niedziela, 7 stycznia 2018

Rozdział XIII


Zanim remedium zostało udoskonalone, proponowano je ludziom tylko na zasadzie testu. Ryzyko było ogromne. W owym czasie jeden na stu pacjentów umierał po zabiegu z powodu zaniku funkcji mózgu. Mimo to ludzie masowo zgłaszali się do szpitali, domagając się remedium. Koczowali przez wiele dni przed laboratoriami z nadzieją, że zwolni się miejsce w kolejce oczekujących na zabieg. Te lata są również znane jako Lata Cudów z powodu liczby osób, które zostały uzdrowione, i liczby istnień ludzkich, którym nadano pełnię, oraz liczby dusz wyciągniętych z otchłani choroby. A jeśli były osoby, które zmarły na stole operacyjnym, to oddały życie za słuszną sprawę i nikt nie powinien ich żałować.

E.D. Thompson, Lata Cudów. Wczesne badania nad remedium, [w:] Krótka historia Stanów Zjednoczonych Ameryki, s. 87


Samej treści cytatu się nie czepiam – trudno oczekiwać, że rządowa propaganda będzie głosiła ludowi: „przemocą zmusiliśmy naród do poddania się ogłupiającemu serum” - ale biorąc pod uwagę iż, jak dowiemy się w swoim czasie, owe informacje są w zasadzie prawdziwe, mam pytanie: dlaczego, droga autorko, ludzie w ogóle udawali się na dobrowolny zabieg zmieniający ich w zombie...

* przypomina sobie jeden z wątków w jednej z nowelek *

… nieważne, sama znam odpowiedź na to pytanie, a i Wy poznacie ją w swoim czasie. Uwierzcie: nie ma czego wyczekiwać.

Lena wraca do domu po spotkaniu z Haną i odnotowuje panujący tam okropny upał, na który składa się zarówno aura, jak i gotująca kolację Carol. Ciotka prosi dziewczynę, aby przebrała się do posiłku, bowiem w odwiedziny wpadną Rachel ze swoim mężem, Davidem. Okazuje się, że kobieta odwiedza naszą bohaterkę nie częściej niż pięć razy do roku. Lena wspomina, że jako dziecko mocno przeżyła przemianę siostry:

Wiedziałam, że będzie bezpieczna, wolna od Thomasa i od choroby, ale nic więcej. Myślałam, że cała reszta zostanie taka jak dawniej.

Co jest w sumie dosyć dziwne, biorąc pod uwagę, że w dniu zabiegu siostry Lena miała już osiem lat, chodziła do szkoły i od dwóch lat mieszkała z wujostwem – a zatem była już zapewne poddawana regularnej propagandzie. Naprawdę nie zorientowała się na tym etapie, że wyleczeni w niczym nie przypominają swoich dawnych wcieleń?

Lena zdradza czytelnikom, że Rachel po zabiegu nie miała już ochoty tańczyć w skarpetkach ani opowiadać bajek, ograniczając się do zdawkowego klepania Leny po główce i (równie zdawkowego) interesowania się jej postępami w nauce; po kilku wizytach tego rodzaju Lena przestała wyczekiwać odwiedzin siostry.

Podczas kolacji rodzina plotkuje o narzeczonym Leny oraz jej zbliżających się studiach.

Pierwszy raz w życiu będę mieć zajęcia z chłopakami, ale Rachel mówi, żebym się nie martwiła.
Nawet ich nie zauważysz, tak będziesz zajęta pracą i nauką.

No... nie, tak dobrze to nie ma. Nieważne, że Lena nie będzie już w grupie ryzyka, gdy w grę wchodzi ADN; spędziła całe swoje dotychczasowe życie, ograniczając kontakt z płcią przeciwną do niezbędnego minimum, więc przebywanie w towarzystwie chłopaków tak czy inaczej powinno być dla niej swoistym novum, chociażby dlatego, że nie ma pojęcia, jak się zachowywać w ich towarzystwie, o czym z nimi rozmawiać i w ogóle – jak właściwie żyją, myślą i postępują te mityczne stwory.

Zresztą jest tam ochrona – dodaje Carol. – I wszyscy studenci są sprawdzeni. – Co ma oznaczać: wszyscy są wyleczeni.
Na myśl przychodzi mi wtedy Alex i o mało nie wypalam: „nie wszyscy”.

A właśnie, skoro już przy tym jesteśmy. Leno: jakiś powód, dla którego nadal nie doniosłaś na Plastikową Simorośl? Ten facet przestraszył cię wszak na śmierć, a jego haniebne postępowanie jeszcze wzmogło twą determinację, by stać się modelową obywatelką. Dlaczego zatem nie poinformowałaś (choćby anonimowo, coby nie ryzykować niewygodnych pytań) odpowiednich służb, że po rządowym budynku regularnie kręci się Odmieniec? Nawet, jeżeli się już więcej nie spotkacie, PŚ nadal jest na wolności – a więc zgodnie z propagandową logiką, może „zarazić” liczne nieleczone dziewczęta i zastosować wobec nich równie niecne sztuczki, co wobec ciebie. Co powiesz zatem na mały donosik, którego naturalną konsekwencją byłaby przeprowadzka do Krypt? Zapewniam, że wszyscy na tym blogu w pełni poparliby twą obywatelską postawę.

Kolacja przeciąga się grubo po godzinie policyjnej. Gdy Carol pomaga mi posprzątać ze stołu, jest prawie jedenasta, a Rachel i jej mąż nawet nie zbierają się do wyjścia. To kolejna rzecz, której nie mogę się doczekać – za trzydzieści sześć dni nie będę się już musiała przejmować godziną policyjną.
Po kolacji wujek i David wychodzą na ganek. David przyniósł dwa cygara – tanie, bo tanie, ale jednak – i zapach dymu, słodki, korzenny i nieco oleisty, wpływa przez okna, zlewając się z ich głosami, i wypełnia dom błękitną mgiełką. Rachel i Carol zostają w jadalni, pijąc lurowatą kawę, która ma bury kolor starych pomyj.

Jedzą, piją, lulki palą – a to wszystko po godzinie policyjnej, można zatem założyć, że wizyta trwa już ładnych kilka godzin, ergo: dłużej, niż by tego wymagały sama grzeczność i konwenanse, ergo: spotkania towarzyskie muszą mieć jednak jakąś wartość w Oliverversum i być czymś więcej, niż męczącym punktem do odhaczenia na liście zadań. Dlaczego zatem Lena i Hana nieustannie zachowują się, jakby remedium było jednoznaczne ze śmiercią wszelakich towarzyskich interakcji i nawet nie próbują zaaranżować jakiegoś spotkania po zabiegu by sprawdzić, czy ich znajomość mogłaby jednak nadal trwać, tyle że w zmienionej formie?

Z góry dochodzi mnie szybki tupot. To Jenny jak zwykle dokucza Grace, dopóki jej się to nie znudzi, a potem położy się do łóżka, zła jak osa, pozwalając, by nuda i monotonia kolejnego dnia ukołysały ją do snu.

Oliver, zmiłuj się, Celeste czy Josie miały przynajmniej te – naście lat. Naprawdę musisz kreować na Scary Sue dziewięcioletnie dziecko?

Carol przygotowała na ten wieczór zupę (marchewkową, gorącą, którą wszyscy przełykaliśmy zlani potem), duszoną wołowinę w czosnku i przywiędłe szparagi, prawdopodobnie wygrzebane z samego dna kosza na warzywa, a do tego podała kilka czerstwych ciastek.

A, właśnie. Kolejna rzecz. Status materialny Tiddle'ów.

Kochani, pamiętacie, ile razy wyśmiewaliśmy się z „biedy” panującej w domostwie Singerów? Pamiętacie te dramatyczne wzmianki o kiszkach skręcających się z głodu, połączone z opisami wcinania kurczaka i popcornu? W „Delirium” sytuacja jest problematyczna w drugą stronę. Oliver bardzo często sygnalizuje, że rodzinie Leny się nie przelewa, zarzuca nas podobnymi cytatami, świadczącymi o ich ciężkiej sytuacji majątkowej... a wszystko to kompletnie wyprane z emocji. Lena regularnie informuje czytelników, że nie mogą pozwolić sobie na luksusy w stylu auta czy klimatyzacji, ba: nie jest różowo nawet w kwestii jedzenia...Po czym gładko przechodzi do innych wątków, w ogóle nie pochylając się nad tematem.

