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
  6. nie wiem, jak to się stało, że tak późno odkryłam wasze analizy! w ciągu ostatnich kilku tygodni przeczytałam prawie wszystko, został mi tylko intruz. najlepsze chyba rywalki, chociaż przy delirium też świetnie się bawię. czekam na kolejną analizę z nadzieją na więcej przygód hipolita i jadzi

    OdpowiedzUsuń