Autorko: bieda i głód to dosyć istotne kwestie. Jeżeli Carol i spółka nie mogą pozwolić sobie na więcej, niż czerstwe ciastka i przywiędłe warzywa (i to na proszonej kolacji!), to najprawdopodobniej mają potężny finansowy problem. Samo w sobie nie byłoby to niczym złym, wręcz przeciwnie – ostatecznie są rodziną z niechlubną przeszłością w dystopicznym świecie, można by się spodziewać, że władza nie będzie rozpieszczać takich ludzi – ale... Co ty na to, żeby poświęcić temu tematowi nieco więcej uwagi? Weźmy chociażby niedawny wybór narzeczonego przez Lenę – dziewczyna w ogóle nie powinna mieć okazji zastanowić nad ewentualnymi zaletami kandydatów, bo ciotka powinna była zarekwirować jej formularz w tym samym momencie, gdy wpadł on do skrzynki i poustawiać delikwentów tylko i li pod względem rubryczki „przewidywane zarobki”, mając na uwadze dobro siostrzenicy – a cóż może być większym dobrem od pełnego brzucha i nieprzeciekającego dachu?

No i ostatnia rzecz: wuj Leny prowadzi sklep. Zakładając nawet, że nie stać ich na sprzedawane przez siebie produkty - jeżeli rodzina dziewczyny jest w tak ciężkiej materialnej sytuacji, to czy naprawdę nigdy nie kusiło ich, by zwędzić bodaj paczkę orzeszków? A mimo to nigdy nie słyszymy niczego podobnego: Lena rozprawia w książce obojętnie o rozstawianiu towaru na półkach i zapasach w magazynie, ani przez chwilę nie skupiając się na fakcie, że sporą część owego towaru stanowi świeże, dobre jedzenie.

Carol wreszcie przypomina sobie, by zapytać o dzieci Rachel, a ta rozwodzi się nad ich dokonaniami, jak gdyby recytowała listę, którą niedawno, nie bez trudu, wykuła na pamięć – Sara już czyta, a Andrew powiedział swoje pierwsze słowo, choć ma dopiero trzynaście miesięcy.

To zaledwie dwa osiągnięcia. Zombie czy nie zombie, nie sądzę, by zapamiętanie owych faktów zajęło jej wiele czasu. No i w zasadzie dlaczego miałaby cokolwiek „kuć”? Z chęcią czy bez chęci, Rachel jest zobligowana przez ustrój do dbania o swoje potomstwo i zapewne sama nauczyła dzieci czytać/mówić, więc teraz po prostu dzieli się z rodziną wspomnieniami z ostatnich tygodni.

Aż tu wtem!

Ogłaszam stan wyjątkowy. Trwa obława na wrogów państwa. Proszę wykonywać wszystkie polecenia i nie stawiać oporu...
Głos huczący na zewnątrz budzi mnie z odrętwienia. Rachel i Carol natychmiast przerywają rozmowę i nasłuchują. Nie słyszę też Davida ani wujka Williama. Nawet Jenny i Grace przestały szaleć na górze. Z ulicy dochodzi przerywany szum, tupot setek ciężkich butów idących w jednym rytmie i ten okropny głos wzmocniony przez megafon:
Ogłaszam stan wyjątkowy. Trwa obława na wrogów państwa. Proszę przygotować dokumenty...

Oho, to najwyraźniej jeden z tych rozdziałów, w którym Oliver postanawia sportretować mroczną stronę życia w dystopicznym państwie. No cóż, zobaczmy, jak też jej pójdzie.

Obława. Moje myśli natychmiast biegną ku Hanie, ku tamtej imprezie. W głowie zaczyna mi się kręcić i muszę się przytrzymać blatu.
Dosyć wcześnie jak na obławę. – Słyszę spokojny głos Carol z jadalni. – Ostatnia była kilka miesięcy temu, o ile dobrze kojarzę.

Połączmy fakty.

a) Akcja odbywa się w nietypowym terminie.

b) Dziś wieczorem odbywa się wielka, nielegalna biba.

A + b = ?

Osiemnastego lutego – mówi Rachel. – Pamiętam dokładnie. David i ja musieliśmy wyjść z dziećmi na zewnątrz. Były wtedy jakieś problemy z SWD. Staliśmy na śniegu przez pół godziny, zanim nas sprawdzili. Potem Andrew przez dwa tygodnie chorował na zapalenie płuc. – Opowiada tę historię, jak gdyby chodziło o jakieś drobne problemy w pralni samoobsługowej, na przykład o zgubioną skarpetkę.

A to dziwne, bo moim zdaniem powinna ją raczej opowiadać z lekką pretensją w głosie, jak przystało na osobę, która z powodu niekompetencji władz musi marnować dodatkowy czas i zasoby na opiekę nad nielubianym przez siebie bachorem. Autorko, ponownie: wyeliminowanie wszystkich pozytywnych emocji przy jednoczesnym pozostawieniu tych powszechnie klasyfikowanych jako negatywne naprawdę nie zaowocuje stworzeniem istoty o beztroskim i obojętnym podejściu do rzeczywistości.

To było tak dawno temu? – Carol wzrusza ramionami i upija łyk kawy.

No...jak sama wcześniej powiedziałaś, kilka miesięcy temu. Z której strony by nie spojrzeć, obliczenia się zgadzają.

Głosy, tupot, szum krótkofalówek – słychać je coraz bliżej.

Innymi słowy pani Jadzia i spółka z daleka ogłaszają swoje przybycie, pozbywając się tym samym jednego z większych asów w rękawie – elementu zaskoczenia...

Oddziały kontrolne poruszają się jak jeden mąż, od domu do domu

...ich członkowie wierzą bowiem w zasady fair play i nie zamierzają oszukiwać podejrzanych, po cichu otaczając ich domy ze wszystkich stron i tym samym odcinając im możliwe drogi ucieczki.

czasem sprawdzają każdy dom na wybranej ulicy, czasem omijają całe przecznice, a czasem wchodzą do co drugiego. Nie ma reguły. Albo przynajmniej nie powinno być. W każdym razie niektóre domy są sprawdzane częściej niż inne.

Skoro jedne domy są sprawdzane częściej od innych to tak, najwyraźniej istnieje jakaś reguła. Zaryzykuję nawet hipotezę, że częstotliwość odwiedzin pani Jadzi jest wprost zależna od ilości rządowych dokumentów z pieczątką „Niepożądany” poświęconych danemu obywatelowi.

Nawet jeśli nie jest się na liście podejrzanych, można skończyć na mrozie, tak jak Rachel i jej mąż, podczas gdy porządkowi i policja będą sprawdzali twoją tożsamość.

…Rachel nie jest na liście podejrzanych?

Słowo daję, ten rząd sam się prosi o to, by ktoś go obalił.

Albo, co gorsza, wpadną do twojego domu, zaczną rozwalać ściany i szukać śladów podejrzanej działalności. Prawa własności są na tę noc zawieszone. Właściwie większość praw nie działa w noc obławy. Wszyscy słyszeli przerażające opowieści: o ciężarnej kobiecie rozebranej do naga i sprawdzanej na oczach wszystkich, o ludziach wtrącanych do więzienia na dwa lub trzy lata za samo spojrzenie na policjanta w niewłaściwy sposób lub za próbę zablokowania wejścia porządkowym do jakiegoś pomieszczenia.

Innymi słowy, bojówki pani Jadzi to nie przelewki, powiedz o jedno słowo za dużo, a kończysz w mamrze.

… No, chyba że jesteś byłą nosicielką ADN, córką samobójczyni – jednostki odpornej na remedium i osobą spokrewnioną przez kuzynkę z buntownikiem i zbiegiem, wtedy co najwyżej będziesz musiała zakupić potomkowi antybiotyk.

Ogłaszam stan wyjątkowy. Trwa obława na wrogów państwa. Jeśli poprosi się was o wyjście przed dom, upewnijcie się, że macie z sobą wszystkie dokumenty, w tym dowody dzieci powyżej sześciu miesięcy. Każdy, kto będzie stawiał opór, zostanie zatrzymany i zabrany na przesłuchanie. Każdy, kto się ociąga, będzie oskarżony o utrudnianie pracy służbom porządkowym...
Na końcu ulicy. A potem kilka domów od nas... dwa domy od nas... Nie. Dom obok. Słyszę ujadanie psa sąsiadów, a potem przepraszający głos pana Richardsona. Znowu szczekanie, a potem ktoś (porządkowy?) mruczy coś pod nosem i słyszę jakiś łomot. Po nim zaś skowyt oraz inny głos: „Nie musiałeś zabijać bydlaka”. I odpowiedź: „Bo co? Pewnie i tak miał pchły”.

Hej, kochani! Pamiętacie, jak mówiłam, że mam dowód na to, że serum niszczy tylko tulisiowe uczucia i odruchy?

To właśnie ten dowód.

Policjant zabił psa wyłącznie z dwóch powodów: ponieważ mógł i dlatego, że ten go zirytował. Jeżeli coś cię wkurza, ale nie jesteś w stanie znaleźć ukojenia – co robisz? Wyładowujesz ową złość. A jeśli w dodatku nie jesteś w stanie czuć współczucia, żalu ani wyrzutów sumienia w związku ze swoimi czynami...?

Witamy w Oliverversum – świecie, w którym przypadkowe zwierzęta są jedynymi ofiarami wyłącznie dlatego, że powieść o obywatelach mordujących się nawzajem pod wpływem złego humoru najwyraźniej za bardzo utrudniałaby płynność naczelnego wątku Tru Loff.

Na chwilę następuje cisza: od czasu do czasu słychać jedynie szum krótkofalówek, szmer przekładanych papierów, ktoś podaje do telefonu numery identyfikacyjne. A potem:
Wszystko w porządku. Jest pan w rejestrze.

A tak właściwie to czego dotyczy owa kontrola? Bojówki ścigają „wrogów państwa”. Co właściwie oznacza ten termin? Buntowników? Oni raczej nie będą siedzieć w papuciach przed telewizorem. Odmieńców? Takoż. Osoby łamiące zasady? One tak czy siak będą figurować w rejestrze, a wasze głośne tupanie ostrzegło ich przed niebezpieczeństwem i pozwoliło zawczasu schować magnetofon i zdjęcie ukochanej babci. Więc... na co w sumie liczycie?

Szczęśliwie patrol mija dom naszej bohaterki.

Filiżanka Carol powraca ze szczękiem na spodek.
To głupie, prawda? – mówi z wymuszonym śmiechem. – Nawet jeśli człowiek nie ma nic na sumieniu, i tak się denerwuje.

Carol. Ropuszko. Jesteś teściową wroga systemu, siostrą wybryku natury i ciotką byłej zarażonej. Twoje obywatelskie sumienie z definicji jest dalekie od kryształowego, choćbyś nawet polerowała portret Małego Brata trzy razy na dzień.

Nie potrafię się rozluźnić, nie potrafię się uspokoić, nawet gdy tupot kroków cichnie, a głos z megafonu staje się coraz bardziej niewyraźny, a wreszcie zupełnie niezrozumiały. Cały czas mam przed oczami oddziały nalotowe – czasami jednej nocy jest ich pięćdziesiąt – które kręcą się po Portland niczym rój owadów, otaczają miasto jak woda spływająca kaskadą do wiru, porywając za sobą każdego, kto stanie na ich drodze, i oskarżając o złe zachowanie lub nieposłuszeństwo nawet tych ludzi, którym nic nie można zarzucić.

Primo: może ich być nawet i sto pięćdziesiąt, co za różnica, skoro maszerują grzecznie parami i zawczasu kulturalnie anonsują swoje przybycie, a z "otaczaniem" też nie idzie im najlepiej.

Secundo: W sumie nie bardzo wiem, czego się tak boisz – jak widzieliśmy na załączonym obrazku, jeśli tylko nie pokażesz bojówkom wywalonego języka, to nawet wątpliwy status twojej rodziny nie jest w stanie ściągnąć na ciebie większego ryzyka.

Lena zaczyna niepokoić się o Hanę. Pociesza się myślą, że przyjaciółka mogła nadal szykować się do imprezy, gdy zaczęła się akcja, w związku z czym istnieje szansa, że siedzi teraz bezpiecznie w domu.

Ale Angelica Marston i wszyscy inni... Ci, którzy chcieli tylko posłuchać muzyki... Myślę o tym, co powiedział Alex tamtego wieczoru, kiedy wpadłam na niego w Roaring Brook Farms: przyszedłem posłuchać muzyki, jak wszyscy inni.

A Plastikowa Simorośl, jak mieliśmy już okazję przekonać się na własnej skórze, nigdy nie skalała swych usteczek kłamstwem (wszyscy dobrze wiemy, że poszedł tam tylko dlatego, iż autorka szepnęła mu na uszko, że na potańcówce znajdzie swój ulubiony obiekt do stalkingu).

Próbuję przegnać z umysłu ten obraz i powtarzam sobie, że to nie mój problem. Powinnam się wręcz cieszyć, jeśli wszyscy zostaną nakryci i trafią za kratki. To, co robią, jest niebezpieczne nie tylko dla nich, ale i dla nas wszystkich: to właśnie tak wylęga się choroba.

Jeżeli na tej imprezie bawi się PŚ, to masz moje pełne poparcie w tej kwestii.

Jednak coś głęboko we mnie ukryte, ta uparta część, która powiedziała „szary” podczas pierwszej ewaluacji, nie daje mi spokoju. No i co z tego? – mówi. Chcieli po prostu posłuchać muzyki. Prawdziwej muzyki – nie nijakich piosneczek, grywanych podczas koncertów Lata z Muzyką, z nudnym rytmem i pogodną, radosną melodią.

Oliver? Te „nijakie pioseneczki” to jedyna muzyka, którą zna Lena – zakazane melodie usłyszała po raz pierwszy u Hany i określiła je mianem łomotu. Owszem, poszczególne utwory na koncercie mogły jej się spodobać, ale jak dla mnie to nadal troszkę za mało, by zacząć z taką pogardą wypowiadać się o czymś, co de facto stanowi jedyną znaną jej kulturę (i z którą to kulturą nie miała do tej pory w „Delirium” najmniejszego problemu).

Przypominają mi się jeszcze inne słowa Aleksa: nikt tu nikomu nie robi krzywdy.

I znów: wybrałaś sobie, cukiereczku, wprost idealnego przewodnika duchowego.

Poza tym zawsze istnieje prawdopodobieństwo, że akurat dziś Hana się nie spóźniła i bawi się tam w błogiej nieświadomości, że obława zaciska krąg wokół niej. Muszę mocno zamknąć oczy, aby uwolnić się od wizji, jak spadają na nią dziesiątki ciosów. Jeśli nie wrzucą jej do więzienia, to od razu zaciągną do laboratorium i poddadzą zabiegowi jeszcze przed świtem, nie zważając na związane z tym ryzyko.

Tak, Oliver, ryzyko wynoszące mniej więcej czterdzieści dób. Albowiem jak wszyscy doskonale wiemy, równo w dzień osiemnastych urodzin w ludzkim mózgu rozlega się głośne „Ping!”, a człowiek zmienia się z niedojrzałego nastolatka w pełni ukształtowanego, dorosłego obywatela.

Jakimś cudem mimo gonitwy myśli i szaleńczego wirowania kuchni udaje mi się umyć wszystkie naczynia. A także podjąć decyzję.
Muszę tam iść. Muszę ją ostrzec. Muszę ostrzec ich wszystkich.

* wzdycha ciężko *

Słuchajcie, to nie tak, że nie doceniam poświęcenia i odwagi Leny. To naprawdę miłe uczucie: mieć do czynienia z protagonistką, dla której bezpieczeństwo bliskich jest priorytetem. Ale na litość, Leno – czy naprawdę ani przez chwilę nie przeszło ci przez myśl, że niespodziewana akcja bojówek akurat w dniu, gdy za miastem odbywa się nielegalna potańcówka może oznaczać, że ktoś dał władzom cynk, co planuje lokalna młodzież – i że teren imprezy był pierwszym i nadrzędnym celem mundurowych?

Żeby nie było – nie twierdzę, iż ów fakt powinien odwieść Lenę od jej zamiarów. Jej decyzja jest jak najbardziej ok zarówno pod względem kreowania postaci (bohaterka postępuje nierozważnie, ale ze szlachetnych pobudek) jak i fabularnym (bo ostatecznie protagonista musi zostać wplątany, często wbrew swoim chęciom, w najróżniejsze kłopoty). Przeszkadza mi jedynie fakt, że w monologu wewnętrznym Leny ani przez moment nie pojawia się najbardziej logiczny z wniosków – może być już o wiele za późno na jakikolwiek ratunek. Jasne, dziewczyna może chcieć zaryzykować mimo wszystko, ale miło by było, gdyby podobne obawy („co, jeśli udam się tam nadaremno?”) w ogóle ją nawiedziły.

Zanim Rachel i David wyszli i wszyscy trafili do łóżek, zrobiła się północ. Każda mijająca sekunda zdaje się męczarnią. Mogę jedynie mieć nadzieję, że sprawdzanie domów na półwyspie potrwa dłużej niż zwykle i minie trochę czasu, nim patrole dotrą do Deering Highlands. Zresztą może postanowili pominąć tamten teren. Jeżeli wziąć pod uwagę to, że większość tamtejszych domów jest pusta, zawsze istnieje taka możliwość. Ponieważ jednak Deering Highlands było wylęgarnią ruchu oporu, wydaje się to mało prawdopodobne.

Leno. Pomyśl. Zastanów się.

Nagła kontrola, w – jak stwierdziła twoja ciotka – dosyć niespodziewanym terminie. Wielka, „tajna”, nielegalna impreza dla młodzieży w ten sam dzień.

1 + 1 = ?

Lena szykuje się na akcję, ubierając się w czarne ciuchy (czapka w zestawie, pomimo upału), po czym próbuje się wymknąć z sypialni... Aż tu wtem!

(…) słyszę za sobą cichy jęk, coś jak miauczenie kota. Odwracam się. Grace siedzi na łóżku i patrzy na mnie. Przez chwilę po prostu spoglądamy na siebie. Jeśli Grace wyjdzie z łóżka albo narobi hałasu, na pewno obudzi Jenny, a wtedy jestem skończona, ugotowana, załatwiona na amen. Zastanawiam się, co mogłabym powiedzieć, żeby ją uspokoić, próbuję wymyślić jakieś kłamstwo, ale wtedy zdarza się cud: Grace po prostu kładzie się z powrotem do łóżka i zamyka oczy. I chociaż jest bardzo ciemno, mogłabym przysiąc, że na jej twarzy błąka się delikatny uśmiech.

Innymi słowy, Grace jest Tą Dobrą w domostwie Tiddle'ów. Cóż, nie mogę powiedzieć, abym była zaskoczona: Jenny została przypisana rola Tej Złej (biedne dziecko), a wuj, ciotka i siostra są strasznie upierdliwi z tym ich całym dbaniem o bezpieczeństwo, wykształcenie i dobrą partię dla Leny.

Lena wychodzi na ulicę, całkowicie pustą i cichą z racji niedawnej rządowej kontroli.

Obok mnie przelatuje zabłąkany kawałek czerwonego papieru, niesiony wiatrem jak kępy trawy na starych westernach. Rozpoznaję w nim ogłoszenie stanu wyjątkowego, obwieszczenie pełne niemożliwych do wymówienia słów legitymizujących tymczasowe zawieszenie praw obywatelskich.

...Jakie znów ogłoszenie? Dopiero co twierdziłaś, że cały myk z wizytą pani Jadzi polega na tym, że jest niespodziewana niczym hiszpańska inkwizycja!

I jakież to słowa z rządowej ulotki mogą być „niemożliwe do wymówienia” dla urodzonej w tym kraju nastolatki?

(…) z wiatrem dolatuje mnie odległy stukot ciężkich butów i przeciągłe zawodzenie, jakby ktoś płakał. Dźwięki te są tak ciche, że można by je niemal pomylić z szumem oceanu i wyciem wiatru. Niemal. Patrole przesunęły się dalej.

Cóż, skoro nadal słyszysz tupot butów, to ośmielę się zaryzykować stwierdzenie, że jednak nie są wystarczająco daleko, aby można było odtrąbić: „niebezpieczeństwo minęło”. Poza tym...Czy nie twierdziłaś jeszcze przed chwilą, że miasto nawiedza tej nocy tysiąc tajnych oddziałów? W takim układzie ominięcie jednego patrolu nie powinno być dla ciebie żadnym sukcesem, skoro zgodnie z tą logiką tuż za rogiem powinno czaić się pięć innych.

Kieruję się szybko w stronę Deering Highlands. Boję się wziąć rower, plakietka odblaskowa na kołach mogłaby przyciągnąć uwagę.

Z jednej strony – całkiem logiczne rozumowanie, z drugiej – jeżeli Lena zamierza tam pobiec (nawet biorąc pod uwagę jej kondycję), to czy nie oznacza to, że impreza odbywa się na tyle blisko, by krążące po okolicy patrole tak czy siak musiały o nią zahaczyć?

Przechodząc obok domu sąsiadów, Lena natrafia na coś, co na pierwszy rzut oka przypomina worek na śmieci; okazuje się, że to wspomniany wcześniej pies sąsiadów. Porządkowy nie zabił zwierzęcia, ale śmiertelnie je ranił, Riley kona więc w męczarniach.

Riley spogląda na mnie niemal jak człowiek, z taką żałością i takim wyrzutem, jakby chciał rzec: „ty mi to zrobiłaś”. Czuję wzbierającą falę mdłości. Mam ochotę przyklęknąć i wziąć go w ramiona albo ścierać z niego krew własnym ubraniem. Jednak jestem jak sparaliżowana. Nie mogę się ruszyć. Wtedy całym jego ciałem wstrząsają drgawki, a potem pies nieruchomieje.
Paraliż ustępuje natychmiast. Cofam się chwiejnym krokiem, czując nagły przypływ goryczy i nienawiści. Zataczam się jak wtedy, kiedy upiłyśmy się z Haną, zupełnie tracąc kontrolę nad ciałem. Gniew i obrzydzenie przepełniają mnie tak bardzo, że aż chce mi się krzyczeć.
(…)
Z zaskoczeniem stwierdzam, że łzy cisną mi się do oczu. Ocieram je wierzchem dłoni. A gdy wyruszam w stronę Deering Highlands, powtarzam w myślach tylko jedno słowo: przepraszam, przepraszam, przepraszam.

Wiecie co? Mam dylemat.

Z jednej strony, akapity takie jak ten pozwalają nam zrozumieć, dlaczego bohaterka w pewnym momencie przeżywa wewnętrzną przemianę i przestaje sympatyzować z opresyjnym reżimem; w dodatku uczucia Leny i cały scenariusz do nich prowadzący są opisane całkiem przekonująco. Z drugiej jednak, ów wątek nieuchronnie prowadzi do pytań. Dlaczego dopiero postrzelenie Rileya tak podziałało na Lenę? Niemożliwym jest, by nigdy wcześniej nie była świadkiem rządowej przemocy; jej własną matkę i siostrę zaciągnięto na zabieg siłą. Czy zatem do tej pory okrucieństwo w otoczeniu dziewczyny ograniczało się wyłącznie do „wadliwych” ludzi, w związku z czym wstrząsnął nią akt bezsensownego zabójstwa niewinnej istoty? A jeśli tak – czy owo zachowanie porządkowego było odstępstwem od reguły? Czy w Oliverversum przemoc jest ostrożnie dawkowana i nie można ot, tak postrzelić sobie przypadkowego psa? Jeśli tak, facet powinien ponieść jakąś karę. Jeśli nie – Lena powinna natknąć się na podobny obrazek dużo wcześniejszej. Czy miał tu znaczenie fakt, że zwierzątko było jej znane?

Oliver, to bardzo fajnie, że chcesz ukazać rozwój swojej pacynki. Ale jeśli osadzasz całą akcję w dystopicznym krajobrazie, dobrze byłoby wyjaśnić czytelnikowi, dlaczego w świecie, w którym nie ma miejsca na ciepło i dobroć akurat ten, konkretny incydent sprawia, że bohaterowi spadają z nosa różowe okulary. W obecnej sytuacji gniew Leny można by wytłumaczyć na wiele różnych sposobów i miło byłoby się dowiedzieć, co konkretnie w wydarzeniach owej nocy (sam akt postrzelenia niewinnego zwierzęcia? To, że sprawca nie poniesie żadnej kary? Fakt, że Lena znała psa sąsiadów?) budzi w niej wściekłość. Świat, w którym nie ma miłości, a uczucia i empatia są zakazane to nie nasz świat – motywacje zasiedlających go ludzi nie powinny zatem rozumieć się same przez się, ale raczej wynikać z konkretnych zasad rządzących tamtejszym społeczeństwem. Obrzydzenie i poczucie winy na widok konającego powoli zwierzątka u  Leny – współczesnej nastolatki mieszkającej w rzeczywistym USA a obrzydzenie i poczucie winy u Leny – dziewczyny od urodzenia wychowywanej w dystopicznym kraju, w którym współczucie i miłosierdzie nie mają racji bytu, to dwie zupełnie różne rzeczy.

Obławy mają jedną dobrą stronę: są głośne. Muszę tylko przystawać co jakiś czas i nasłuchiwać kroków, szumu krótkofalówek i megafonów. Staram się kluczyć, wybierać boczne uliczki, które zostały ominięte albo już były skontrolowane.

Wiecie co? Chyba wiem już, na czym polega mój generalny problem z tym rozdziałem.

Za SJP:

„obława:

1.«polowanie z nagonką na dzikie zwierzęta; też: ludzie wchodzący w skład tej nagonki»
2.«akcja polegająca na obstawieniu terenu w celu zatrzymania kogoś; też: ludzie biorący udział w tej akcji»”

Mam pewne wątpliwości, czy to, co uskuteczniają bojówki pani Jadzi oby na pewno podpada pod ów termin. Porządkowi nie otaczają konkretnego terenu, nie blokują dróg dojazdowych, nie szukają nawet konkretnych jednostek do zaaresztowania (Lena mówi wprost, że można wpaść dopiero podczas kontroli) – oni po prostu... chodzą sobie po wybranych uliczkach w sąsiedztwie, pukając do przypadkowych drzwi, po czym odhaczają w kajeciku, czy dany delikwent siedzi grzecznie w domku i ruszają dalej. 
A w takim układzie robienie hałasu to naprawdę najgorszy z możliwych pomysłów; ostrzeganie potencjalnych przestępców, że nadchodzi się by zobaczyć, czy nie psocą raczej nie pomoże im wyłapaniu wywrotowców.

Ślady przejścia patroli są wszędzie: przewrócone kosze i kontenery, śmieci wysypane na ulicę, sterty starych paragonów, podarte listy, gnijące warzywa, jakieś cuchnące obrzydlistwo – wolę nie wiedzieć, co to jest – i czerwone obwieszczenia pokrywające wszystko jak warstwa kurzu.

Co, na litość, robią tam rządowe plakaty? Czyżby w akcji poza przesłuchującą obywateli panią Jadzią i przetrząsającą kosze na śmieci w poszukiwaniu antypaństwowych elementów panią Gienią brał też udział pan Władek, który podąża przed całym orszakiem, zawczasu rozlepiając na słupach ogłoszeniowych stosowne ostrzeżenia dla ludu?

Podeszwy mam śliskie od stąpania po tym, a w niektórych miejscach muszę wyciągać ręce na boki jak linoskoczek, żeby utrzymać równowagę.

Z dotychczasowych opisów wynikało, że akcje polegają na sprawdzeniu liczby domowników, ich dokumentów i ewentualnej rewizji domu. Co takiego wyprawiały tutejsze bojówki, że ulice przed domami mieszkalnymi są pokryte rozlicznymi maziami niewiadomego pochodzenia?

Mijam kilka domów oznaczonych wielkim znakiem „X”, czarną farbą chlapniętą po ścianach, w których okna zieją ciemnością jak rana. Serce podchodzi mi do gardła. Ich mieszkańców uznano za wichrzycieli lub wrogów państwowych.

Cóż, jeśli ktoś daje się złapać na antyrządowych zabawach oddziałom, które ogłaszają swe nadejście dwadzieścia minut naprzód, to powiedziałabym, że zasługuje na wycieczkę do Krypt nie tyle z powodu swego nastawienia do władz, co przejmującej głupoty.

Gdy wychodzę na Forest Avenue, w tym samym czasie z drugiej strony skręca w nią grupa porządkowych.

Jakaś wyjątkowo niekulturalna banda, mogliby chociaż zawczasu zawołać: „Hop hop, już jesteśmy!”, skoro nie stać ich na głośniki.

Szybko się cofam, przywieram płasko do ściany sklepu, a potem powoli wracam w kierunku, z którego przyszłam. Możliwość, że którykolwiek z porządkowych mnie zauważył, jest niewielka – dzieliła nas cała długość ulicy, a do tego jest ciemno choć oko wykol – ale mimo to moje serce długo nie może wrócić do normalnego rytmu.

Ach, zatem latarek też ni mają. Naprawdę, jakim cudem ktokolwiek daje się złapać podczas tych nalotów?

Czuję się, jak gdybym grała w jakąś skomplikowaną grę wideo albo próbowała rozwiązać bardzo trudne zadanie matematyczne: jedna dziewczyna próbuje uniknąć czterdziestu patroli złożonych z piętnastu–dwudziestu osób, rozlokowanych w promieniu jedenastu kilometrów. Jeśli musi pokonać 3,4 kilometra przez centrum miasta, jakie jest prawdopodobieństwo, że obudzi się jutro w więziennej celi? Można zaokrąglić liczbę pi do dwóch miejsc po przecinku.

Przykro mi, zawsze byłam cienka z matmy. Kochani czytelnicy, pomożecie?

Przed wykryciem gniazda ruchu oporu Deering Highlands było jednym z przyjemniejszych obszarów Portland. (…) Wprawdzie niektóre domy wciąż są zamieszkiwane przez biedaków, którzy nie mogą sobie pozwolić na przeprowadzenie się gdzie indziej albo nie dostali pozwolenia na nowe osadnictwo, ale większość okolicy opustoszała całkowicie. Nikt nie chciał tu zostać. Nikt nie chciał być kojarzony z ruchem oporu.

Cóż, jeżeli tamtejsze domy są uniwersalnie kojarzone z ruchem oporu, to obawiam się, że koczujący w nich żebracy miast błogosławieństwa lokalnej administracji otrzymaliby raczej alternatywne schronienie w postaci Krypt. Oliver, proszę cię, nie idź w ślady Cass i nie twórz dzielnic przeznaczonych specjalnie dla wykolejeńców (ktoś jeszcze pamięta buntowników z Północy, radośnie żyjących sobie w opuszczonym mieście?), które to dzielnice z niewiadomych przyczyn są kompletnie ignorowane przez dystopiczne władze.

Najdziwniejszą rzeczą w Deering Highlands jest to, w jakim popłochu je opuszczono. Wciąż można tu zobaczyć rdzewiejące w trawie zabawki i samochody zaparkowane na podjazdach, chociaż większość z nich została rozebrana i ogołocona z drogocennych części i wyglądają teraz niczym szkielety wyżarte przez gigantyczne myszołowy.

Rozumiem, że biedacy koczujący w okolicznych domach nie wpadli na to, by pozbierać i wykorzystać owe dobra?

Wiele osób mówi, że to miejsce przynosi pecha, tak samo jak niewstrzymywanie oddechu podczas przechodzenia przez cmentarz. Ale dziś, kiedy tu wreszcie docieram, mam ochotę tańczyć z radości. Wszystko jest ciemne, ciche i spokojne: ani jednego obwieszczenia o obławie w zasięgu wzroku, ani szmeru rozmowy czy odgłosu ciężkich butów na chodniku.

Oho, wygląda na to, że panu Władkowi skończył się klej.

Patrole jeszcze tu nie dotarły. Może wcale nie dotrą.

A może, no wiesz, już dawno tędy przeszły? Po czym niby miałabyś to poznać? Skoro owi biedacy w okolicznych domach z niewiadomego powodu są pozostawiani w spokoju przez władze, nie bardzo byłoby komu malować te wielkie iksy na drzwiach.

Lena puszcza się biegiem, kilka razy gubi się w labiryncie uliczek, aż w końcu dociera do celu.

Obok podjazdu stoi stara przekrzywiona skrzynka na listy. Wciąż widnieje na niej wyblakły czarny znak „X”. Tanglewild Lane 42. Od razu widać, dlaczego wybrali ten dom na imprezę. Usytuowany jest raczej z dala od drogi i otoczony ze wszystkich stron drzewami tak gęstymi, że od razu przywodzą mi na myśl ciemne, szemrzące lasy na granicy. Droga od bramy ku drzwiom przyprawia mnie o żywsze bicie serca. Nie odrywam oczu od bladego światła, które powoli staje się jaśniejsze i bardziej rozległe, aż wreszcie rozdziela się na dwa okna okryte jakimś materiałem, co być może ma ukrywać fakt, że w środku są ludzie. Jeśli tak, to nieskutecznie. Widzę przesuwające się w środku cienie. Muzyka jest bardzo cicha. Słychać ją dopiero na ganku – słabe, przytłumione dźwięki, wibrowanie, które zdaje się wydobywać spod podłogi. Tu musi być piwnica.

No cóż.

A swoją drogą – co, gdyby okoliczna biedota postanowiła donieść władzom o odbywającej się w sąsiedztwie bibie w zamian za poprawę warunków życiowych? Jak widać, kamuflaż jest średnio skuteczny; czy w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby podkablować imprezowiczów? Koncertowa stodoła przynajmniej znajdowała się na odludziu.

Lenę nagle nawiedza nieprzyjemna myśl; na dobrą sprawę nie ma pojęcia, jak ostrzec balujących przed niebezpieczeństwem. Jeżeli po prostu wpadnie i zacznie krzyczeć, że trwa obława, wywoła masową histerię, a wtedy ucieczka przed krążącymi w okolicy oddziałami stanie się niemożliwa.

Na pewno ktoś coś usłyszy, porządkowi się zorientują i będzie po nas. Poprawiam się w myślach: będzie po nich. Nie jestem taka jak ci po drugiej stronie drzwi. Nie jestem jedną z nich.

Cóż, po którejkolwiek bądź stronie nie znajdowałoby się twoje serce, obecnie przebywasz na terenie, na którym odbywa się nielegalna impreza, obawiam się zatem, że w razie wpadki pani Jadzia i spółka wrzucą cię do wora z napisem „buntownicy” razem z resztą towarzystwa.

A potem przypomina mi się Riley wstrząsany drgawkami i jego wiotczejące ciało. Nie jestem też jak ci, którzy to zrobili, ani ci, którzy patrzyli na to obojętnie. Nawet Richardsonowie nie trudzili się, by go uratować – swojego własnego psa. Nawet go nie przykryli, gdy dogorywał. Ja nigdy bym tak nie postąpiła. Nigdy, przenigdy. Nawet po milionie zabiegów. Przecież on wciąż żył. Jego serce biło, krew krążyła, a oni zostawili go jak śmiecia. Oni. Ja. My. Oni. Słowa odbijają się echem w mojej głowie.

I znów, Oliver – cały ten wątek zagrałby dużo lepiej, gdybyś od początku nie plątała się w zeznaniach dotyczących serum i tego, jak właściwie wygląda życie w świecie rządzonym przez remedium. Czy okrucieństwo wobec zwierząt jest tu czymś niespotykanym? Dlaczego Lenę tak szokuje fakt, że właściciele Rileya nie przejęli się jego losem, skoro jej własna siostra miała w nosie chorobę swojego dziecka? Gdzie przebiega granica między tym, co akceptowalne, a tym, co barbarzyńskie w świecie wypranym z empatii? Jeżeli chcesz, abyśmy przejęli się moralnym przebudzeniem bohaterki, pokaż nam wpierw, jaki jest ciężar emocjonalny epizodu, który nią wstrząsnął w relacji do norm obowiązujących w społeczeństwie.

Lena wchodzi do domu; gra muzyka, jest duszno, w powietrzu wisi papierosowy dym, nastolatki miziają się ze sobą.

Tuż przede mną, stoi odwrócona tyłem dziewczyna i blokuje mi przejście. Kładę jej rękę na ramieniu. Skórę ma tak rozgrzaną, że aż parzy. Odwraca się w moją stronę, z czerwoną twarzą, wyciągając szyję, żeby mnie usłyszeć.
Tej nocy jest obława – mówię jej, zaskoczona spokojem w swoim głosie.

Leno, to... raczej nie było najlepsze rozwiązanie. Wiem, że się śpieszysz, ale co ty na to, by przede wszystkim odnaleźć Hanę, ewentualnie gospodarza całej zabawy i to im w pierwszej kolejności przekazać owe wieści? Rzucając tego rodzaju hasła przypadkowym ludziom doprowadzisz tylko do tego, czego z całej siły starałaś się uniknąć: paniki.

Co? – Dziewczyna odgarnia włosy z uszu.
Otwieram usta, żeby powiedzieć: „obława”, ale zamiast moich słów słychać coś innego: potężny, metaliczny głos dobiegający z zewnątrz, głos, który wydaje się docierać ze wszystkich stron naraz, przebija się przez ciepło i muzykę jak zimne ostrze przez skórę. W tym samym czasie pokój zaczyna wirować, a mnóstwo czerwonych i białych świateł krąży wokół przerażonych, zaskoczonych twarzy.
Uwaga. To jest obława. Nie próbujcie uciekać. Nie próbujcie stawiać oporu. To jest obława.
Kilka sekund później drzwi otwierają się z hukiem i reflektor jasny jak słońce zalewa wnętrze powodzią bieli, pod którą wszystko zastyga nieruchomo. A potem wypuszczają psy.

...Oliver? Kiedy mówiłam o spieszeniu się, nie miałam na myśli, że bojówki pani Jadzi posiadają teleporter.

Jakim cudem Lena zawczasu tego nie usłyszała?

Nie wycięłam żadnego znaczącego fragmentu – Lena znajduje się w pomieszczeniu góra minutę. Autorko, czy zechcesz mi wytłumaczyć, jakim cudem nasza bohaterka przegapiła cały orszak zaopatrzony w głośniki, kolorowe koguciki i sforę psów?

ZWŁASZCZA, ŻE WPADŁ ON DO DOMU DOSŁOWNIE CHWILĘ PO NIEJ?!

Zaczynam podejrzewać, że ci ludzie, wzorem Aspena Legera, w głębi duszy marzą o małym rendez-vous z lokalnym aparatem bezpieczeństwa.



I to już wszystko na dziś. A w następnym odcinku: próbujemy uciec przed panią Jadzią i spółką i natykamy się... cóż, sami zgadnijcie, na kogo.


Do zobaczenia!


Maryboo

26 komentarzy:

  1. Swoją drogą przeglądałam sobie dzisiaj Requiem i wątek Hany, mimo że też, ekhem, średnio mądry, w przeciwieństwie do wątku Leny był... ciekawy? Oliver naprawdę powinna się skupić na obyczajówkach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hanie w ogóle dostają się ciekawsze wątki, przynajmniej do chwili, kiedy Oliver nie przypomni się, że nie godzi się zbyt długo zabierać światła reflektorów Mary Sue i jej Tru Loffowi.

      Maryboo

      Usuń
  2. Mimo to ludzie masowo zgłaszali się do szpitali, domagając się remedium.
    Taaa,już to widzę..
    Autorko: bieda i głód to dosyć istotne kwestie.
    Prawdopodobnie autorka nigdy nie była głodna i nie umie sobie tego wyobrazić ani opisać. Czerstwe ciastka to jeszcze nie koniec świata.
    Opowiada tę historię, jak gdyby chodziło o jakieś drobne problemy w pralni samoobsługowej.
    No właśnie -policjant wkurzył się na psa i go zabił (przynajmniej ta scena wywołuje emocje)a matka dziecka nic?
    Mozna nie czuć miłości ,ale strach,niepokój? Jeżeli nie ma emocji -żadnych,tak? -to po co trzymali tego psa?
    ..po cichu otaczając ich domy ze wszystkich stron i tym samym odcinając im możliwe drogi ucieczki.
    Pytanie,jak liczne są bojówki pani Jadzi?
    Muszę ją ostrzec. Muszę ostrzec ich wszystkich.
    No,przynajmniej ma ludzkie odruchy.
    natykamy się... cóż, sami zgadnijcie, na kogo.
    Na Bursztynowe Słońce Miłości? Co za suspens,ja nie wytrzymam!

    Fajnie się czytało,dobry początek analiz na ten rok.

    Chomik

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Mozna nie czuć miłości ,ale strach,niepokój? Jeżeli nie ma emocji -żadnych,tak? -to po co trzymali tego psa?" - powiedziałabym, że może do obrony, ale podejrzewam, że ktoś po prostu szepnął im na uszko, że Mary Sue będzie potrzebowała ich zwierzątka do rozpoczęcia wewnętrznej przemiany.

      Usuń
    2. Kurcze, to strzelenie do psa dałoby się dobrze uargumentować. W świecie, w którym ludzie nie czują nic do własnych dzieci (a co dopiero do zwierząt domowych) prawdopodobnie psy/koty/inne zostały szybko wyrzucone z domów. Jestem w stanie wyobrazić sobie, że po przedmieściach czy terenach poza miastem włóczą się niebezpieczne watahy dzikich kundli. Takie grupy są groźne i mogą atakować niczego niespodziewających się przechodniów.

      Kiedy policjant zobaczył psa mógł z założenia uznać go za dzikiego i strzelić, dla bezpieczeństwa własnego i innych.

      Ale nie, zamiast tego mamy atak agresji w wykonaniu człowieka, który teoretycznie nie powinien być w stanie jej odczuwać.
      Bo jeśli ci ludzie czują wściekłość, która skłania ich do przemocy, równocześnie nie znając radości/miłości/przyjemności, to wszelkiego rodzaju okrucieństwo ludzkie tylko by się spotęgowało. Świat Delirium powinien więc na logikę wyglądać zupełnie, zupełnie inaczej.

      ...ta książka tak bardzo nie ma sensu.

      PS: W jakie gry grała Lena? Zgaduję, że to pierwsza i ostatnia wzmianka w tej kwestii.

      S

      Usuń
    3. " W jakie gry grała Lena? Zgaduję, że to pierwsza i ostatnia wzmianka w tej kwestii." - ....to jest bardzo dobre pytanie, zważywszy, że Lena nie ma i nigdy nie miała dostępu do komputera (no, chyba że Hana dawała jej się bawić swoim, choć już samo istnienie gier - przygodowych czy strzelanek - w uniwersum, gdzie muzyka i literatura są mdłe i traktowane jako instrumenty propagandy, wydaje mi się dosyć dziwne).

      Maryboo

      Usuń
    4. Co do gier... nie wiem, tetris?

      Usuń
    5. Raczej coś bardziej zaawansowanego, skoro kojarzyło jej się z bieganiem nocą po mieście i chowaniem się przed kimś.

      BTW. Ciekawe, jak gry/filmy/propaganda Małego Brata podchodzą do kwestii pokazywania przemocy. Wątpię, by dozwolone były strzelanki, bijatyki, te sprawy. Dużo bym dała, by dowiedzieć się więcej o kulturze popularnej tego świata... choć zgaduję, że odpowiedzi na moje pytania przyniosły by jedynie rozczarowanie.

      S.

      Usuń
    6. może coś w stylu "jesteś panią Jadzą, bierzesz udział w obławie, strzelaj pociskami z serum do wszystkich zainfekowanych?"

      rose29

      Usuń
    7. Hmm... Skoro Lenie gry przypomniały się, gdy się skradała, to stawiałabym, że akurat ona grała w coś w stylu:
      "Zostałeś porwany przez Odmieńców, ucieknij z ich terenu niezauważony, a potem radośnie donieś o wszystkim lokalnemu oddziałowi pań Jadź. Ta niesamowita gra skradankowa z elementami logicznymi dostarczy wiele godzin zabawy (a także nauczy, jak postępować w przypadku spotkania Odmieńca). Dzięki trybowi multiplayer cała rodzina może uczestniczyć w zabawie!"

      ~PoProstuAlicja

      Usuń
    8. genialne! Grałabym ;)

      rose29

      Usuń
    9. Nieustannie zachwyca mnie, że poświęcacie więcej uwagi tego typu aspektom świata przedstawionego, niż autorka serii ;)

      Maryboo

      Usuń
  3. Cała ta propaganda miałaby więcej sensu, gdyby od tamtych wydarzeń minęło nieco więcej czasu... co nie zmienia faktu, że to nadal byłby całkiem niezły wątek - wystarczyłoby odnieść bohaterkę do historii zasłyszanych od osób pamiętających tamte czasy (albo tych, co takich ludzi znają), i do wszystkich tych sprawozdań z podręczników i rządowych notek. Wygenerowałoby to niezły konflikt wewnętrzny - komu wierzyć? Ludziom, którzy nie byli wtedy jeszcze wyleczeni, czy temu "wspaniałemu" rządowi, któremu jest tak uległa?
    A przynajmniej nie miałabym w głowie tego wielkiego WTF, czytając otwierający cytat. No bo przecież skoro są ludzie pamiętający tamte czasy, musiałyby istnieć dwie wersje wydarzeń - chociaż z drugiej strony tego problemu wcale nie ma, skoro ludzie NAPRAWDĘ szli dobrowolnie na te szczepienia. Nadal mam w głowie wielki napis WTF, ale teraz zupełnie innego kalibru.

    A co do nieumiejętności Leny w dodawaniu 1+1... niespecjalnie mnie to dziwi, bo już od jakiegoś czasu dziewczyna jedzie po linii pochyłej i tylko czasami ma przebłyski zdrowego rozsądku. Chociaż w najbliższym czasie i te się skończą, skoro na horyzoncie mamy naszą wspaniałą Simorośl.
    Także tego...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "No bo przecież skoro są ludzie pamiętający tamte czasy, musiałyby istnieć dwie wersje wydarzeń - chociaż z drugiej strony tego problemu wcale nie ma, skoro ludzie NAPRAWDĘ szli dobrowolnie na te szczepienia." - gwoli ścisłości, w jednej z nowelek będziemy mogli zaobserwować przedstawicielkę owego "pierwszego rzutu" ochotników i, no cóż... Jej motywacja będzie mniej więcej taka, o jaką mogłabym podejrzewać postać stworzoną przez Oliver.

      Maryboo

      Usuń
    2. O nie... niech zgadnę: była nieszczęśliwie zakochana, więc postanowiła nie czuć nic? Bo wszelka miłoźć to zło?

      Usuń
    3. Blisko. Przy czym dodatkowy smaczek będą tu stanowić, że tak to ujmę, kwestie rodzinne danej bohaterki.

      Maryboo

      Usuń
  4. Hm, a może Panie Jadzie celowo szły jak ostatnie fajtłapy - nie wiedziały, gdzie konkretnie ktoś może się ukrywać, więc postanowiły zobaczyć, kto spróbuje prysnąć i za nim cichaczem ruszyć?
    W wypadku psa może faktycznie zadziałało to, że Lenka po raz pierwszy zobaczyła przemoc wobec - z jej punktu widzenia - kompletnie niewinnej istoty? A że od razu skłoniło ją to do fak da system... welp, plot no jutsu. Bardziej zastanawia mnie fakt, czy policjant dopuszczający się takiego czynu byłby traktowany podejrzliwie, skoro ewidentnie odczuwa jakieś skłaniające do przemocy emocje, czy olany? Był w którymś tomie Pratchetta taki piękny cytat, mówiący właśnie o tym, że skoro ktoś nie ma oporów traktować zwierzęta z okrucieństwem, to pewnie nie skończy "tylko" na zwierzętach.
    A dramat Leny, że już nigdy nie spotkają się z Haną, zasługuje na nalepkę drama lama (to wy ją rozdawałyście podczas analiz kolejnych tomów zmierzchu?). Przecież ewidentnie widać, że wyleczeni ludzie dalej się towarzysko widują i ewidentnie przynosi im to jakąś przyjemność...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Hm, a może Panie Jadzie celowo szły jak ostatnie fajtłapy - nie wiedziały, gdzie konkretnie ktoś może się ukrywać, więc postanowiły zobaczyć, kto spróbuje prysnąć i za nim cichaczem ruszyć?" - po czym wywalić się na twarz w ciemnościach z racji deficytów budżetowych i braku latarek ;)

      "A dramat Leny, że już nigdy nie spotkają się z Haną, zasługuje na nalepkę drama lama (to wy ją rozdawałyście podczas analiz kolejnych tomów zmierzchu?)." - my, my. Nie mam pojęcia, dlaczego ze wszelakich możliwych konfliktów Oliver postanowiła wybrać taki, który de facto w ogóle konfliktem nie jest.

      Maryboo

      Usuń
    2. Ale może ten brak latarek był po to, żeby zaskoczyć Lenkę i resztę! A że kilka Pań Jadź po drodze wpadnie na słupy, to cóż, jak to w dystopiach bywa, ludzie nie mają wielkiej wartości...
      W ogóle mam wrażenie, że Oliver próbuje nam wcisnąć dramę tam, gdzie w ogóle jej nie ma, a tam, gdzie mogłaby potencjalnie być, to ją kompletnie ignoruje, vide możliwa sytuacja osób chorych psychicznie.

      Usuń
  5. To tak bardzo nie ma sensu. To znaczy najpierw cały ten wątek obławy, która z jednej strony tupie głośno i daje niepożądanemu elementowi szansę, żeby uciec dużo szybciej, a z drugiej strony jest taka groźna, strzela do bezbronnych zwierząt i za krzywe spojrzenie można wylądować w Kryptach. Jeśli Obława jest taka głośna i się afiszuje (zamiast pojawiać się w środku nocy w postaci dwóch panów w garniturach i czarnej Wołgi), to dlaczego ktokolwiek w nią wpada? A jeśli będąc praworządnym obywatelem we własnym domu tak łatwo podpaść i powędrować na przesłuchanie, to dlaczego Carol i reszta domowników Lenki zachowują się tak spokojnie, tym bardziej, że tak podejrzaną rodzinę pani Jadzia powinna kontrolować za każdym razem, kiedy pojawia się w okolicy. Czyżby sąsiad był jeszcze bardziej podejrzany? Może to w ogóle jakieś osiedle ludzi podejrzanych o bycie wrogami systemu? To pewnie przez tego psa, bo zgadzam się z którymś z przedpiśców, skoro ludzie nie mają pozytywnych emocji, to na co im ten pies? A skoro już go mają i najwyraźniej ich obchodzi (właściciel był zaniepokojony i chciał go bronić przed panią Jadzią z karabinem), to dlaczego porzucili go na ulicy i pozwolili dogorywać? Więcej sensu by miało nawet, gdyby z zimną krwią go dobili, żeby się nie męczył. Najwyraźniej Imperatyw okazał się za silny.

    "Andrew powiedział swoje pierwsze słowo, choć ma dopiero trzynaście miesięcy".
    Dopiero? Nie wiem, jak wygląda rozwój dzieci w tej dystopii, ale dziecko powinno pierwsze słowa wypowiadać około pierwszego roku, 13 miesięcy to wcale nie jest szybko. Teraz nie wiem, czy autorka nie zna się na dzieciach tak samo jak na wszystkim innym, czy się zna i to był sprytny sposób zasugerowania nam, że z powodu braku miłości macierzyńskiej dzieci wolniej się rozwijają i później zaczynają mówić.

    N

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 13 to bardzo późno. To znaczy, są oczywiście różne dzieci. Ja osobiście wypowiedziałam pierwsze słowo w wieku 7/8 miesięcy (mama, normalnie 100% charyzmy), a zdanie 10. Za to chodzić się nauczyłam raczej późno. 10 miesięcy to taka zdrowa norma na pierwsze mama, baba, tata... Przy 13 ja bym się martwiła.

      Małe a głupie

      Usuń
    2. "Może to w ogóle jakieś osiedle ludzi podejrzanych o bycie wrogami systemu?" - wiemy od Leny, że jest to jedne z biedniejszych osiedli, więc pewna implikacja mogłaby tu być, ale "oficjalnymi" slumsami serii są Deering Highlands.

      Maryboo

      Usuń
    3. Na pediatrii nas uczyli, że dziecko powinno powiedzieć pierwsze słowa ok 12 miesiąca i przestrzegali, żeby nie siać przerażenia wśród rodziców, jeśli dziecko rozwija się odrobinę wolniej (also dziewczynki uczą się mówić trochę szybciej niż chłopcy), więc od biedy uznałabym nawet ten 13 miesiąc za normę. Ale fakt, że na pewno nie jest to wcześnie.

      Za każdym razem zapominam, że rodzina Lenki jest z tych biedniejszych (mimo że padło to nawet w tym rozdziale), więc rzeczywiście można to interpretować jako hint... Ale z drugiej strony nie wierzę, że autorce rzeczywiście chciało się zastanawiać nad takimi szczegółami, jeśli nie chciało jej się niczego innego.

      N

      Usuń
  6. Tworzę sobie headcanon, gdzie remedium robi to, co miało robić. Usuwa miłość. Nie zdolność odczuwania radości. Nie sumienie. Nie sympatię. Nie potrzebę socjalizacji. Czy gdy siedziałam wczoraj wkurzając się, że zamiast siedzieć ze znajomymi, napić się czegoś i potańczyć uczę się cały wieczór, to było dlatego że kocham wszystkich moich znajomych, nawet tą pustą, fałszywą idiotkę? Nie. Bo ludzie tak nie działają.

    To społeczeństwo powinno składać się z socjopatów, którzy może nie potrafią kochać, ale potrafię się do kogoś przywiązać. No i są nawet "lepsi" niż zwykły socjopata, bo czują wyrzuty sumienia i wstyd.

    Dlatego bezsensowne zabicie psa mogłoby oburzać. Czy kocham psy, które są wyrzucone? Nie. Ale im współczuję.

    Ale autorka raz widzi to społeczeństwo w taki sposób, raz jako roboty, a raz jako... Trudno powiedzieć co. Ja widzę to w ten sposób, bo tylko wtedy ma to sens. Ludzie mogliby mimo wszystko przywiązać się do dzieci (szczególnie przy dobrych benefitach i propagandzie), napędzać gospodarkę swymi potrzebami zakupowymi itd.

    Małe a głupie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Tworzę sobie headcanon, gdzie remedium robi to, co miało robić. Usuwa miłość." - swoją drogą, w swoim czasie spodziewajcie się mojego długiego wywodu, dlaczego - moim zdaniem - Oliver tak dalece rozszerzyła działanie remedium, choć sensu i logiki w tym zero, a świat przedstawiony tylko na tym cierpi.

      Maryboo

      Usuń
    2. Ludzie mogliby mimo wszystko przywiązywać się do dzieci -to by pięknie mogło uzasadniać, dlaczego w ogóle się nimi czasami opiekują, i przez chwilę myślałam, że pOliver też na to wpadła -w momencie, kiedy przeczytałam kawałek o tym, że Rachel chwali się osiągami swoich dzieci. To by było całkiem spójne -dorośli spełniają się w wychowaniu porządnych i dobrze wykorzystujących swoje talenty dzieci -to mogłoby być niezwykle pracochłonne, ale też tym bardziej satysfakcjonujące hobby porównywalne z urządzaniem pięknego ogrodu albo rzeźbiarstwem... tak, mogłoby być, gdyby Rachel nie wypowiadała się o tym OBOJĘTNIE.
      Wystarczyłoby, żeby Lena pomyślała coś w stylu: "Sposób, w jaki mówi o swoich dzieciach przypomina mi entuzjazm, z jakim mój kuzyn Zbigniew relacjonuje swoje postępy w hodowli chomików dżungarskich".
      A dziwna maź i śmieci na chodnikach w czasie obławy potrafię sobie wytłumaczyć tylko w jeden sposób: Panie Jadzie są skorumpowane przez firmy sprzątające, które na usuwaniu tego bajzlu zarabiają krocie.
      Szkoda, że nasza eskadra głośnociemnych nie podpala po drodze śmietników.
      Zastrzelenie psa to jeden z najbardziej oklepanych motywów pokazujących, że ktoś jest zuy. Tyle w temacie.

      Usuń